poniedziałek, 26 czerwca 2017

Grassor - czyli coś o holowaniu



Po dwutygodniowym odpoczynku kolejna 50-tka. Tym razem zadaniowa. Naczytałem się na blogu Huberta i w dyskusji we wpisie na FB o holowaniu partnerek (domyślnie słabszych nawigacyjnie, a często i fizycznie) na podium. Jak do tej pory udawało mi się Barbarę „doholowywać” do 2 miejsca – więc trzeba by lepszą linkę holowniczą czy co?
Wprawdzie Grassor ekstremalnie daleko (prawie 600km), ale udało się uzbierać  większą ekipę i dojazd stał się ekonomicznie opłacalny. Moja Druga Połowa po sukcesie w Borowiackich (bądź co bądź wygrała 50-tkę!)  także zdecydowała się na wyjazd – na TP25. Namawiałem ją na 50-tkę, ale nie uległa. I miała wypróbować nowego partnera - Krzysztofa do pokonywania dłuższych dystansów.  D. M. niestety po Pomorskim Rogainingu stanowczo odmawia chodzenia na coś dłuższego niż 4 km.
Do ekipy dołączył jeszcze rowerowo Paweł, a w ostatniej chwili – rzutem na taśmę – Michał, czyli 1/2 Chrumkającej Ciemności.
Autem pojechaliśmy we czwórkę. Oczywiście zgodnie z tradycją po drodze kilka TRInO, by przelicznik punktów do odznaki InO na wyjazd był jakiś sensowniejszy. Coś długo nam zeszło z tym TRInOwaniem i wyglądało na to, że dotrzemy kawał czasu po przyjeździe pociągu z Pawłem i Michałem, których obiecaliśmy dostarczyć ze Stargardu do Reptowa. „Na szczęście” koleje postanowiły nam pomóc i specjalnie opóźniły przyjazd pociągu o dobrą godzinę. Dzięki temu wpadliśmy do bazy i pustym autem pojechałem po spóźnialskich. Jak przystało na InOka, od razu włączyłem nawigację w komórce. Tyle, że ostatnio nawigację włączałem przy naszej wyprawie rowerowej i „mądre” urządzenie zaproponowało mi trasę dostosowaną do 2 kółek. Oczywiście nie zauważyłem tego, tyle, że zdziwił mnie czas przejazdu 40 minut…. Niby od Stargardu jechaliśmy znacznie krócej, ale chyba GPS wie lepiej. Słyszę „skręć w lewo” i posłusznie skręcam. Droga robi się coraz węższa. Trafiam na przejazd kolejowy „na żądanie” – chcesz przejechać – naciśnij przycisk. Super! Zaraz kończy się asfalt i zaczyna droga gruntowa, dołki i górki. Wprowadza mnie w las. Ale na odbiciach ciągle są znaki typu B-18, więc jadę jakąś „drogą samochodową”. Dostaję SMS-a, że już przyjechali i czekają „po mojej stronie torów na stacji BP”. Nawigację ustawiłem na oficjalny podjazd do dworca, więc staję by ją przeprogramować i odkrywam, że jadę trasa rowerową! Udało się zmienić, ale i tak przez las musiałem jakoś przebrnąć. Dobra zapowiedź orientacyjna przed jutrzejszymi zawodami.
Narada o poranku

Poranek. Start wyjątkowo późno, o 10:30. Całą noc padało, więc las będzie mokry. Paweł ma ruszać wcześniej, ale okazuje się, że autor trasy jeszcze nie wrócił z lasu i start rowerzystów się opóźnia. My zaczynamy odprawę punktualnie.
Odprawa

Na odprawie właściwie nie ma żadnych emocjonujących nowości typu „przy PK 20 uwaga na psy i lepiej obejść od północy”. Wszystko było w komunikacie technicznym. Dostajemy mapy na ceracie. Dosłownie na ceracie. I rozmiar taki, że mogą posłużyć za obrusik na kolejne wyjazdy;-). Dla nas ujawniono 4 punkty na północy i jeden na lekkim południu od bazy, o sugerującym wszystko numerku „1”. Poniżej S10 jest tylko jeden PK dla TP100 – więc wygląda, że wszystko rozegra się na terenie pomiędzy S10 i DK 142. Decydujemy się rozpocząć od PK 1, bo PK 2 wygląda dziwnie „podmokło”, a jednak wolimy chodzić w suchych butach ile się da. Michał wybiera wariant PK 2 (bo takie ma widzimisię). Moja Druga Połowa i Krzysztof muszą ruszyć w kierunku PK 2 (część PK mamy wspólną, ale org. rozbija trasy dając im różne punkty startowe).  Jak widać nie tylko my startujemy na PK 1 – biegnie cały tłum, a my spokojnie truchtamy w ogonie. Po chwili wyprzedza nas auto organizatora, które celuje w naszą stronę obiektywami. Uśmiechamy się i machamy.
PK 1 - lapidarium. Jako, że czołówka już pobiegła, musimy chwilę zapozować do zdjęć. Lampion odkrywa nam kolejny PK – jednak na południe za drogą S10. Czyli nasze prognozy ze startu były nietrafione – wygląda, że „mniejsza połowa” trasy będzie na południe S10, a większa na północ.
PK6

Przy PK 6 widzimy ludzi miotających się po lesie w poszukiwaniu ruin. „O, fajnie się zapowiada” myślimy. Wygląda, że miotają się trochę za wcześnie – patrzymy dokładniej w mapę, w ruch idą kompasy i wiemy, że jeszcze dobrze ponad sto metrów, czy dalej trzeba wejść w las. Sprawę ułatwia jakaś ekipa wracająca już z PK i nakierowująca resztę na punkt. Mamy lampion i pojawiają się kolejne punkty. Całkiem blisko – lubimy takie zawody, gdzie przeloty są krótkie - wtedy przewaga szybkobiegających maleje, a liczy się sprawne trafianie na punkt. A Pani Prezes jednak znacznie dłużej niż ja chodzi na MnO i orientację zwykle ma lepszą niż mój starzejący się umysł. Dobrze, trzeba lecieć na kolejny PK 22 (zakładamy, że poniżej już nic nie będzie).  Biorę kompas do ręki i „holuję partnerkę” na następny PK. Moim azymutem. Cóż z tego, że to błędny azymut? Grunt, że holuję!;-) No dobra, po chwili Barbara wykazuje asertywność i po wymianie myśli wybieramy JEJ azymut i trafiamy tam, gdzie trzeba. Tyle na temat próby holowania;-)
Przy PK 22 jakaś liczniejsza ekipa. Do PK 5 postanawiamy nie sprawdzać czyj azymut jest lepszy i podbiegamy drogami starając się urwać konkurencji. Znajdujemy jakiś skrót – jest i nasyp, szukamy „Ruin na N od nasypu”. W oddali ktoś szuka czegoś na N od nasypu jakieś 300 m przed nami.  Po prawej widzimy jakieś cegły – czyżby te ruiny? Ciut wcześniej niż się spodziewaliśmy i zbyt blisko ścieżki. Ale zza drzewa wystaje perforator. Może źle przerysowaliśmy położenie PK? Bierzemy i lecimy dalej. Konkurencji za nami nie widać – musieli się gdzieś pogubić, bo aż tak szybko nie biegamy, by im umknąć.
PK12
Kolej na PK 12, czyli wysychające jeziorko. Wszystko się zgadza z mapą, więc wkrótce znajdujemy lampion. Kolejne PK oddalają nas na południe od S10. Coś dużo punktów robi się po tej stronie ekspresówki. Przed PK 15 pokonanie cieku – trafiamy na zapadające się błoto na brzegu i lekka wilgoć w jednym z butów.

W drodze na PK15
Nie przeszkadza nam to jednak truchtać do PK 13.Bardzo fajne jeziorko i pojawiają się jacyś rowerzyści. Chyba trasy TR75.


PK13

Po zaliczeniu PK ruszamy na PK 9. Na mapie jakaś dorysowana droga. Przed nami rozwidlenie – ilość dróg się zgadza, ale kierunki  już tak sobie. Ślady butów i rowerów wchodzą we właściwą odnogę licząc wg kolejności.  Ale kierunek jej taki sobie. Idziemy nią kilkadziesiąt metrów ale… właściwa droga powinna mieć jakiś ciek w wąwoziku po lewej, a nie po prawej! Zawracamy i idziemy do kolejnego rozwidlenia. Ta droga prowadzi lepiej, choć mniej śladów przed nami. Czyżby to miał być punkt decydujący o klasyfikacji?
Dobiegamy do cywilizacji i całkiem porządną drogą asfaltową lecimy  w kierunku PK 9. Mijają nas w obu kierunkach rowerzyści. A w około teren zaczyna się zmieniać. Buki, zeschłe liście, góry - normalnie jak w Beskidzie Niskim!


