czwartek, 28 lutego 2019

Sobotnie rytuały

Chyba zaczyna nam się wykształcać nowa, świecka, sobotnia tradycja - rano parkrun, potem FalInO lub WesolnO, w zależności, co jest akurat dostępne. Tak było i w ostatnią sobotę. Na parkruna jechaliśmy bojowo nastawieni, przekonani, że ustanowimy nowe rekordy. Własne oczywiście, nie światowe. Tomek opracował mi plan działania:
- Najpierw zapie….asz, potem trochę wolniej, a na koniec znowu zapie….asz!
Ponieważ jestem ambitna, postanowiłam trochę zmodyfikować plan i zapie….ać cały czas. Na starcie ustawiliśmy się w pierwszej linii, no bo życiówka, nie? Ruszyłam od razu ostro. O dziwo, nogi nie odmówiły współpracy, a i z oddychaniem jakoś wyrabiałam. Moja bezpośrednia konkurentka (z przedziału wiekowego) została w tyle i postanowiłam nie dać się jej wyprzedzić. Już mniej więcej pamiętam trasę, więc łatwiej mi było rozkładać siły, no i mogłam się pocieszać: jeszcze do jeziorka, do mostku, do siłowni. Tak gdzieś w trzech czwartych trasy ciut mnie przymuliło i nieco zwolniłam. Moja rywalka wykorzystała chwilę słabości i dogoniła mnie przyjaźnie zagadując.
- Kurczę, to ona ma jeszcze siłę gadać??? - pomyślałam, wysapując krótką odpowiedź.
Chwilę biegłam tuż za jej plecami, ale odległość wciąż się powiększała. Nie tak drastycznie jak dotychczas, ale jednak. Pod koniec znowu przyspieszyłam, a na ostatnich metrach, gdzie zwykle wlokę się ostatkiem sił, nawet za bardzo nie zwolniłam. Niestety, rekordu nie było - zabrakło marnych 25 sekund:-( Tomkowi zabrakło jeszcze mniej, bo 6 sekund. W następną sobotę to już na pewno nam się uda!
Po parkrunie Falenica i FalInO. Tym razem organizator nie pomylił map i panie biegały na swoich mapach, a panowie na swoich. Ponieważ ostatnio wyszło na jaw, że panie spokojnie radzą sobie z trasą męską, więc dostałyśmy traskę dłuższą niż zwykle, czyli 6 km. Faceci dostali ponad 8 km.
Ja tam byłam zadowolona, bo na takie trzy, czterokilometrowe to już mi się za bardzo nie chce wychodzić, bo to więcej dojazdu niż samej zabawy. Chętnie bym napisała, ze przeleciałam bezproblemowo, ale dwa razy się zacięłam. Najpierw  z trójki na czwórkę trochę się zapędziłam i wylądowałam przy strzelnicy, ale na szczęście od razu wiedziałam gdzie jestem, a czwórka była blisko. Do kolejnych punktów biegłam jak po sznurku i popadłam w końcu w taki samozachwyt, że to się musiało źle skończyć. Już stosunkowo blisko mety, przy grupie punktów 13-17 byłam tak wyluzowana, że prawie nie patrzyłam na mapę, a i w teren tak jakoś nieuważnie. I w efekcie zgubiłam PK 14. Oddalałam się od niego i tylko troszeczkę mi coś nie pasowało. A powinno bardzo nie pasować! Dopiero kiedy dotarłam do zabudowań, na metę Biegów Górskich skapnęłam się, że powinnam być bardzo gdzie indziej. Musiałam wrócić kawał drogi, do tego na szczyt wydmy, a przy tych wszystkich biegaczach górskich wstyd mi było włazić krok za krokiem, więc wbiegłam na tę pioruńską górę mało nie wyzionąwszy ducha. Na ostatnie punkty już się bardziej skupiłam. Ponieważ trasę pokonywałam spokojnie, świńskim truchtem, to i miejsce odległe. Ale podobno im wolniej się biegnie, tym szybciej się chudnie (czy jakoś tak), więc nie narzekam.
Szybko to było na parkrunie, a FalInO to rozrywka.