Zastanawiamy się czy nie lecieć na azymut, ale obniżenie na azymucie wygląda nieciekawie – lepiej wygodny asfaltem. Jest jakaś droga z prawej (inaczej niż na mapie to wygląda) i tabliczka „Rezerwat przyrody”. Rezerwat miał być dalej! Przebiegliśmy? Konsternacja. No, chyba rezerwat zaznaczyli nam dobrze, by przez niego nie przebiegać. Po chwili rozmyślań jednak założyliśmy, że rezerwat spuchł. Trzeba go ominąć – głupio tak wchodzić w las przy takiej tabliczce.  Lecimy drogą w prawo – wygląda na tę właściwą. Wspinamy się na jakąś „Bieszczadzką górkę”. Nie ma więcej tablic z rezerwatem – pójdziemy po grzebiecie na skróty. Udaje się – jest droga do punku. Dla takich górek warto było przyjechać pod Szczecin!
Za punktem dopada nas para kolarzy TR75. Od tej pory będą nas „prześladować” i co chwilę będziemy się spotykali.
PK 19 „Głaz Ukryty”. Nazwa pisana wielkimi literami sugeruje coś nazwanego. Będzie jakaś tabliczka? Znajdujemy jakąś drogę i schodzimy na dół. Jest szlak turystyczny, więc szukamy czegoś „nazwanego”. Kropkę na mapie mamy postawioną w miejscu niezbyt charakterystycznym. I my i kolarze szukamy tego głazu sporą chwilę. Znajduje go jeden z rowerzystów. Okazuje się, że przeszliśmy koło niego kilka razy. Rzeczywiście „ukryty”. Tu pomarudzę nad jakością wydruku mapy na ceracie. Te mapy na PK były wyraźniejsze a nasze „obrusy”… ciężko było dopatrzeć się szczegółów -  szczególnie rzeźby.  Nawet jak dokładnie zaznaczyliśmy kropkę na naszej mapie… to i tak w okolicach porytych wąwozami wszystko było „na czuja”, bo rzeźba była całkiem niewidoczna.
Idziemy na PK 17. Pod linią WN spotykamy pierwszego szybkobiegacza z naprzeciwka. Godzina 14:00, u nas na liczniku 20 km, czyli on musiał przebiec  ze 30 km w 3,5h. I całkiem żwawo biegł.  Niezły musi być!
Na PK 21 widzimy moją główną konkurencję MW. Czyli standardowo ze mną wygra - jest o jakieś 8 km do przodu. Odkrywamy punkt żywieniowy… o 200 m od PK 17. Zaskakujące zagranie Orga!
Na punkcie żywieniowym dopalacze i woda. I „trujący” arbuz. Czemu ja nie znoszę arbuzów? Ale przynajmniej Barbara zjada za dwoje;-) Zaraz dołączają znajomi kolarze, a my ruszamy dalej do PK 18.  Przed samym punktem deja vu- znowu widzimy Staszka K . wracającego z punktu (pod górę)! Musiał wybrać zły wariant i odzyskałem ze 2 km. Mało, ale zawsze…
Na PK spotykamy trzeciego zawodnika idącego odwrotnym wariantem. Mówi, że jesteśmy 5-ci, czy jakoś tak. I żadnej dziewczyny przed nami nie ma. I mówi, byśmy uważali na PK 8, bo tam jest ciężko. Podobno spory kawałek za nim idzie najgroźniejsza konkurentka naszej Pani Prezes. Czyżby wreszcie szansa na „doholowanie” na pierwsze miejsce podium? Niby Barbara „nie chodzi na wynik”, ale widzę jak jej się oczka zaświeciły i nagle włączyła 3-ci bieg;-) Taka informacja, że można powalczyć strasznie dopinguje. Do tej pory standardowo trafialiśmy na 2 pozycję kobiecego pudła – my podbiegamy tempem rzędu 8-9 km/h – a większość maratonów ma jednak co najmniej połowę trasy dla „szybkobiegaczy”, czyli dłuższe przeloty i wystarczy liczenie przecinek lub trzymanie się w zasięgu wzroku jakiegoś nawigatora – i wtedy możemy podziwiać tylko rewers (a może bardziej nawet cień rewersu) biegowej damskiej konkurencji.
Joasię spotykamy koło PK 20, czyli na liczniku ponad 26 km. Jakoś nie wygląda na bardzo biegającą. Przed nami tylko 8 PK, teren raczej płaski, wszystko drogami. Przed nią górki, wąwozy i „Głaz Ukryty”. Czyli mamy szansę! Biegniemy dalej. Zastanawiamy się, czy nie „przepłynąć przez rzeczkę”, ale nie znamy jej rozmiaru, więc jednak wybieramy most. A rzeczka okazuje się płytka – pewno jedynie do kolan! Lecimy do PK 8 i tam spotykamy Michała. Ponoć szuka już lampionu ze 40 minut! Udaje się go znaleźć szybko – Michał szukał „za blisko”. Lecimy dalej na PK 11. Do odkrycia jeszcze 2 PK. Na PK 11 poznajemy lokalizację PK 10. Obstawiamy, że ostatni ukryty PK będzie gdzieś pomiędzy PK 3-PK 4-PK 2, więc lecimy na PK 10. I to okazuje się naszym największym błędem. Odkrywamy tu ostatni PK na północ, a zostało nam PK 14. Czyli nadrobimy dobre 2 km. Sama górka z PK 10 „przecudnej urody”, ale nie ma co podziwiać okolicy  - szczególnie, że spotykamy tu konkurencję będącą „przed nami” – tyle że oni byli już na PK 14. Ale są wyraźnie wykończeni. Szybka kalkulacja – mniej zrobimy lecąc najpierw na PK 7 – biegniemy. Wyprzedzamy ich o prawie 5 minut. Czyli jeśli by się udało utrzymać tempo, mamy szansę zniwelować straty do nich. Wracamy do PK 14 – tu spotkamy chyba pierwszego uczestnika TP 100. I komary. Zaraz potem muchy i pajęczaki. Najgorsze te ostatnie – chodzą po całym człowieku, łaskoczą… chyba nie gryzą, ale to łaskotanie doprowadza do szału. Droga gorsza – mało wydeptana, wysokie trawy – tempo spada, ale staramy się podbiegać. Do samego PK 3 już daje się tylko maszerować. A pajęczaki ciągle atakują. Wreszcie wybiegamy na jakąś lepszą drogą. Od razu mniej uciążliwych pasażerów na gapę. Przy PK 4 spotykamy zmęczone uczestniczki TP 25. Zostaje ostatni PK. Wypijamy dopalacze zabrane na drogę z punktu żywieniowego i biegniemy. Jest skrzyżowanie – nie znajdujemy właściwej drogi. Ale nic to, znajdziemy ją na następnej przecince. Jest! Dobra wyraźna droga , dobry kierunek. Biegniemy. Kompasy chowamy i jedynie liczymy przecinki i odległość. Wszystko się zgadza. Dobiegamy do właściwego skrzyżowania dróg. Tu zaraz powinien być ostatni PK 2. Coś ta droga pod minimalnie złym azymutem idzie, ale co tam. Lecimy w las szukać końca rowu, szpaleru drzew i granicy kultur. Jakoś tej granicy kultur nie widać! Zajumali ją, czy co? Krążymy i czeszemy. Stanowczo nie widać jakiejś granicy lasu i pól/ łąk jak na mapie. Gdzie my możemy być? Jedyne logiczne wytłumaczenie które mi przychodzi na myśl, to że gdzieś na północy od PK 2 musiała odchodzić jakaś „właściwa” droga w prawo i jej nie zauważyliśmy biegnąć tą „wyraźniejszą”, a nie kontrolowaliśmy azymutu. Po chwili znajdujemy słupek z numerami przecinek i potwierdza się moje podejrzenie. Idziemy na skróty przez łąki, wysokie trawy, osty i pokrzywy. Po drodze liczymy rowy. Pierwszy, drugi, przy trzecim jakieś krzaki i brak PK. I brak wydeptanych ścieżek, a powinny być. Czyli znowu „mapa oszukuje”! Dobra jest „szpaler drzew” i mamy ostatni PK.  Straciliśmy tak ze 25 minut. Już powinniśmy być na mecie. Teraz do mety biegiem ostatnie 3 km.  Oczywiście konkurentów których goniliśmy nie dopadniemy, ale walczymy o podium dla Barbary. Udaje się!
Wprawdzie u Barbary medal za udział zawisł na szyi ale szybko wymieniono go na  wersję "złotą"

Jest złoty medal i pierwsze zwycięstwo Pani Prezes w 50-tce! W ten sposób Barbara dorównała wreszcie mojej Drugiej Połowie w ilości zwycięstw pucharowych (dobra, Moja Druga Połowa zwyciężyła bez „holowania” – tzn. Ona holowała D. M., który podobno odmawiał współpracy po każdym PK)!
Na TP 25 Moja Małżonka  z Krzysztofem zrobiła ze 31 km i pobiła swój rekord prędkości! Na tracku wyraźnie widać, że podbieguje szybciej niż ja!
W bazie szybki obiad i obowiązkowy wyjazd na basen do pobliskiego Stargardu. Potem oczekiwanie na Michała, któremu udało wrócić się całkiem przyzwoicie,  niedługo po zmierzchu. Na Pawła się nie doczekaliśmy – zmogło nas zmęczenie.
A teraz… zapisałem Moją Drugą Połowę na kolejna 25-tkę (chyba, że sama zmieni kategorię na TP 50). Aż boje się, kiedy zacznie mnie przeganiać w 50-tkach!

Jeśli ktoś lubi oglądać tracki to tu mamy przebieg nasz i Mojej Drugiej Połowy z Krzysztofem

Ból istnienia na dwudziestce piątce

W sobotę Tomek obudził mnie o barbarzyńskiej porze wpół do ósmej stwierdzając, że trzeba wcześniej zjeść śniadanie, żeby potem nie przeszkadzało w bieganiu. Jakim bieganiu??? W planach miałam tylko podbieganie i to truchtem.  Ale jak już obudził, to wstałam.
Tym razem na trasę wybierałam się z nowym, nietestowanym partnerem, bo Krzysztof jest w Klubie od niedawna i tak praktycznie to się prawie nie znamy. Wiedziałam o nim, że jest z dziesięć lat starszy, więc założyłam, że nobliwy pan, podobnie jak ja, będzie co najwyżej truchtał i to sporadycznie. O, jak bardzo się myliłam! Im bliżej imprezy, tym bardziej niepokojące wieści o sportowych wyczynach Krzysztofa docierały do mnie. Trzymałam się twardo i dopiero informacja, że biega półmaratony załamała mnie. Myśl, jakiego sobie obciachu przy nim narobię, nie dawała mi spać. Już w drodze na imprezę podzieliłam się z nim moimi obawami i zaproponowałam, że może jednak nie będę się narzucać ze swoją osobą, ale jako prawdziwy dżentelmen nawet nie dopuścił do siebie myśli, że mógłby mnie zostawić na pastwę losu.

Najpierw wystartowały trasy rowerowe, czyli z naszej ekipy - Paweł, potem piesze, czyli reszta - Barbara i Tomasz razem na 50, Michał solo też na 50 i ja z Krzysztofem skromnie na 25. Dostaliśmy mapy, które znowu zrobiły na mnie wrażenie. Były  z.... ceraty. Po raz pierwszy w inockiej karierze miałam pewność, że mapy nie podrę, że nie rozpuści mi się od wilgoci, a z racji rozmiaru dodatkowo mogła służyć jako peleryna przeciwdeszczowa, a dzień zapowiadał się z lekkimi opadami. Co za przezorność organizatora! Z naszych siedmiu punktów, aż trzy były od razu zaznaczone na mapie, a o położeniu pozostałych czterech mieliśmy się dowiedzieć dopiero na trasie. Coś jak kiedyś jedno nasze ChoInO, czyli patent znany, ale bardzo mi się podoba.
Ruszyliśmy. Uznaliśmy, że zaczniemy od PK 2, bo leżał w skrajnej części mapy, więc wiadomo było, że bardziej na wschód nie będzie żadnych punktów. Już kilkadziesiąt metrów od startu rozbolały mnie nogi. Nic w tym dziwnego, bo Krzysztof sadził dłuuugie susy (w jego mniemaniu pewnie normalne kroki) i na każde jego dwa wypadały trzy i pół moich. Do tego bardzo szybko przestawiał jedną nogę przed drugą. Zacisnęłam zęby i usiłowałam mu dorównać. Głupio przecież zacząć marudzić tuż po starcie. Niestety, nie dało rady tak iść, więc zaproponowałam trucht, bo zawsze to trochę inne mięśnie pracują, a te zdewastowane mogą odpocząć. Krzysztof jeszcze dzień wcześniej zdążył mi powiedzieć w jakim tempie on truchta i wiedziałam, że będzie się przy moim tempie męczył, ale trudno. Trzy czwarte drogi na punkt na przemian biegliśmy i maszerowaliśmy i dopiero po jakichś dwóch kilometrach moje odnóża zorientowały się, że nie odpuszczę i nie mają się co buntować, tylko iść w takim tempie, w jakim ja sobie życzę.
Na punkt namierzyliśmy się ze skrzyżowania i prawdę mówiąc nie wierzyłam, że przy takiej skali mapy namierzanie się na azymut ma jakikolwiek sens, a jednak - wyszliśmy idealnie na  rów i lampion. W rowie były już dwie osoby oraz kilkadziesiąt komarów. Z ich żarłoczności (komarów, nie uczestników) wnioskowałam, że jeszcze niewiele osób odwiedziło to miejsce. Zanim podbiłam kartę i wpisałam godzinę już z pięć bestii zdążyło mnie ugryźć. Czym prędzej zaczęłam wygrzebywać się na górę, ale ktoś przytomny spytał czy przerysowałam sobie następny punkt. Fuck! Oczywiście, że nie. Co było robić? Wróciłam na dół i zaczęłam nerwowo szukać po całej wielkiej płachcie miejsca podobnego do tego na wycinku. W tym czasie Krzysztof sfotografował lampion, żeby mieć w razie czego. W końcu udało się znaleźć, zaznaczyłam pi razy oko, gdzie to ma być i po wydostaniu się z tłumu, który zgromadził się w międzyczasie przy punkcie, oddaliliśmy się na ścieżkę, którą przyszliśmy. Po przedarciu się przez mokre poszycie od ścieżki na punkt i z powrotem w butach miałam małe jeziorka. Patrząc na mapę od razu sobie pomyślałam, że to nawet fajnie, bo kolejny PK był za jakimś podmokłym terenem i w razie konieczności brodzenia po wodzie nie będę miała żadnych oporów przed moczeniem nowych butów. Niestety podmokłość była głównie na mapie, bo w terenie prowadziła nas porządna droga, a potem porządna przecinka.
PK 39  miał być na narożniku płotu. Z okoliczności przyrody wnioskowaliśmy, że bynajmniej nie chodzi o płot przy zagrodzie, a raczej o szkółkę leśną. Już z daleka wypatrzyłam inny kolor drzew, a po chwili mignęła mi między drzewami czerwień lampionu. Tym razem na punkcie nie było komarów (bo pojedynczych sztuk nie liczę), nic nas nie rozpraszało i spokojnie mogliśmy zlokalizować i zaznaczyć na mapie kolejny PK o numerku 40. Na czterdziestkę prościuteńko przecinką do drogi, drogą kawałek na północ i już z daleka widać było górkę oraz słychać głosy innych uczestników. Ku naszemu zdziwieniu na lampionie nie znaleźliśmy namiarów na żaden kolejny punkt dla naszej trasy i nie pozostało nam nic innego jak iść  na czwórkę. Krzysztof to nawet chciał najpierw lecieć na trójkę, ale uparłam się, a jak się baba uprze, to wiadomo. Jakoś z mapy mi wychodziło, że jeszcze jakieś punkty muszą być na północy, a z trójki byłoby dalej po nie wracać. 
W połowie drogi na czwórkę spotkaliśmy powoli idącego, mocno starszego grzybiarza, który bardzo ucieszył się na nasz widok:
- Jak dobrze, że tu idziecie! - zawołał.
- Którędy dojść do Wielgowa?
Zajrzeliśmy w nasze mapy, a tam do Wielgowa tak z 5-6 kilometrów. Wykierowaliśmy grzybiarza we właściwą stronę, ale prawdę mówiąc pan nie wyglądał mi na zdolnego dotrzeć tam szybko. I tak to musieliśmy pół Polski przejechać, żeby w lesie uratować z opresji tubylca:-)
Na czwórkę znowu szliśmy przecinkami, potem ścieżką wzdłuż ogrodzenia, zakręt i w pewnej odległości, na wprost drugiego rowu, miało być po prawej jeziorko. Po prawej ciągnął się sad i nigdzie nie było nawet skrawka miejsca na jeziorko. W pewnym momencie Krzysztof uznał, że już jesteśmy za daleko, szczególnie że drugi rów minęliśmy jakiś czas temu.  Miałam ochotę podejść jeszcze kawałek i sprawdzić, bo nó(u)ż widelec, ale Krzysztof już zawrócił, wlazł do rowu i ruszył przed siebie. No dobra, on ustąpił w sprawie czwórki, ja ustąpiłam w sprawie rowu. Kiedy dwa razy bezskutecznie przeczesał rów, postanowiłam jednak podejść dalej i sprawdzić, czy jeziorka nie ma w lasku (choć na mapie miał być w terenie odkrytym, ale mapa licho wie z którego roku). Oczywiście było i jak to nad wodą, zamieszkałe przez komary. Na lampionie znaleźliśmy wycinki z PK 41 i 38. I gdzie był zlokalizowany PK 41? No, gdzie? Tuż przy PK 40, skąd właśnie przyszliśmy. Moje morale legło w gruzach. Nogi napierniczały mnie już konkretnie, ledwo nadążałam za Krzysztofem, a do tego zaczął mnie boleć kręgosłup na wysokości łopatek. W końcu nie wytrzymałam i zaczęłam z lekka marudzić. Krzysztof doradził mi żebym  przyciągnęła pępek do kręgosłupa i otworzyła klatkę piersiową cokolwiek miałoby to znaczyć. I wiecie, że pomogło? Całą uwagę skupiłam na tym żeby się nie udusić (bo przecież nie da się jednocześnie oddychać i trzymać wciągniętego brzucha) i zupełnie zapomniałam o bólu nóg. Rewelacyjna metoda!
Jak człowiek skupi się na walce o życie (oddech) to czas inaczej mija i nagle zorientowałam się, że jesteśmy już prawie przy 41. Głownie dzięki Krzysztofowi, bo to on pilnował drogi, podczas gdy ja cierpiałam. Nasyp było widać już z przecinki, lampion też zaraz się pokazał. Wycinki pokazane na lampionie już mieliśmy, więc nie było czego przerysowywać.
Na 38 znowu prościutka droga przecinkami, za to opis punktu wzruszył mnie niemal do łez: "delikatne wzniesienie, przy jednej z wielu ścieżek W-E". Kwintesencja precyzji. Ze skrzyżowania przecinek ruszyliśmy na azymut. Ja to lubię chodzić na azymut, bo to jedyna metoda, która mnie prawie nigdy nie zawodzi. Oczywiście pod warunkiem, że nie ma po drodze przeszkód, które trzeba obejść. Bo już przebieżność nie robi mi różnicy - pokrzywy, jeżyny, inne chaszcze - po prostu prę przed siebie. Tu akurat las był przebieżny, z daleka zobaczyłam górkę, na górce lampion. Podbiegłam i podbiłam. Krzysztof obejrzał górkę, drzewo, lampion i stwierdził, że mu się nie podoba. Nooo, w sumie kwestia gustu. Stowarzysz i stowarzysz - marudził. Nie zareagował na moją nieśmiałą sugestię, że na tej imprezie nie ma stowarzyszy, a punkty stoją co kilka kilometrów. Szybko ugryzłam się jednak w język, bo pomyślałam, że jak on pójdzie szukać tego punktu właściwego (jego zdaniem), to ja wreszcie będę mogła chwilę odpocząć. Bo co tu dużo mówić, padałam już na pysk i każda chwila postoju była dla mnie szansą na przeżycie tej imprezy. Podczas gdy Krzysztof oblatywał okolicę, ja zrobiłam sobie pod punktem piknik.
Chwila odpoczynku niezbyt wiele mi dała, bo dalej bolały mnie nogi i plecy. Jedynym pocieszeniem było to, że została nam do zebrania już tylko trójka, a potem powrót na metę. Trochę daleko było (jak na moje możliwości), ale za to nawigacyjnie prosto. W ogólności nasza trasa nawigacyjnie nie była jakoś specjalnie wypasiona, bo po przecinkach to każdy potrafi się orientować. Chociaż podobno idąc wariantem przeciwnym do naszego,  można było nabrać się na kilka  nieścisłości.
Od ciągłego podbiegania (dla ulżenia łydkom) mój ból kręgosłupa trochę się obsunął z okolic łopatek w okolice krzyża. Zawsze to jakieś urozmaicenie i odciągnięcie uwagi od innych bólów - na przykład bólu istnienia.
PK 3 usytuowany był na ambonie, na górze. Krzysztof dżentelmeńsko zaproponował, że weźmie moją kartę i podbije, ale ból, nie ból - przecież nie odmówiłabym sobie przyjemności wlezienia na górę. Kiedy tak sobie siedzieliśmy na ławeczce dziurkując karty startowe zadzwonił Tomek z pytaniem czy już jesteśmy na mecie, bo on by mnie wysłał do sklepu po zimną colę, żeby czekała na niego jak wróci. Serio? Podejrzewał, że będę w stanie gdziekolwiek pójść po powrocie na metę? Szczyt optymizmu!
Długo na ławeczce nie dało się posiedzieć, bo nadciągały następne ekipy i trzeba było zrobić miejsce. Zeszliśmy na dół, a po chwili rzuciliśmy się do ucieczki bo zaczęły gonić nas różne zwierzęta. W przeważającej ilości były to pajęczaki i komary, ale także inne stwory latające. Tym sposobem powrót na metę odbył się w trybie przyspieszonym.  Kiedy minęliśmy przejazd kolejowy, ustaliliśmy szczegóły efektownego wpadnięcia na metę, żeby wyglądało, że jesteśmy poważnymi, zaangażowanymi i wcale, ale to wcale jeszcze nie zmęczonymi uczestnikami. Miało być tak pięknie, a tymczasem Krzysztof zamiast pobiec głównym wejściem, poleciał do bocznego, więc ja za nim, w szkole ani śladu mety i dopiero ktoś nas wykierował na zewnątrz. Organizator na nasze nadejście z tak niespodziewanej strony zrobił duuuże oczy i w sumie to nawet można powiedzieć, że mieliśmy efektowne wejście, aczkolwiek nie takie jak zaplanowaliśmy:-) Daliśmy się sfotografować na ściance, bo pamiątka być musi:
A potem Krzysztof zaproponował żebyśmy od razu poszli do sklepu. W sumie to miał rację, bo jak bym siadła, to nie ma opcji - nigdzie bym już się nie ruszyła. Sklepy były dwa - do straży pożarnej, a potem w lewo lub w prawo - jak nam wytłumaczył Organizator.  Mnie ciągnęło w lewo, ale Krzysztof jakiś taki praworządny i przekonał mnie do pójścia w prawo. A tam sklep, owszem - był, tyle, że zamknięty na głucho. "Mój" sklep na szczęście był otwarty, miał lodówki pełne piwa i coli, więc nabyliśmy co komu potrzebne i mogliśmy wracać. W bazie czekał na nas obiad, w kranach prawie ciepła woda i wręcz zapachniało luksusami. Zapachniało oczywiście w przenośni, bo wiadomo jak "pachnie" baza po zawodach. Potem już tylko czekaliśmy na powrót reszty ekipy. Barbara i Tomek wyciągnęli mnie na basen i nawet udało mi się nie utopić mimo nikłej ruchliwości odnóży. Dość późnym wieczorem, bo już po ciemku wrócił Michał, a na Pawła nie doczekaliśmy się dlatego ekipa poniżej deczko niekompletna:
Kiedy sczytałam dane z mojej fit-opaski wyszło, że przeszliśmy 27 km w czasie 5,5 godziny. Dawało to rewelacyjny wynik i nawet się dziwiłam, że mamy dopiero 21 i 22 miejsce. (Tak ogólnie to się dziwiłam, że dałam radę przyjść nie ostatnia). Precyzją przejścia i krótkim czasem cieszyłam się do powrotu do domu. W domu zgrałam sobie trasę z telefonu i okazało się, że przeszliśmy jednak 32 km (pa, pa precyzjo) w czasie ponad 6 godzin. Z drugiej strony od razu spuchłam z dumy, że dałam radę przejść aż tyle, a w razie potrzeby miałam jeszcze zapas sił na jakieś może 5 km. Średnie tempo też jak na moje możliwości rewelacyjne. W tym momencie muszę potwierdzić teorię Huberta P., że panowie holują kobiety. Mi samej nigdy w życiu nie przyszłoby do głowy żeby przemieszczać się w tak absurdalnym tempie. Sama przeszłabym sobie traskę powolutku, a gdybym chciała zmieścić się w limicie, po prostu odpuściłabym część punktów. Chociaż z drugiej strony tych punktów było tyle co kot napłakał, to trochę szkoda byłoby odpuszczać.
Krzysztof podobno dowiedział się od kogoś, że na PK40 był jednak wycinek z PK 41, ale nie rozumiem jak obydwoje moglibyśmy to przeoczyć?! Czekam z niecierpliwością na mapy na stronie Organizatora żeby na własne oczy przekonać się co poszło nie tak.


niedziela, 25 czerwca 2017

Grassować można i w Kutnie!

Na Grassora wybraliśmy się w aż sześć osób, za to dla urozmaicenia - w dwóch turach dojazdowych. W piątek rano ruszyła ekipa samochodowa, czyli my dwoje, Barbara i Krzysztof, po południu ekipa szynowa - Michał i Paweł.
Jak wiadomo, nie ma udanego wyjazdu bez zrobienia przynajmniej jednego trina, a tym razem trafiła nam się gratka - mieliśmy przetestować aż trzy trina w Kutnie. Barbara przygotowała z nich kompilację na jednym wydruku żeby nie nosić kilku kartek i ruszyliśmy w teren. Trochę się obawiałam tych trzech tras, bo moje nogi od dłuższego czasu nie miały szansy na regenerację, a Kutno mogło tylko pogorszyć sprawę. Zaczęliśmy od okolic rynku i okazało się, że odległości są śmiesznie małe, więc wiele się nie nachodziliśmy.