Trasa kobieca.

poniedziałek, 25 lutego 2019

Gó…ne OrtInO (czyli jak OrtInO zeszło na psy)

Czemu taki tytuł? Zaczęło się od Zuzanny. Spotkałem ją jak szukaliśmy startu. Owszem znaleźliśmy, ale był on po drugiej stronie płotu. Gdzieś pośród huśtawek i innych atrakcji dla najmłodszych. Poszliśmy wzdłuż płotu do furtki i niestety, buty Zuzanny (nówki nie śmigane) zaliczyły pierwszą psią kupę. Zuzanna z przerażeniem zaczęła czochrać buta o pobliską trawę i dopytywać się czy na trasie jest może jakaś woda do sforsowania w bród. W mieście ciężko o takie atrakcje, bo wszędzie są mosty i kładki, ale zostały jej wskazane przez usłużnych okoliczne oczka wodne (takie w promieniu 5-10 km).
Było dość chłodno (wiatr), więc nie czekając na zegar, pobrałem mapę i udałem się w świat. Pierwszy PK wiedziałem gdzie jest – prawdę mówiąc idąc na start stwierdziłem, że w tak charakterystycznym miejscu (samotne drzewo na górce) musi być lampion i sprawdziłem – rzeczywiście był. Na tym wiedza gdzie co jest się skończyła. No dobra, 4 wycinki w kształcie fajek były w planie mapy, więc wiedziałem, że trzeba iść gdzieś ”w górę i w prawo”. Pozostałe fajki miały mieć części wspólne, ale w nocy wszystkie orta są takie same. Dla ścisłości - są taką samą ciemną plamą. Tak po zawartości (dużo zielonego) coś mi mówiło, że obok startu powinien być wycinek z PK H (jak nic Forty Korotyńskiego). Tyle, że jakoś nic mi nie pasowało. Pochodziłem i nie znalazłszy dopasowania powlokłem się na „ustnik” pierwszej fajki. Ustniki były pozamieniane, ale to była najprostsza część łamigłówki. Potem druga fajka (z dwoma PK) i ustnik z charakterystycznym obiektem, który pozwalał dopasować coś więcej. Zdobywszy sposobem alpejskim PK na Górce Szczęśliwickiej poszedłem dopasowanym cybuchem na PK A. Okazało się, że tuż obok jest punkt W. No cóż, myślałem, że wyląduję gdzie indziej, a tak zostało mi się wracać na PK L. Po drodze spotkałem ekspresowy tramwaj pod wodzą Pawła i Andrzeja. Co to za radocha szukać punktów w 6 osób? Po małej wymianie informacji uświadomiłem ich gdzie jest wycinek ACT, oni zaś podpowiedzieli gdzie szukać PK X. Nie zostało mi nic innego jak pognać za nimi z powrotem, w okolice gdzie byłem, czyli do PK L. Tu na drodze stanęły mi płoty. Błąkając się bezradnie po terenach zamkniętych dotarłem wreszcie do lampionu schowanego w żywopłocie i kolejnego PK E, którego kilkanaście minut wcześniej podbijałem jako PK C. Ech te punkty podwójne – ile to człowiek się nachodzi!
Dobra, odwaliłem "górę" mapy. Reszta wycinków musi być gdzieś na dole w okolicach startu. Znalazłem PK M, P, po chwili szukania PK S. Do PK R poszedłem na "skróty" - naokoło, niepotrzebnie okrążając szkołę z przylegającym blokiem. Zasadniczo byłem już po czasie, więc postanowiłem iść "na Leszka". Nawet zastanawiałem się, czy nie potwierdzić nadmiarowego, 20-go lampionu!
Został ostatni wycinek – ten, z którym walczyłem na początku. Z opisu wynikało, że to ten drugi zlustrowany. I zaczęło się wszystko zgadzać! Na koniec potwierdziłem jeszcze klubowy lampion nr 44. Zostało jeszcze zadanie. Jako że odwiedziłem PK A i PK B osobiście , naniosłem je na mapę i gdzieś tam mierząc skalę udało mi się chyba po raz pierwszy idealnie określić odległość na OrtInO!
Tak ogólnie jako jedyny przeszedłem trasę i rozwiązałem zadanie bezbłędnie. To drobne spóźnienie i 20 ciężkich minut to pryszcz;-)
Tylko jedna rzecz na OrtInO mnie zniesmaczyła. To tytułowe gówno. Konkretnie - psie gówno. Oczywiście także takowe zaliczyłem. I nie zauważyłem. A że buty mają „agresywną podeszwę”… no cóż - następnego dnia zastanawiałem się co tak mi nieładnie pachnie. Niby dbam o higienę, myłem się, a nawet napachniłem się jakimś dezodorantem….
Nie miałem nożyczek ani drugiej mapy, więc w pewnej chwili odrywałem wycinki by sprawdzić ich dopasowanie