Pierwsza trasa płynnie przeszła nam w kolejną i mieliśmy okazję zwiedzić "Miasto nie tylko róż". Miasto okazało się ciut większe od okolic rynku i tu już trochę musieliśmy pochodzić. A żeby nie było gołosłowności z różami, jednym z zadań było policzenie róż na pomniku. I wcale nie było to banalne zadanie, bo po kilku liczeniach przez trzy osoby, za każdym razem wychodził inny wynik. Na pomoc przyszła nadworna dokumentalistka wydarzeń - Barbara i po kolejnych trzech liczeniach ustaliliśmy wynik. Uff - można było iść dalej. Ponieważ co chwilę przypominałam grupie o konieczności oszczędzania nóg, w końcu ustaliliśmy, że zbierzemy punkty tylko do rzeczki, a na kolejną część podjedziemy samochodem, zaparkujemy przy największym skupisku PK i oblecimy je raz dwa. Przespacerowaliśmy się więc po Parku Wiosny Ludów, prawie załapaliśmy się na zakończenie roku szkolnego w szkole muzycznej oraz starliśmy się z panią muzealniczką, która własną piersią broniła wejścia na schody muzeum bez wykupionego biletu. A wszystko było nieporozumieniem, bo Krzysztof chciał tylko ze schodów fotkę cyknąć. Do rozlewu krwi nie doszło, ale niewiele brakowało:-) Ostatnie trzy punkty już sobie odpuściłam, bo czułam kilometry w nogach, reszta ekipy twardo zaliczyła wszystko.
Po Kutnie planowaliśmy jechać już prosto do Reptowa, żeby zdążyć przed przyjazdem pociągu z resztą ekipy, której obiecaliśmy: Michałowi - transport całokształtu, Pawłowi - transport bagażu. Jedyny dłuższy przystanek planowaliśmy tylko na zjedzenie obiadu, którym oczywiście musiała być pizza, zgodnie z tradycją zapoczątkowaną przez Barbarę i Tomka.
W końcu dotarliśmy do bazy. Szybko powyrzucaliśmy bagaże, bo Tomek musiał od razu jechać do Stargardu na stację. On pojechał, a my we trójkę zaczęliśmy się zagospodarowywać. W moim wykonaniu wyglądało to po prostu na zrobieniu swojskiego bałaganu. Potem odebraliśmy nasze numery i karty startowe. Ale jakie bajeranckie! Takie typu: nie gniotsja, nie łamiotsja - zrobione z materii darcioodpornej, wodoodpornej, a kto wie - może i ognioodpornej, ale o to zapomniałam spytać. Numer startowy był dodatkowo spersonalizowany - z imieniem i miejscowością, z której się przyjechało. Taka dopieszczona się poczułam:-)

Potem wrócił Tomek z Michałem i Pawłem i mogliśmy zacząć wieczorny relaks. O, taki:


c. d. n.

piątek, 23 czerwca 2017

Piąty Smok

W telegraficznym skrócie, bo zaraz jedziemy na Grassora.
Smok się odbył, a my ganialiśmy za nim po całym Wilanowie. Oczywiście wybraliśmy jak najmniej optymalny wariant przejścia, a właściwie to nie obieraliśmy żadnego, tylko szliśmy tam, gdzie mieliśmy zlokalizowane wycinki. W efekcie byliśmy na najdalszych punktach po dwóch przeciwległych stronach startu/mety. Zaliczyliśmy zarówno część miejską jak i część leśną, z tym, że leśną to Tomek zaliczał już sam. Ja w ramach oszczędzania nóg na jutrzejszą imprezę, przy pierwszych oznakach bólu zostawałam sobie w jakimś zacisznym kąteczku (na przykład na placu budowy), a niezmordowany Tomek leciał po punkty. Nie pilnowałam go, to i stowarzysza z lasku przyniósł.

Tak w zasadzie to chyba wystarczyło zaliczyć część leśną i można było nazbierać masę punktów, ale to wiadomo dopiero po obejrzeniu wzorcówki. Darek tak zrobił, nie nachodził się, a w klasyfikacji jest przed nami. Ja, mimo że nie chodziłam na wszystkie punkty, zaliczyłam ponad sześć km; Tomek - koło dziesięciu. Dzisiaj oczywiście bolą mnie wszystkie nogi, od stóp do przyłączy do tułowia i nie jest to najlepszy prognostyk na dwudziestkę piątkę. Coś mi się wydaje, że planowane dzisiejsze trina będę zdecydowanie sabotować, bo inaczej nogi odpadną mi już zupełnie.

czwartek, 22 czerwca 2017

Szybki Mózg, ale reszta wolna.

Bałam się, że po tych rowerowych szaleństwach nie dam rady pobiec na Szybkim Mózgu, ale we środę rano obudziłam się bez bólu i praktycznie jak nowa. No, może poza odwłokiem, który wciąż nie przepada za siadaniem.
Parametry tras podane wcześniej na stronie www trochę mnie zdziwiły, bo organizatorzy oszczędnie gospodarowali odległościami i moja trasa (zuchwali) miała mieć tylko 3,3 km. Jakoś wydawało mi się krótko. Do czasu, oczywiście:-).
Na starcie cała masa znajomych, bo przecież już wszyscy chyba biegają (poza Darkiem M.), życie towarzyskie kwitło i tętniło.  Ja miałam dopiero 24-tą minutę startową, więc czekałam i czekałam. Rozgrzewki nie robiłam, bo i tak było ciepło i tylko się wystawiałam do słonka:-) W końcu nadszedł mój czas. Start na mapie udało mi się dość szybko znaleźć, a to już duża część sukcesu. Pierwszy punkt prościutki. Przy drugim już trzeba było zdecydować, którym przejściem wpadnę na podwórko, gdzie miał być lampion i którym wypadnę. Chyba nie poszło optymalnie. Trzeci - pestka. Do czwartego znowu trzeba było pokombinować, którędy biec i raczej niezły wariant wybrałam, choć mój międzyczas tego nie odzwierciedla. Ale biegłam z pewną taką nieśmiałością. Piątka - spoko, ale na szóstkę dłuuugi przebieg. Oprócz tego, że się człowiek męczy biegiem, to jeszcze trzeba być czujnym, żeby dobrze poskręcać w odpowiednie wejścia na podwórka i nie zakręcić się zbytnio. Jakoś się udało. Na siódemkę zaplanowałam po schodkach, w lewo, w lewo i w lewo. Po pierwszym lewie jakaś babuleńka wisząca w oknie zawołała do mnie:
- Paaaaani! A co tak wszyscy tu biegną?
Jako osoba dobrze wychowana nie mogłam zbyć jej byle czym, więc zatrzymałam się i wytłumaczyłam o co chodzi. Oczywiście wybiło mnie to z rytmu, zdekoncentrowałam się i pobiegłam w prawo zamiast w lewo. Chwilę trwało zanim ogarnęłam co robię i jak wrócić na właściwą trasę.

Ósemka znowu łatwa, a dziewiątka była najfajniejszym punktem - zabunkrowana w głębi podwórka i jeszcze żeby do niej dotrzeć trzeba było lecieć po jednych schodkach w dół i po drugich do góry. A przy samym punkcie stała gromada dzieciaków i dopingowała zawodników. Na dziesiątkę miałam jakiś zabójczo dobry wynik (jak mówią międzyczasy), ale chyba po prostu wybrałam najlepszy wariant przebiegu, bo jakoś wcale nie spieszyłam się. Jedenastka stała tuż obok, a w drodze na dwunastkę odcięło mi zasilanie nóg. Uda nagle stwardniały, zesztywniały i najwyraźniej odbiło im się rowerem. Zaparłam się, że nie stanę i nie przejdę do marszu, więc takim pozorowanym truchtem dotarłam do  trzynastki. A po trzynastce tak mnie zakręciło, że straciłam zupełnie orientację. Musiałam uruchomić kompas i dobrze przyjrzeć się gdzie jaki budynek stoi, żeby zorientować się gdzie dalej. Udało się. Przy czternastce życzliwi tambylcy instruowali gdzie dalej biec i mapa była zupełnie niepotrzebna. Na piętnastce czekał na mnie Tomek i dopingował do szybszego biegu. Łatwo powiedzieć. Ja cieszyłam się, że w ogóle przemieszczam się do przodu, a ten:
- Szybciej! Szybciej! Gonią cię następni zawodnicy!
Do mety już niemal podeszłam, ale naprawdę nie dało rady szybciej. Szczególnie, że nie chciałam sobie zrobić krzywdy przed Grassorem. Myślałam, że jestem zupełnie ostatnia, bo organizatorzy już zbierali lampiony i cały sprzęt, a tu niespodzianka - jestem trzecia! Od końca, od końca oczywiście. No, ale nie taka zupełnie ostatnia! Następnym razem będzie na pewno lepiej, bo zdecydowanie przed zawodami nie dam się wsadzić na rower.

wtorek, 20 czerwca 2017

Lans na Kilińskiego, chrumkająca jasność i znikające lampiony czyli Trening ZPK #19

Na zetpekowy trening wybrałam się czysto towarzysko, z myślą pójścia najwyżej na dwa, trzy punkty i przetestowania odblaskowych tasiemek, co to je planowaliśmy od jakiegoś czasu poumieszczać na słupkach, żeby nocą były widoczne. Punktów zaliczyłam aż siedem, tasiemki przymocowałam i w zasadzie nic więcej. No, ale inni poszli/pobiegli na całą trasę:

Rzadko bywam na treningach, bo trasy jak dla mnie przydługie i preferujące biegaczy, ale ponieważ na bezrybiu i rak ryba, a imprez jak na lekarstwo postanowiłem tym razem sprzeniewierzyć się moim zasadom i wybrać na jeden z takich treningów. A przemawiało za tym wiele, bo wspomniana już posucha, niezbyt długi, nawet jak dla mnie, dystans 5,7 km no i całkiem spora liczba PK czyli 18, co dawało szansę na całkiem ciekawy spacer o krótkich przebiegach między PK.  Dodatkowo liczyłem na miłe towarzystwo Renaty, która wprawdzie odrzuciła dzień wcześniej moje zaloty, obstawiając wersję biegową, a jak wiadomo ja nie biegam … ale po jej ostatnim wpisie i obolałych 4 literach, liczyłem że może zmieni zdanie. A i owszem, po dotarciu na strat zobaczyłem ją siedzącą na murku z Basią i nawet wyglądała do rzeczy, jednak jak się okazało to był tylko kamuflaż. Bo już żeby wstać potrzebowała silnych dłoni, a o pójściu do lasu to nie chciała nawet słyszeć – no może po dwa czy trzy punkty.  Więc po co przyjechała do lasu pełnego krwiożerczych bestii? Szybko okazało się, że dla lansu, nie mogła bowiem wytrzymać i nie pochwalić się swoim nowym nabytkiem, butami biegacza. Wprawdzie tym razem audytorium okazało się niezbyt liczne, ale zawsze, a nuż zza krzaków wyskoczy jakiś paparazzi i zrobi kilka zjawiskowych zdjęć do jakiegoś poczytnego magazynu… Więc i ja wyciągnąłem ze swego przepastnego bagażnika moje nowe, jak zapewnia producent, nieprzemakalne buty i na Kilińskiego zapachniało jak na paryskim wybiegu. A nie mając nadziei na damskie towarzystwo, uiściłem opłatę, wziąłem mapę i dziarskim krokiem ruszyłem do lasu.  Na początku postanowiłem trochę pochodzić na azymut i nawet bardzo nie błądziłem sprawnie podbijając kolejne punkty chociażby, dlatego, że każdy dłuższy postój groził utratą pokaźniej ilości krwi. Potem, w okolicach PK 46 poczułem nagłą, nieodpartą potrzebę i na chwile musiałem stanąć, a w zasadzie kucnąć, po czym pognałem dalej, aby zdążyć wrócić jeszcze przed zmrokiem. Z 46 poszedłem na 42 a dalej na 39. I tu pojawił się pierwszy problem. Czyżbym się wreszcie zgubił. W końcu Daro Zagubiony do czegoś zobowiązuje. Zagłębienie jest, granica kultur wyraźna a punktu brak. Trochę poczesałem, mnie trochę possały komary, trudno – punktu nie ma – jego strata. Idę na 404. Ten akurat powinien być, bo dostawiony przez organizatorów (Tomka). No to na azymut zwłaszcza, że w tą sama stronę idzie jakaś leśna „ścieżka”. Potem skręt w prawo, jeszcze 50 m i jest, a w zasadzie nie ma, tzn. dół jest, dołek także, ścieżka nieopodal a lampionu brak. Dobra, mapa tego nie pokazuje, ale dołków może być więcej. Idę więc na skrzyżowanie, dokładnie się odmierzam i wychodzę w to samo miejsce. Co jest, tubylcom się spodobał i zabrali? No taka zabawa, to nie zabawa. Już mam wracać na start, ale postanawiam jeszcze podejść po 401, bo po drodze. Idąc ścieżką w oddali zamajaczyła mi dwójka biegaczy. Tomek z Basią udają, że biegną. Dobra, może po ten sam lampion co ja. Skręcam w krzaki i za chwilę widzę polanę, przy której powinny być cztery dołki, w tym jeden z lampionem. Moje przypuszczenia, te o wspólnym szukaniu lampionu, zdaje się potwierdzać dochodzący z pobliskiego lasu jakiś szelest. Pewnie idą na azymut, tylko, czemu podskakują? Liczba nóg się zgadza, cztery, ale grzbiet jeden i do tego czarny. No tak, trafiłem na chrumkającą jasność, a przecież miała być Chrumkająca Ciemność, tylko nie dotarła, bo coś tam … Na nowo powróciła mi chęć do spaceru, więc idę na 404 i tu natykam się na Basię i Tomka, którzy z rozbrajającą szczerością informują mnie, że 39 się nie postawił, a 402 zgarnął K. Ł. bo uznał, że już tam byłem. Potem już tylko  37, 35 i 31 no i powrót na start przez ostanie 3 PK. I tutaj, między 31 a 32 niespodzianka. Znalazłem ruchomy lampion 402, który podróżował w plecaku K. Ł. I po co było czesać las, a organizator mógł napisać, że będzie ruchomy lampion gdzieś na trasie i po sprawie.  W drodze na start/metę zaliczyłem jeszcze cmentarz i po jakichś dwóch godzinach, przy promieniach zachodzącego słońca, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, mogłem wracać do domu…

Daro Zagubiony

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Ewolucja nie przygotowała nas do wysiadywania godzinami na kawałku plastiku!

"Zwykły rower jest pojazdem napędzanym siłą mięśni. Rower jadący pod górę jest pojazdem napędzanym siłą woli."

Kuba G. zrobił długaśne, dziesięciokilometrowe trino w Lasach Wawerskich i to trino nie dawało spać Tomkowi. Co jakiś czas namawiał mnie na zrobienie go rowerowo i ja się nawet zgadzałam, bo zawsze wypadała jakaś inna impreza uniemożliwiająca wycieczkę, albo też udawało mi się wolny czas zapełnić niecierpiącymi zwłoki czynnościami domowymi. No, ale dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie. Nadszedł dzień kiedy zabrakło mi wymówek.
Ostatnio na rowerze siedziałam ze dwa lata temu, ale stwierdziłam - ujedziemy ze trzy, cztery kilometry, wymięknę i wrócimy. Pożyczyłam rower (bo przecież nawet swojego nie mam) i ruszyliśmy. Zanim dojechaliśmy do Mokrego Ługu bolały mnie już nogi i jakoś niewygodnie mi się siedziało. Coś tam pomrukiwałam, ale uznałam, że na razie za wcześnie na protest. Kiedy przeszliśmy za tory w Rembertowie, w zasadzie można już było zacząć stawiać bierny opór, ale ból nóg jakoś minął. Nadal siedziało się niewygodnie, ale szło wytrzymać. Zaryzykowałam dalszą jazdę. Główną traumą była dla mnie jazda po asfalcie, obok śmigających samochodów. Gdzie się dało, starałam się jechać po chodniku, ale wiadomo jakie to wygodne.
Zupełnie nie wiem jakim cudem udało mi się dojechać do CZD, gdzie znajdował się pierwszy punkt trino. Zatrzymaliśmy się na lody. Nawet nie żeby mi się chciało, ale zawsze to pretekst do dłuższego postoju, bo trzeba wybrać, postać w kolejce do kasy, a potem zjeść.
Po drugim PK wjechaliśmy w las. Samochodów nie było, ale zaczęły się korzenie i piachy i górki i dołki. Zanim dojechaliśmy do PK 3 opanowałam zmianę biegów. Całych trzech. Dobrze, że pożyczyłam rower od mamy, a nie od córki, bo miałabym ich znacznie więcej. Podobno. Tak mówił Tomek, bo ja się nie znam. Przy PK 3 tyłek bolał mnie już konkretnie, a przy czwórce musiałam chwilę posiedzieć na ławeczce, ale tak bokiem, półgębkiem, bo normalnie już się nie dało.


W zasadzie byłam już gotowa wracać, ale zrobiło mi się szkoda, bo poza bólem to było całkiem przyjemnie, no i nie chciałam Tomkowi odbierać przyjemności zrobienia trino. Pomyślałam sobie: Co, ja nie dam rady? To się jeszcze okaże!
Najdalszy PK 12 mieliśmy już zaliczony, bo był na trasie któregoś InO, więc trasa trochę się nam skróciła. Co prawda nie na tyle żeby robiło mi to różnicę, bo od PK 6 zaczęłam trochę konkretniej wymiękać. Tomek nawet zaproponował, żebym została na dziesiątce, a on pojedzie po PK 11, ale jak razem robimy trino, to razem. Choćbym miała na pysk paść. Punkty 8, 7, 9 zaliczyłam już siłą woli, próbując jechać na stojąco, ale to też zaczęło być problematyczne, bo rozbolały mnie uda. PK 8 był nam dobrze znany, bo tam robiliśmy kurs PInO.
Ostatni punkt trino nie był dla mnie żadnym pocieszeniem, bo wciąż byliśmy daleko od domu, sił już nie miałam, a sama myśl o siodełku wyciskała mi łzy z oczu. A do tego wszystkiego znowu musieliśmy jechać jezdnią, obok samochodów, a nawet autobusów! Tomek cisnął na pedały ile wlezie, a ja zostawałam coraz bardziej z tyłu. W końcu poddałam się, zjechałam na przystanek autobusowy, oflagowałam się i zastrajkowałam. Po chwili Tomek zorientował się, że nie jadę za nim i zawrócił. Na żaden cud na tym przystanku nie liczyłam, bo do naszej dziury to żadna logiczna komunikacja nie dociera i wiedziałam, że wcześniej czy później będę musiała się ruszyć. Ale wolałam raczej później. Na rower wsadził mnie zdrowy rozsądek, bo wiedziałam, że to jedyny sposób dostania się do domu. Od Rembertowa byłam już gotowa pchać rower i wracać na nogach, ale to jednak daleko.
Dojechałam. Końcówka była już dramatyczna, a o odprowadzeniu roweru do rodziców w ogóle nie było mowy. Cała moja cielesna styczność z siodełkiem paliła żywym ogniem, rwała, pulsowała i czułam się tak, jakby mnie cała ruska armia przeleciała. Do tego uda miałam sztywne, a kolana bolały przy każdym kroku. Tomek pokazał mi licznik i dobrze, że dopiero na miejscu, bo chyba umarłabym na jego widok na trasie. Ponad 37 km!
Noc okazała się nie mniej dramatyczna, jak sam przejazd. Praktycznie nie spałam, bo nie sposób było znaleźć wygodną pozycję, a każde zgięcie lub wyprostowanie nóg bolało. O, jak bardzo bolało! Poranna próba pionizacji trwała kilka minut, a składały się na nią: siadanie bokiem z podparciem, ręczne ściąganie nóg z łóżka na podłogę, smarowanie maścią przeciwbólową, podciąganie do pionu z pomocą Tomka.
W tym kontekście dzisiejsza prezentacja nowego obuwia stoi pod wielkim, wielkim znakiem zapytania.

niedziela, 18 czerwca 2017

TRInO biegusiem

W ramach treningu do 50-tek już od dawna planowaliśmy jakieś dłuższe „treningowe” wybieganie, tak ze 20-30 km. Sęk w tym, że nie było kiedy. W każdy weekend zawody. Żeby jedne! Z 50-tki prosto na MnO albo bardziej  ekstremalnie z 25-tki na 50-tkę;-) Aby spokojnie pobiegać te 20 km nie było szans. Było ustalone gdzie – po zimowej wędrówce po Kampinosie było już wiadomo, że będzie to obszar KPN, a żeby nie było nudno zawsze znajda się jakieś TRInA do „przebiegania”.
Wreszcie, zupełnym przypadkiem, nastąpił taki weekend, gdy nie było nic. Tzn. można było pójść na RJnO, co niektórzy musieli robić rekonesans przed GrilloInOkami, ale w natłoku długiego weekendu dawało się wygospodarować dzień na wypoczynek. Po męczarniach na RDS-ie i innych takich nie  śmieliśmy proponować udziału w tym wybieganiu wszystkim. Pocztą pantoflową namówiliśmy Zuzannę. Jednak wymiękła ona jakoś tak przed sobotą i wymigała się od biegania. No cóż – jak zwykle pobiegam sobie z Barbarą – w ramach treningu do Grassora (na Mazurskich Tropach zabrakło biegania i daliśmy ciała – a wystarczyło z pół godzinki podbiegania więcej zamiast marszu!).
Umówiliśmy się w Truskawiu. Barbara jak zwykle  na biegi podjeżdża rowerem – jakieś marne 30 km w jedną stronę. Ja zastanawiałem się nad taką opcją, ale… rower mam klasy carrefour za 199zł, a że nie jeżdżę regularnie, 32 km w jedną stronę to już dla mnie spory wyczyn (o ile rower wytrzyma). I oczywiście powrót kolejne 32 km. Stanowczo zbyt dużo. Czy ja jakiś triathlon uprawiam?  Pojechałem ostatecznie autem. Barbara już czekała. Szybka przebiórka, przypięcie roweru do drzewa ( w Truskawiu nie dorobili się stojaków na rowery), na wszelki wypadek popsikanie się muggą i w trasę.

Na pierwszy ogień TRInO „Przez Kampinoskie Ławy”. Tyle że do pierwszego PK trzeba dobiec kilka kilometrów.  Biegnie się fajnie i lekko gdyby…. nie owady. Skąd je znamy? Teraz powinno być ,niczym w relacji Karoliny z Mazurskich Tropów, ponadużywane słowo „muchy”. Słowem taki „niedozwolony doping”, bo każde spowolnienie powodowało, że doganiała nas i obsiadała wściekła chmara much. Chcąc nie chcąc gnaliśmy żółtym szlakiem do Zaborowa Leśnego.
Jest pierwszy PK. Stajemy by go wpisać, a tu obok much pojawiają się stada komarów. Co tu dużo pisać – w normalnym BnO jest lampion i dziurkacz albo stacja SI – potwierdzenie to chwila, a przy TRInO trzeba przeczytać ze zrozumieniem pytanie, znaleźć odpowiedź... Wystarczy by człowieka te wredne owady wyssały. Najgorzej gdy trzeba było wchodzić w pokrzywy i szukać „obiektu antropogenicznego” czy jakoś tak.
Przebiegliśmy „Ławy”, Ławską Górę, Dębową Górę i zaczęliśmy zawracać w kierunku Truskawia szlakiem czerwonym. Pierwsze 10 km – 1:10. Jak na wolny trucht i 12 PK całkiem znośnie. Teraz dłuuugi przelot, aby sprawdzić nowe TRInO przed publikacją. Aż do Karczmiska. Tu zaczęły się schody i zwiększyła ilość komarów. Gdy człowiek schylał się zawiązać but, nie widział sznurowadeł przez chmarę komarów, która się nagle materializowała. A obiekty naniesione niedokładnie – trzeba skorygować ich położenie, szukać – wiadomo, że nie robi się tego biegnąc.