wtorek, 19 lutego 2019

Skorpion ukąsił boleśnie

W tym roku późno zainaugurowaliśmy sezon pięćdziesiątkowy, bo dopiero w lutym, ale Tomek był wcześniej zarobiony, a ja zadowolona, że zimą mogę siedzieć w ciepłym domku. W końcu jednak postanowiliśmy ruszyć tyłki i zapisaliśmy się na Skorpiona. W ubiegłym roku byłam po raz pierwszy i Tomek przed wyjazdem straszył mnie jarami i trudnością trasy. Udało nam się wtedy wziąć komplet punktów w niecałe jedenaście godzin. Ponieważ przez rok intensywnie trenowałam na kolejnych pięćdziesiątkach, więc nie czułam specjalnego respektu przed Skorpionem. Pójdziemy, zbierzemy co trzeba, wrócimy i po sprawie - tak sobie kombinowałam. Już ilość PK oraz szesnastogodzinny limit czasu powinny dać mi do myślenia, ale ja do ostatniej chwili byłam optymistką. Nawet kiedy setkowicze nie pojawili się rano, tłumaczyłam sobie, że pierwszą pętlę mieli dłuższą i przyjdą później. Kiedy do bazy dotarł pierwszy z nich - Marcin - z zapałem filmowałam jego ubłocone buty i jeszcze nic mi to nie dało do myślenia.
Pierwsza myśl na widok mapy wypłynęła spontanicznie:
- Ożesz w mordę, w pieron daleko!
Kartka z opisem punktów była nudna i mało urozmaicona: początek wąwozu i rozgałęzienie wąwozu, na górze albo na dole. I nic, absolutnie nic więcej! Twórczym myśleniem to się autor mapy nie popisał:-)
Przez dziesięć minut między rozdaniem map, a startem kombinowaliśmy nad wariantem - w prawo, w lewo, czy może nietypowo od razu do góry? W końcu zdecydowaliśmy się zacząć od PK 22. Najpierw asfaltem na most, przez rzekę Wolicę, drogą między polami, prawie do samego jaru. Przynajmniej na mapie wyglądało to tak ładnie. Polna droga okazała się jedną wielką błotną mazią, a samo dojście do punktu przez pola pokazało nam z czym będziemy musieli walczyć na trasie. Jakoś ponad tydzień temu Tomek chciał mi kupić obciążniki biegowe na nogi, a tu patrz pan - dostaliśmy je gratisowo na zawodach. Po paru krokach przez zaorane pole każda noga oblepiona była kilogramami błota tworzącego wysokie koturny, na których ciężko utrzymać równowagę, że już nie wspomnę o trudnościach z podnoszeniem nóg .

Gustowne błotne buciki.