W efekcie traciliśmy coraz więcej krwi. Odpuściliśmy PK przy cmentarzu, bo można je sprawdzić porównując z innymi TRInO.
Do Karczmiska przebiegliśmy ponad 19 km w czasie 2:20, a łącznie ponad 22km. Co tu dużo mówić, czułem trochę nogi i pogryzienia, ale Barbara… nie dość, że musiała wracać rowerem to była bardziej pogryziona (widać smaczniejsza). Ciekawe czy ten trening coś da na Grassorze?

sobota, 17 czerwca 2017

Miłość jest ślepa.

Ponieważ intensywnie biegam - czyli raz, dwa razy w tygodniu po pół, czasem więcej, godziny :-) - nadszedł czas na kupno odpowiednich butów. Najpierw była mowa o butach z Lidla, że w sumie mi wystarczą. Faktycznie mam trzy pary lidlowe, które służą mi chyba trzeci rok. Co prawda najnowsze obgryzają mi pięty, a starsze - choć bardzo wygodne - zaczynają oddychać coraz większą liczbą otworów, a wnętrze mają zdarte i poszarpane.
Potem Tomek zaczął mi pokazywać na stronach Decathlonu różne modele, od najprostszych do bardziej wypasionych.  W wyszukiwaniu butów miał wprawę, bo niedawno sobie kupował i przymierzył chyba wszystkie, jakie do tej pory wyprodukowano. Ja oglądałam głównie pod względem koloru, bo podobają mi się seledynowe, ale okazało się, że seledynowy kolor zarezerwowany jest wyłącznie dla facetów. A dla nas to turkusowe, pomarańczowe, fioletowe i (brrrr) różowe. No to przestałam być zainteresowana, bo albo seledynowe, albo żadne. Tego żadne trochę się obawiałam w perspektywie jesieni i zimy, bo moje lidlówki na lato jeszcze oblecą, ale potem, nawet jak się nie rozpadną, to są za lekkie na poważniejsze pory roku.
W międzyczasie byliśmy w jakimś sklepie sportowym pooglądać co mają i nawet widziałam jakieś nieseledynowe, ale o dziwo całkiem przyzwoite, tylko cenę to miały na ogół daleką od przyzwoitości. Ja od razu w myślach przeliczałam takie jedne buty na kilka par sandałków, czy innych cywilnych. Przelicznik wypadał słabo i o butach do biegania przestałam myśleć tak intensywnie jak dotąd.
Wczoraj Tomek namówił mnie na randkę w Decathlonie, a przynajmniej tak to zabrzmiało, kiedy powiedział:
- Tak rzadko mamy okazję gdzieś razem wyjść.... Pojedźmy do Decathlonu!
Prawda jaki romantyczny?
No to pojechaliśmy, głównie po skakankę dla Agaty, ale skarpety i wkładki do butów na wszelki wypadek wzięłam. Najpierw obejrzeliśmy wszystkie biegackie buty męskie, których regał ciągnął się po sklepowy horyzont, potem przenieśliśmy się na odcinek damski.  I co ja pacze? Regał ciągnie się tylko po pół horyzontu, a króluje kolor różowy.
Zaczęliśmy od określenia jakąż to ja posiadam stopę - normalną, czy może nienormalną. Pobiegałam sobie po takimś czymś, co pewnie było od spodu naszpikowane czujnikami, bo po chwili triumfalnie ogłosiło, że jestem normalna. Czy neutralna, jak ono to określa. Patrz pan, jak celnie rozgryzło mój charakter!
Potem pospacerowałam wzdłuż regału i najbardziej spodobał mi się jego najdroższy koniec. Zupełnie nie rozumiem dlaczego nie da się zrobić butów wyglądających bajerancko, ale bez tych wszystkich cudów techniki i myśli konstruktorskiej, co mają w sobie buty dla profesjonalistów. To znaczy da się, ale potrafią to tylko Chińczycy, a normalni producenci jakoś nie.
Tomek zaczął znosić mi naręcza butów do mierzenia (wybierając najmniej różowe) i dowiedziałam się, że nagle noga urosła mi o cały numer i zamiast 38 muszę mierzyć 39. A jeszcze trzydzieści lat temu nosiłam 36 i pół albo 37! Świat oszalał.
Pierwsze buciki - niebieskie, w przyzwoitej cenie okazały się całkiem wygodne, więc zaczęłam nawiązywać z nimi nić duchowego porozumienia. Potem mierzyłam jakieś ze średniej półki fioletowe brzydactwa, a w ramach rozrywki Tomek przyniósł mi jakieś bardziej wypasione i wszystkomające. I co? I okazały się całkowicie niewygodne, obgryzające i jeszcze pięty mi nie chciały trzymać. Wyraźnie nie pasowaliśmy do siebie. Jak to mówią - noga ze wsi, but z miasta.
W końcu Tomek przywlókł coś czarnego z różową (!) podeszwą i turkusowymi wstawkami i oznajmił, że to bardzo dobra okazja, bo obniżyli cenę z bardziej zaporowej, na mniej. Przymierzyłam starając się nie patrzyć na podeszwę, wstałam, ruszyłam i pooooszło. Poleciałam w sklep, bo buty spoiły się z moimi stopami, tak że nie nie czułam gdzie kończę się ja, a zaczynają one i poniosły przed siebie. Od razu przypomniała mi się baśń Andersena "Czerwone buciki" i trochę się nawet przestraszyłam, że trzeba będzie mi nogi obciąć, bo buty nie będą chciały zatrzymać się i dać się zdjąć. Na szczęście po rundce honorowej wyhamowałam. Powiem Wam, że czegoś takiego to jeszcze nigdy nie miałam na nogach. Serce rwało się do tych butów, a głupi rozum marudził - po co ci takie drogie buty, mało biegasz, kup sobie w Lidlu, nie będziesz miała na jedzenie. I tu rozum przegiął! Bo jak nie będę miała na jedzenie, to schudnę! I z argumentu przeciw zrobił się argument za. Żądza posiadania TYCH butów chyba emanowała ze mnie, bo Tomek stwierdził, że kupujemy, a on może jeść chleb z dżemem. (Muszę zrobić duuużo dżemu)
Po powrocie do domu od razu chciałam wypróbować nowy nabytek. Tomkowi niespecjalnie chciało się wychodzić, ale byłam gotowa lecieć w las sama.  Może bał się żeby mnie znowu tak nie poniosło jak w sklepie i jednak zdecydował się iść ze mną. Wyszliśmy za próg, przegarnęłam ziemię kopytkiem, odbiłam się i ruszyłam niczym strzała wypuszczona z łuku. Praktycznie to nie musiałam nic robić, bo buty odwalały całą robotę - same odbijały się od ziemi i pędziły przed siebie. Tomek ledwo nadążał. Normalnie to leci do przodu, wraca, okrąża mnie, a teraz nie był w stanie oddalić się na większą odległość. Wciąż siedziałam mu na ogonie. Normalnie po półtora, dwóch kilometrach mam dość i muszę przejść do marszu, tym razem przeleciałam chyba ponad trzy. Zwolniłam, bo rozbolały mnie ....uda. Tego jeszcze nie było i najwyraźniej buty wymuszają jakiś inny styl biegania. Chyba nogi podnoszę wyżej, bo zamiast szur, szur po ziemi, robiłam rącze skoki.
Wiecie, ja już nawet tę różową podeszwę przeboleję, a turkusowe wstawki pasują do tomkowych butów. Tak, że wizualnie jakoś obleci. Zresztą i tak miłość jest ślepa.

piątek, 16 czerwca 2017

48. OrtInO bez mety

Na pięćdziesiątki Tomek mnie nie zabiera (raz przypadkiem się załapałam, ale z Darkiem) więc jak chcę z nim pochodzić, to muszę się zapisywać na tezeta. No to na OrtInO chciałam.
Darek W. (autor mapy) bardzo reklamował swoją trasę i nawet namawiał TU, żeby się przepisywali na TZ.
 Mapa, jak na niego, wydawała się całkiem normalna. Co prawda z opisu nic nie zrozumieliśmy w pierwszej chwili, zwłaszcza że mi ćwiartka skojarzyła się od razu z wódką, a tam chodziło  nie o napitek, tylko tylko o 1/4 szachownicy lotniczej. Ogólnie było jednak wiadomo, że trzeba coś do czegoś dopasować. Mi udało się dopasować jeden fragment, Tomkowi drugi, a potem trochę zdechło. Poszliśmy więc na pierwsze dwa punkty z wycinka startowego, bo wiadomo, że jak się zacznie, to potem jakoś idzie. Potem zauważyliśmy, że mamy dwa podwójne punkty, ale jeszcze nie wiedzieliśmy jak się do nich dobrać, a po zaliczeniu kolejnych dwóch punktów, co to było wiadomo gdzie są i po wróceniu prawie na metę doszliśmy do wniosku, że nie ma co główkować, tylko trzeba wyciągnąć nożyczki i taśmę klejącą. Stare sprawdzone metody. Powycinaliśmy wszystkie fragmenty i metodą przykładania to tu, to tam staraliśmy się złożyć całość do kupy. Było to o tyle utrudnione, że część wycinków była zlustrowana i musieliśmy je przyklejać do góry nogami i ogólnie i tak nic nie było wiadomo. Posklejaną mapę przejął natychmiast Tomek (oczywiście, że bez słowa protestu z mojej strony) i poprowadził gdzieś tam. W obrębie wycinka jeszcze orientowałam się którędy idziemy, ale dokąd, to tylko jeśli dwa PK były na jednym kawałku. W sumie i tak najważniejsze było, że idę, tracę kalorie, a jak się trochę pogubimy i nabijemy kilometrów, to mi "zegarek" zapiszczy, że limit kroków wyrobiłam.
Tomek prowadził sprawnie i już po dwóch godzinach dotarliśmy do ostatniego z zaplanowanych punktów. Ufff. Ufff szybko zamieniło się w fuck, bo okazało się, że nie bardzo wiadomo gdzie jest meta. Wpakowaliśmy się w jakieś osiedle, co to tu zagrodzone, tu płotek, tu furteczka, ale nie wiadomo czy otwarta, tu rogatka - strach iść w którąkolwiek stronę. A oprócz tego, że strach, to i tak nie wiadomo w którą. Całkiem nas zakręciło. W końcu Tomek wykonał nie do końca legalny manewr (ciiii) żeby w przybliżeniu określić gdzie ta nieszczęsna meta i  wcale nie najprostszym wariantem w końcu udało się wrócić. Już w ciężkich minutach. Ale zegarek zabrzęczał, czyli ponad 6 km zrobione.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Bieg Władysławiaka po raz trzeci

Podczas gdy Tomek szalał na Mazurach, ja skromniutko wzięłam udział w Biegu Władysławiaka. Co prawda powinnam być raczej na 10xSolo (TMWiM), ale przecież nie mogłabym odmówić Zuzi, bo to jej "szkolna" impreza. Zresztą w ubiegłym roku i dwa lata temu było bardzo fajnie, więc w sumie sama przyjemność.
W ramach przygotowań we środę pobiegłam w "Z mapą na spacer", w czwartek wzięłam udział w stowarzyszonym treningu na ZPK, a w piątek obie z Zuzą zrobiłyśmy ponad trzykilometrową rundkę w naszym lesie, żeby sprawdzić, która z nas jest szybsza. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale zostałam w tyle. A przecież to ja więcej się ruszam. No, chyba, że Zuza trenuje konspiracyjnie jak nikt nie widzi. W każdym razie w sobotę obudziłam się z bólem ud i piszczeli. Nie wyglądało to dobrze, ale co miałam zrobić - trzeba było pobiec.
Najpierw nie widziałam do jakiej kategorii się zapisać. Do tej pory byłam rodzic ucznia, a teraz, jak Zuza skończyła szkołę, to co? Rodzic absolwenta? Zapisali mnie jako rodzic (taki bez niczego). Potem okazało się, że tradycyjna trasa biegu jest właśnie rozjeżdżana przez quady w ramach jakiejś imprezy, a my musimy pobiec inaczej. Inaczej znaczyło dłużej o pół kilometra, po twardym i w słońcu. A słońce się nie oszczędzało i grzało jak wściekłe. Do przebiegnięcia były dwie pętelki po 3,5 kilometra i po pierwszej można było zrezygnować z dalszego biegu. To mnie trzymało przy życiu, chociaż Zuza od razu zapowiedziała, że lecimy całość.