W końcu udało się dotrzeć do punktu, przy którym kręciło się już kilka osób, miedzy innymi Marcin - przyszły zwycięzca setki. Na kolejny punkt ruszyliśmy za nim, bo też i trudno było wykombinować inną trasę jak tylko przez pola, po prostej. Na odprawie co prawda organizator mówił, że nie będziemy chcieli chodzić polami, ale co on tam wie o naszych upodobaniach? :-) W drodze na PK 20 zgubiliśmy Marcina, ale za to spotkaliśmy pierwszy okaz tambylczej fauny - centaura. Z bliska co prawda okazało się, że to człowiek na koniu, ale centaur brzmi zdecydowanie lepiej.
PK 20 stał wcale nie na początku wąwozu, tylko już w jego trakcie, więc i my i ponownie spotkany Marcin uparcie szukaliśmy lampionu w innym miejscu, biorąc nawet pod uwagę opcję, że jesteśmy w złym wąwozie. W końcu postanowiliśmy brać co jest, bo szkoda czasu na czesanie całego lasu.


W dwóch milimetrach w skali mapy się mieścił, ale miał się nijak do opisu.

Z dwudziestki na dziewiętnastkę szykował się trochę dłuższy przelot. Staraliśmy się iść jak najmniej po błocku, a że alternatywą był śnieg, buty miałam przemoczone na wskroś i zaczynały mi marznąć stopy. Nawet nie przypuszczałam jak szybko rozgrzeją mnie emocje na ostatniej prostej. Kiedy już zbliżyliśmy się w okolice poszukiwanego jaru, okazało się, że między nim, a nami ciągnie się siatka ogradzająca sad. Po chwili zastanowienia postanowiliśmy obejść ją z prawej strony, w sumie nie wiedząc jak daleko ciągnie się z każdej strony. Wydawało się, że w pewnej odległości widać koniec ogrodzenia, ale kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że to tylko jego załom, a ogrodzenie ciągnie się po horyzont. W sumie to nawet wyglądało jakby cała kula ziemska była tą siatką przedzielona na pół. W załomie była zamocowana jakaś zdezelowana brama, w jednym miejscu na tyle niska, że zdecydowaliśmy się przeleźć górą. Osobiście nie jestem zwolenniczką naruszania własności prywatnej i włamywania się na posesje, ale wizja maszerowania w nieskończoność wzdłuż siatki była jeszcze trudniejsza do przełknięcia.

Co nam to przyszło wyczyniać na stare lata!

 Szczęśliwi ruszyliśmy dalej, a tu po kilkunastu (może kilkudziesięciu) metrach kolejna siatka! I to wyższa niż sforsowana wcześniej furteczka. Ruszyliśmy wzdłuż niej szukając jakiejś dziury lub chociaż obniżenia.
- Uff, nasi tu byli! - zawołaliśmy na widok naderwanej siatki z wbitymi w ziemię kołkami ułatwiającymi wspięcie się na górę. Ja szybko przeskoczyłam na drugą stronę niczym rącza łania, chcąc jak najkrócej popełniać przestępstwo, Tomek celebrował i celebrował przechodzenie. W końcu i jemu się udało. Jak myślicie - na co natknęliśmy się po chwili? Tak - na kolejne ogrodzenie. To na szczęście udało się jakoś łatwo pokonać, ale kiedy zobaczyłam czwartą siatkę, z ust wyrwał mi się spontaniczny okrzyk:
- O kurła!!!
Ostatnia siatka okazała się być najbardziej zdezelowana i w końcu trafiliśmy na miejsce gdzie po prostu leżała na ziemi. Jak się potem dowiedzieliśmy przygody z siatkami stały się udziałem sporej części zawodników.
Kolejny PK - osiemnastka - był w odnodze głębokiego wąwozu, na początku (a z naszego punktu widzenia na końcu) odnogi, na górze. My oczywiście najpierw zeszliśmy do wąwozu głównego w najbardziej stromym miejscu, by przejść dołem do naszego wąwoziku.  Zlazłam z narażeniem życia, ale warto było, bo jar był przecudnej urody. O taki:

W oryginale wygląda jeszcze lepiej.

Do siedemnastki zaliczyliśmy podobnie karkołomne zejście, bo punkt był na dnie wąwozu, w jego rozgałęzieniu. Wąwóz z PK 16 był tuż przy zabudowaniach i wzbudziliśmy zainteresowanie gospodarzy, przez których podwórko usiłowaliśmy się przedrzeć, nie wiedząc czy jest jakaś możliwość obejścia. Sympatyczny pan nie dość, że pozwolił przejść, to jeszcze wskazał drogę.
Piętnastka to praktycznie wysypisko śmieci, bo tak miejscowa ludność potraktowała dziurę w ziemi. Mało przyjemny punkt.
Żeby dotrzeć do dwudziestki trójki musieliśmy sforsować dwa strumyki. Niby na mapie było coś zbliżonego do mostka, ale kto to wie gdzie tego szukać i czy w ogóle, bo przez te dziesiąt lat od powstania mapy, mostek mógł już dawno odejść w niebyt. Na szczęście udało się znaleźć na tyle wąskie miejsce, że mogliśmy przeskoczyć. Za to za strumykami ciągnęło się wielkie pole ryżowe. To znaczy my typowaliśmy takie jego przeznaczenie, bo wszędzie stała woda po kostki. Niby w butach i tak mieliśmy już mokro, ale świeża dostawa zimnej wody i tak nami lekko wstrząsnęła.

Pole ryżowe?

Już przy samym punkcie spotkaliśmy Przemka, który po całej nocy i ponad połowie dnia nie wyglądał zbyt przytomnie. Ale wciąż trzymał się na nogach i plany miał wielkie. Zastanawialiśmy się na co iść najpierw - na dwunastkę czy trzynastkę i w końcu my poszliśmy na dwunastkę, a Przemek na trzynastkę.
Na dwunastce straciliśmy jakieś piętnaście minut. Niestety przez te kilkadziesiąt lat od aktualności mapy, trochę się w terenie pozmieniało  i chociaż naprawdę byliśmy blisko, to wąwozu nie mogliśmy znaleźć. Nawet jakiś uczestnik trasy 20 km pokazywał nam, w którym kierunku szukać, ale Tomek za nic nie chciał uwierzyć, że to tam. Tym bardziej, że wskazany kierunek pokrywał się z tym, gdzie i ja chciałam szukać;-) W międzyczasie dogonił nas Przemek, który w czasie gdy my błąkaliśmy się po okolicy, zdążył zaliczyć PK 13. Nawet chciałam pożerować na nim, skoro mu idzie tak dobrze, ale Tomek chciał po swojemu. Ostatecznie i tak spotkaliśmy się przy lampionie.

 PK 12

Trzynastka na szczęście weszła bez problemów, a na punkcie ponownie spotkaliśmy człowieka z kijkami, który wcześniej kierował nas na dwunastkę.
Do czternastki polecieliśmy lasem i nawet natknęliśmy się na przecinkę zaznaczoną na mapie, a ostatni odcinek znowu polami. Samo zejście do jaru Tomek zaznaczył efektownym zjazdem na tylnej części ciała, dzięki czemu jego wygląd wzbudzał potem szacunek i podziw.

 Na PK 14

Z dwudziestki czwórki było tak blisko do bazy, że tylko i wyłącznie nadludzkim hartem ducha powstrzymałam się przed ucieczką z trasy i powrotem na metę. Tak prawdę mówiąc to dość miałam już znacznie wcześniej, praktycznie po kilku pierwszych punktach. Obrzydliwe błocko wyssało ze mnie większą część energii, ale przecież nie mogłam po kilkunastu kilometrach powiedzieć, że nie chcę iść dalej. Zresztą póki człowiek się nie przewraca, to powinien iść dalej.
Za PK 25 pojawił się pierwszy dłuższy asfalt i pierwsza okazja żeby trochę przyspieszyć. Mimo zmęczenia zebrałam się w sobie i pobiegłam. W końcu im szybciej, tym krócej.
Na jedenastce miało być ognisko. Mieliśmy nadzieje, że organizatorzy jeszcze się z nim nie zwinęli, bo przy starcie nie byli w stanie powiedzieć, do której będzie czynne.  Tomek to już z daleka czuł dym, ale moim zdaniem tylko w wyobraźni, bo ja poczułam dopiero kiedy już dość długo szliśmy wąwozem. Przy ognisku nastąpił historyczny moment - pierwszy raz podczas pięćdziesiątki zmieniłam skarpety. Zawsze oczywiście mam zapasowe ze sobą, ale nigdy jeszcze nie były potrzebne. I zmieniałam je bynajmniej nie z powodu wilgoci, bo chodzenie w mokrych nie robi już na mnie wrażenia. Tym razem musiałam pozbyć się kilku kilogramów gliniastego błota, które oblepiało moje stopy i tworzyło uwierające nierówności pod podeszwą. No, nie dawało się chodzić. Wypiliśmy też po kubku gorącej herbaty, do której zaordynowałam sobie masę cukru i po tych wszystkich zabiegach poczułam się jak nowa. Mogliśmy iść dalej.