Przed biegiem jakoś specjalnie się nie rozgrzewałam, bo słońce robiło to za mnie i rozgrzana byłam do czerwoności. Na twarzy szczególnie. W końcu nastąpiło odliczanie i pooooszli. Zgodnie z planem zaczęłam wolnym, rytmicznym truchtem, Zuza zaś wyrwała za wszystkimi do przodu. O dziwo, jakoś dramatycznie nie zostawałam z tyłu, jak podczas poprzednich biegów i wciąż widziałam przed sobą zwartą dużą grupę. Jakieś półtora kilometra, może dwa przetruchtałam, dogoniłam Zuzę, przegoniłam jakieś młode osóbki, a potem zdechło i przeszłam do marszu. Z oddechem i siłami było nawet OK, ale nogi dawały mi popalić. Za nic nie chciały dalej biec. Parę razy udało mi się jeszcze podbiec, zwłaszcza po nieutwardzanych drogach, ale już na chodniku szłam i to coraz wolniej. Na widok startu/mety, czyli połowy trasy moje morale legło w gruzach i byłam gotowa zakończyć "bieg" po pierwszej pętelce. Poczekałam na Zuzę żeby uzgodnić tę drażliwą kwestię, a ta zaordynowała drugą pętlę. No i było nie pytać.
Na dalszą trasę zaopatrzyłam się w nową wodę do bukłaka, kubek wody doustnie i kubek na głowę.  Biec co prawda już nie planowałam, ale nawet przejście tych kilku kilometrów w pełnym słońcu było nie lada wyzwaniem. Jak dla mnie oczywiście. Pierwsze dwa kilometry drugiej pętli przeszłyśmy takim szybkim marszem, a kiedy zeszłyśmy w boczną uliczkę z plamami cienia, Zuza znowu wyrwała do przodu. Niby coś tam próbowałam podbiegać, ale takie bardziej żałosne to było. Kiedy przegonił mnie 79-latek zrobiło mi się głupio. Facet od początku biegł takim zdychającym truchcikiem, ale konsekwentnie, przez cały czas w jednakowym tempie i jak widać skutecznie, bo zajął znacząco lepsze miejsce niż ja. Ja natomiast byłam szczęśliwa, że w ogóle udało mi się doczołgać do mety i byłam tylko kilkadziesiąt sekund gorsza od Zuzy.
Nie wiem jak inni zawodnicy to robią, że po biegu wyglądają jak ludzie - ja wyglądałam co najmniej obciachowo - cała mokra, czerwona, poczochrana i z obłędem w oczach. Ale szczęśliwa, że przeżyłam!
Oczywiście zajęłam bardzo, bardzo odległą pozycję, ale i tak nie zamykałam klasyfikacji, więc nie jest źle. Może w przyszłym roku pójdzie lepiej...

P.S.
Od soboty chodzę jak paralityk - od pasa w dół wszystko mnie boli. Największą katorgą są schody.
Zuza ma to samo:-)

niedziela, 11 czerwca 2017

Mazurskie Tro(u)py


Znajomi, którzy nie mogli pojechać na Mazurskie Tropy, w e-mailu życzyli nam powodzenia w „Mazurskich Trupach”.  Myślę, że mają niezłą intuicję albo dostęp do przecieków z „samej góry”;-)
 Mazurskie Tropy znamy tylko z opisów, blogów i relacji. Wcześniejsza analiza pokazywała dość proste mapy i dziwne ślady ludzi, którzy plątali się po lesie nie mogąc znaleźć lampionu. Czasy zwycięzców jakieś takie dłuższe. Ciekawie – znaczy nasze szanse rosną – bo widomo - biegacze  z nas marni. Oczywiście nikt nie ma wątpliwości, kto zostanie Mistrzem Polski w tych zawodach – zwycięstwo Michałowi Jędroszkowiakowi odebrać może chyba tylko jakiś przypadek! 
W relacjach  z poprzednich edycji uwagę przyciągają licytacje, kto złapał więcej kleszczy.  Brzmi to groźnie.
Zaopatrzeni w zestaw wszelakich środków z DEET wyruszyliśmy na spokojnie wczesnym popołudniem w piątek. Aby nie zmarnować tych 200 km, po drodze musiało być zaliczone TRInO – to już taka nowa tradycja przed kolejnymi 50-tkami się robi;-)
Ostatni raz na Mazurach byłem dawno, dawno temu. Utkwiły mi w pamięci gęste lasy, pagórki i co chwila ukryte w lesie jeziorko.  Dojeżdżając do Orzysza musiałem zweryfikować swoje wspomnienia – płasko, przewaga łąk i jeziorek ani śladu.
W bazie jeszcze umiarkowany tłok, choć najlepsze kąty do spania już zajęte. Zaklepaliśmy sobie kawałek podłogi i tradycyjnie poszliśmy szukać pizzerni. Już nam wchodzi w nawyk taka dieta. Zauważyłem, że im lepsza pizza, tym lepszy potem wynik!
Co do samej organizacji bazy i sekretariatu – powiem: profeska. Jak do tej pory chyba najlepiej wszystko zorganizowane. Pakiety startowe - porządnie zapakowane czekały na odbiór, wszędzie kartki, drogowskazy co jak i gdzie.  W pakiecie nawet agrafki do przypięcia numeru, sznurek na kartę i sama karta startowa – nieprzemakalna, nierozrywalna, wypełniona, z opisami PK, linijką i nawet z dziurką do smyczy! Orgowie – wiecie już gdzie możecie się uczyć organizacji!
Jak zwykle kilkoro znajomych, a także konkurencja. W miarę szybko trafiliśmy do śpiworów, choć spanie szło marnie – uczestnicy przybywali do późnej nocy i temperatura nie sprzyjała spokojnemu snu.

Poranek – w nocy sala OSiRu wyraźnie się zapełniła.Kolejka do wrzątku. Kolejka do toalet . Bądź co bądź na liście startowej ze 200 osób. Odprawa na zewnątrz. I profesjonalne nagłośnienie! Ponoć jakieś bagienko wyschło, a cieki są do przeskoczenia. Fajnie – sucho i przyjemnie się zapowiada.

Chwila przed 8:00 rozdanie map. Porządne mapy A3 na jakimś bardziej wytrzymałym papierze. Szybka ocena sytuacji – w prawo lub w lewo – musimy okrążyć w efekcie jezioro Tyrkło. Kolejność jednoznaczna, tylko PK 17 nie wiadomo czy brać na początku, czy końcu - i tak i tak daleko i porównywalnie. Sygnał startu. Ruszamy. Wleczemy się z Barbarą na szarym końcu. Ponoć Barbara źle znosi upały, a zapowiada się duszno i gorąco. Na Roztoczańskiej 13 było ciepło, ale wiaterek bardzo dobrze regulował temperaturę. Tu powietrze stoi tak trochę zapowiadając popołudniową burzę. Lecimy za tłumem w kierunku PK 24 przez malownicze łąki.

Część odłącza się na PK 17, część na PK 18. Stawka się rozbija. Gdzieś na szarym końcu podbijamy PK 24. Na kolejny PK 18 prawie że „autostrada”. Przynajmniej do asfaltu. I muchy. Właściwie nie muchy, tylko MUCHY. Krążą, bzyczą, siadają gdzie się da. Trzeba oddychać przez zęby by ich za dużo nie połykać. Na szczęście w piątek kupiliśmy muggę w sprayu. Popsikanie na chwilę pomaga. Dalej wzdłuż cieku do rozwidlenia. Ciek wygląda na dość suchy. Trzeba się przeprawić. Schodzimy w rów i tu jakoś miękko. Noga od razu zapada się w miękkie błocko. Szkoda moczyć się na początku. Kilka gałęzi i udaje się przeskoczyć „w miarę suchą nogą”. PK 18 ma być za krzakami, całkiem niedaleko. Nie patrząc na mapę bierzemy azymut i przedzieramy się. Pokrzywy po pachy, kolce… od razu przypomina mi się Lampionada – myślałem, że tam jest teren nieprzebierny, ale co bym dał za taki „nieprzebieżny teren”. Najgorzej jest wydostać się z krzaków. Powrzucane gałęzie z kolcami na wysokość człowieka. Masakra! A gdybyśmy popatrzyli na mapę, to kilkadziesiąt metrów w prawo lub w lewo skróciło by krzalomęczarnie o ponad połowę. Myśleć, a nie tylko do przodu! Ale za to na lampion wychodzimy idealnie.
Dalej na zachód do PK 3. Przewrażliwieni oglądamy, że znowu jakieś zielone na drodze i ciek wodny. Jakaś droga od zachodu powinna wyprowadzić nas na punkt – a może uda się skrócić na azymut do przecinki widocznej na mapie.
Wchodząc w las słyszymy jakieś dziwne buczenie czy brzęczenie. Quady? Piły łańcuchowe? Jakiś  taki bardziej jednostajny odgłos. Ciekawe co to jest? Niestety, po chwili już wiemy. To stada komarów ukrywające się w zaroślach. Nie jakieś tam stada komarów tylko MEGA STADA.  Oczywiście muchy także nam ciągle towarzyszą. Co chwila psikamy się muggą, ale to pomaga na kilka minut. Brniemy w las, próbujemy skrócić na azymut, ale przebieżność lasu jest marna. Nauczeni doświadczeniem staramy się omijać największe krzaki i w efekcie wracamy na drogę niewiele skracając.  Na drodze daje się ciut podbiec i owady mniej przeszkadzają. Teren zgadza się z mapą, choć okazuje się, że przecinki na Mazurach stanowczo różnią się od tych, które znamy: jest to może ciut mniej nieprzebieżny fragment lasu, ale trudno nazwać to drogą. Docieramy do kanału gdzie ma być lampion. Musi być gdzieś po lewej tuż za jakąś odnogą kanału. Przeskakuję tą odnogę i prawa noga zapada mi się po łydkę. Szybko się wybijam i trafiam na stabilniejszy grunt, ale niestety mój nowy but zostaje w miękkim błocku. Właściwie to nie widać ani śladu po bucie!. Zostaje mi zdjąć ocalały but i zagłębić się w bagno w poszukiwaniu zguby.  Barbara z radością wyjmuje telefon i zamiast pomóc robi mi sesję fotograficzną dokumentującą moje poszukiwania. 

Uff udało się. Cóż, będę "dżentelmenem" – zbieram jakiś grubsze gałęzie i robię partnerce wygodne przejście przez grzęzawisko. Wydłubuję błoto z butów i zakładam mokre skarpetki, a Barbara litościwie podbija karty. Nie ma co się rozklejać, lecimy dalej. W okolicy słychać trzask łamanych gałęzi i pojawia się coraz liczniejsza  konkurencja, która wyprzedziła nas zaraz na początku. W szczególności zwracający uwagę uczestnik ubrany  od stóp do głów w praktyczny „biały kolor”. Już na starcie wyglądał fajnie, a przedzierając się przez krzaki wyglądał niczym zjawa.
Mkniemy na PK 13 – zagłębienie przy drodze. Prosto łatwo i przyjemnie – aby tak dalej. Ciągle mało podbiegamy – wyraźnie dzisiaj Barbarze nie idzie – ale cóż, tak bywa.
Przy PK 15 spotykamy tłumy. Dziwimy się, że widzimy Mateusza – on powinien być gdzieś w czubie! Znowu pojawia się zawodnik – Zjawa , rowerzyści i biegacz, którego będziemy często na trasie spotykali. Oczywiście wszyscy nam uciekają.
PK 11 – kanał. Najpierw drogę blokują nam zwalone drzewa. Trzeba obchodzić. Potem słyszymy odgłosy w dole – schodzimy do kanału. Coraz bardziej mokro. Widać lampion. Za lampionem kanał – całkiem szeroki. Nad nim drzewo w poprzek. Lekko spróchniałe. Ktoś przeprawia się po nim na drugi brzeg. To spora oszczędność czasu. Tylko ja ze swoim kiepskim poczuciem równowagi jakoś nie mogę się zdecydować. Barbara przechodzi na czworaka, ale moja wycięta kaletka przedrzepkowa przed takim manewrem protestuje. Skoro Barbara przeszła, także muszę. Zdejmuję buty (jeden jest w miarę suchy) mokrawe skarpetki i forsuję kanał w bród. Woda prawie do pasa, ale dno nawet stabilne. Uff, udało się. 

Prosto drogą do PK 6. Z naprzeciwka nadbiega „Zjawa” – chyba okrążał jezioro. Pomimo rozjaśnienia buraczymy i wchodzimy na sąsiednia górkę zamiast tej właściwiej. Ale na 10-tce szybko znajdujemy lampion. Na azymut do drogi. Troszkę w lewo i znajdujemy skrót by ściąć trochę drogi. Tyle, że ten skrót zaczyna wykręcać za bardzo na zachód. Zostają krzaki i wkrótce wychodzimy na drogę. Skracając zakręty staramy się podbiegać, ale idzie opornie. Gdzieś w zasięgu wzroku majaczy konkurent, który zgubił kartę startową i pracowicie zbiera konfetti z punktów. Trafiamy na jakąś drogę ciut nie zgadzającą się z mapą. Idziemy, bo kierunek ujdzie. Wypadamy na kolejną drogę szutrową w innym miejscu niż planowaliśmy, ale na tyle charakterystycznym, że od razu wiemy gdzie jesteśmy. Powinna tu być przecinka prowadząca w pobliże PK. Nie znajdujemy jej i przedzieramy się na azymut. Na pocieszenie znowu trafiamy idealnie na PK 22.
Dalej drogą, która nie zgadza się zbytnio z mapą. W efekcie za szybko schodzimy na dawny nasyp kolejowy, może wolniej, ale za to dokładnie docieramy do malowniczego PK 14.

Przed PK 9 spotykamy ekipę idącą dziwnym wariantem PK 6-PK9-PK 22. Wydeptują nam ścieżkę do lampionu.
Znowu krzaki i tymi sławnym ledwo widocznymi przecinkami idziemy dalej na PK 4. Komary i muchy tną, atakują niezmordowane. Co chwila używamy muggi, boimy się, że opakowanie może nie wystarczyć do mety!
Przed PK 4 spotykamy prognozowanego zwycięzcę, który wesoło biegnie z naprzeciwka. Jak zwykle nie wygląda na zmęczonego i podpowiada nam byśmy oszczędzali siły, bo trasa będzie miała dobrze ponad 60 km. Sami to już wiemy, bo na liczniku mamy więcej niż powinniśmy mieć, a dużo drogi nie nadkładaliśmy.
W drodze na PK 12 wybija nas w prawo droga na skróty. Zaznaczona na mapie w terenie wyglądała na tyle marnie, że nie byliśmy pewni czy to ta właściwa. W efekcie nie będąc pewni czy jesteśmy tu gdzie trzeba, przeczesujemy obniżenie bardziej na zachód niż powinniśmy, ale nie my jedyni, bo do dziury prowadzi wydeptana ścieżka.
Po chwili dołącza do nas „Zjawa” i znajomy szybkobiegacz. Szybkobiegacz narzeka, że to nie zawody biegowe, a i płyny mu się skończyły. Dobrze, że punkt żywieniowy już niedaleko. Jest skrzyżowanie – tu powinien być gdzieś lampion w znacznym obniżeniu. Jedno obniżenie rzuca się w oczy, ale zbyt blisko, choć wielkościowo by się nadało. Ustawiamy azymut i idziemy w las. Jedna dziura – za blisko, druga już prawie we właściwej odległości i właściwym kształcie, za nią wyraźna góra. Ale lampionu nie ma! Krążymy. Pomaga nam Zjawa mówiąc, że za górą jest kolejna dziura z lampionem. No tak ciut dalej niż wynikało z pomiaru linijką na mapie, a góra nas zmyliła.
Kierunek PK 1 – górka. Przecinka z mapy w terenie bardzo umowna. Jakaś wyjeżdżona droga ze zrywki drewna idąca zygzakiem. Krzale. Jest góra z jakimiś okopami i bunkrami. Jeden szczyt, drugi, trzeci. Lampion na ostatni choć nie najwyższym, ale zapatrzonym w punkt triangulacyjny. Gdyby były stowarzysze, bralibyśmy ten z najwyższego wierzchołka!
Do punktu żywieniowego. Jakimś reliktem drogi. Przy jeziorze obsługa zakapturzona i opatulona pomimo upału. Komary musiały dać im się we znaki. Spotykamy konkurencję w postaci Arka i Doroty. Idą wariantem przeciwnym. Mocno zmęczeni i mówią, że mają już ze 40 km na liczniku. A to połowa drogi!
Dalej oczywiste „drogowe” punkty –zapomniane cmentarze PK 23 i PK 7. Dalej nie ryzykujemy i nudny przelot asfaltem – na szczęście w dół i sporo cienia - Barbarze zaczyna wracać zdolność podbiegania.  Przed nami PK 16 „Przy ścieżce”.
Widzimy wychodzącego z tej ścieżki „Zjawę”. Jakoś tak poszarzał, zwłaszcza od dołu. Skręcamy. Zaczyna robić się błotniście. Próbujemy skakać z kępki na kępkę, ale to nie daje efektu. Wkrótce lądujemy po kostki w błotnistej mazi, która nazywa się „ścieżką”. Z naprzeciwka ktoś nadchodzi wyraźnie zmoczony „po uda”. My także wkrótce zanurzamy się coraz głębiej, niczym łódź podwodna.  I buty, które fajnie wysuszył asfalt wracają do stanu mocno wilgotnego.

Wracamy z powrotem na drogę szutrową. Za chwilę mijamy tablice „Natura 2000 – mazurskie Bagna” Wszystko jasne – organizator wpuścił nas w bagno. Do PK 10 nie ryzykujemy chodzenia na azymut. I słusznie – ciek wodny do sforsowania jest szeroki, głęboki i mocno błotnisty. Przed PK 10 z butów wysypujemy błoto i inne śmieci załapane przy PK 16, z nadzieją, że to koniec brodzenia po wodzie. Niestety, PK 10 radośnie świeci pod drugiej stronie bagienka. Coś na kształt grobli przez środek, tyle że kończy się kilka metrów przed brzegiem. Próbuję przejść bezpośrednio do lampionu, ale robi się głęboko, a dno wciąga. Udaje się lekko obejść i bezpiecznie dojść do punktu. Nie może zabraknąć jakiegoś selfie z lampionem! 

Powrót przez bagno i kolejna próba wysypania z butów bagiennych pozostałości.
Przy PK 8 znowu spotykamy znajomego szybkobiegacza. Dalej bezpiecznie do mostku pomiędzy PK 19 i PK 20. I dobrze, bo ten ciek to rozlewiska bardzo nieładnie wyglądające.
Na mostku spotykamy snującą się z naprzeciwka „Zjawę”. Nie jest już biała tylko mocno przyszarzała. Myśleliśmy, że w międzyczasie zaliczył 19 lub 20 ale to dementuje. Musiał się gdzieś pogubić.
Lecimy na PK 20. Przecinka – jak na okolice całkiem przebieżna. Przebieżna aż do płotu. Na szczęście płot ten już w pobliżu PK. Schodząc z górki spotykamy kilku konkurentów – w szczególności bezpośrednią konkurencję Barbary – Kasię Karpę. Wygląda całkiem świeżo.
Droga na PK 19 niestety zarośnięta. Idziemy naokoło. Musimy omijać jakiś płot, ale trafiamy dość sprawnie.  Punkt na „wyschniętym bagnie”, ale mieszkańcy bagna – wygłodniałe komary chyba jedne z najgorszych na całej trasie. Za chwilę przegania nas Kasia i porywając  naszego szybkobiegacza leci do przodu. Trochę podbiegamy, ale oni wcześniej już wzięli PK 17 i nie mamy szans ich prześcignąć na mecie.  PK 2 i 21 formalność – ciągle mamy w zasięgu wzroku konkurencję. Jak miło jest umyć wreszcie ręce w czystej wodzie jeziora Śniardwy! Ale za to dreptanie po metalowych podkładach wykańcza. Zostaje nam ostatni PK 17 i z 8-9 km do mety. W limicie się wyrobimy, ale  z czasem rzędu 12 godzin. Do PK 17 można albo gdzieś nad jeziorem się przebijać, albo wygodną drogą naokoło. Z mapy wynika, że to przebijanie się na skróty może być co najmniej ryzykowne – rzeka Orzyszka wygląda na całkiem sporą, wokół bagna, lasy bez dróg i spore pofałdowania. Postanowimy pobiec naokoło. Chyba dobra decyzja, bo widzimy jakiegoś „czerwonego” zawodnika skręcającego  na skróty – jakby nas wyprzedził spotkalibyśmy go na odejściu z PK 17, ale więcej go już nie zobaczyliśmy.

Udało się dużo podbiec i szybko zaliczyliśmy PK 17. Do samego Orzysza bieg asfaltem. Co chwila wyprzedzają  nas rowerzyści pędzący na metę – limit im się kończy wcześniej niż nam. Na ostatnich metrach widzimy jakiegoś piechura – planowaliśmy przejść do marszu, ale odzywa się duch rywalizacji.  Biegnie się nam coraz lepiej, a on wyraźnie idzie już ostatkiem sił. Wyprzedzamy go przed ostatnim zakrętem.
Na dobiegu do OSiRu organizator przez nagłośnienie nas dopinguje.  Całkiem dobrym tempem wpadamy na metę kilka minut po 20-tej.
Zrobiliśmy prawie 63 km, a niby miała być to 50-tka!  Michał jak zwykle wszystkim ”dowalił” i zrobił czas poniżej 7 godzin, ponad godzinę wyprzedzając następnego na mecie.  Spotykając go szacowaliśmy, że zajmie mu to co najmniej 8 godzin!
Barbara tym razem nie załapała się na podium (gdybyśmy na początku dali radę podbiegać!)  ale za to ja załapałem się na podium weteranów! Widać trasa wykończyła skutecznie wszystkich staruszków, że mi się udało :-) 
Errata
To już chyba taka „nowa świecka tradycja” znowu zostałem zdetronizowany i po kolejnym przeliczeniu wyników
 ostatecznie  zostałem vice-vice-vice mistrzem MW-50. Dobrze, że nie zostałem na ceremonii dekoracji, bo musiałbym teraz medal oddawać;-)