Troszkę zasiedzieliśmy się na PK 11.

Przy ognisku zaczęło się już powoli ściemniać i wyjęliśmy czołówki. Tomek oczywiście spakował mi to niedorobione bździdło, co to się z nim dogadać nie umiem, ale jak się idzie we dwoje, to w sumie i jedna latarka starczy, więc nie protestowałam specjalnie. No dobra, muszę przyznać, że na mapę patrzy się z tym nawet nieźle, ale poza mapą - tragedia. Co ruszyłam głową do góry albo do dołu to lampka świeciła raz mocniej, raz słabiej, a moje stare oczy nie nadążały akomodować i nigdy nie były na bieżąco z mocą światła. No i rozejrzeć się dookoła ciężko, bo wiązka światła wąziutka i nie daje się regulować.
Dziesiątkę podbijaliśmy już po ciemku, ale znaleźliśmy ją łatwo.  Z dziewiątką też nie było problemów, a widoczność malała z minuty na minutę. Oprócz tego, że zrobiło się ciemno, to zewsząd sączyła się gęsta mgła i nic nie było widać na wyciągnięcie ręki. Dobrze, że te wąwozy były wielkie i trudno było je ominąć niezauważone.
Wiedzieliśmy już, że na pewno nie weźmiemy wszystkich punktów i planowaliśmy po szóstce zacząć wracać. I chyba tylko ta obietnica powrotu trzymała mnie przy życiu. W drodze na ósemkę zjadłam ostatniego batonika, ze zdziwieniem konstatując, że pierwszy raz w życiu pożarłam wszystko, co wzięłam na drogę i jeszcze mi było mało. Do tej pory batoniki głównie wyprowadzałam na spacer, a zjadałam w samochodzie w drodze powrotnej.
Na ósemce ponownie spotkaliśmy Przemka, który przeoczył ten punkt i musiał po niego wracać. Nadłożył kawał drogi i w efekcie odechciało mu się dalszej walki o komplet punktów.

Spotkanie na PK 8

Za to chętnie odprowadził nas do Kryniczek, chociaż nasza siódemka nie była jego punktem. Chyba naprawdę stracił serce do tej swojej setki.
Na szóstkę doszłam już na rezerwie, a tam pod samym lampionem czekała na mnie ławeczka. Normalnie cud! Mogłam na moment przysiąść i zebrać się w sobie.

Ławeczka taka bardziej z konara, ale dobre i to.

Niby z szóstki mieliśmy wracać do bazy, ale kiedy Tomek rzucił hasło, że z piątki będzie praktycznie taka sama odległość, a dodatkowy punkt zdobyty, nie wahałam się długo i mimo zmęczenia chętnie poszłam. Bo to jest tak, że albo żałuje się natychmiast, że się idzie i męczy, ale trwa to tylko do powrotu do bazy, albo żal, że się nie poszło jest odroczony, ale trwa dużo dużo dłużej, może nawet już zawsze?
Między szóstką, a piątką była cywilizacja z asfaltem i rzeką, którą musieliśmy pokonać mostem. Tradycyjnie zachodząc zabudowania od d..y strony natrafiliśmy na ciąg ogrodzeń, a wiadomo jak to jest trudno przebić się do drogi kiedy wszystko jest pogrodzone. W efekcie znaleźliśmy się na czyimś podwórku, dookoła rozszczekały się psy (nie wiadomo czy na uwięzi), a jedyną drogą szybkiej ewakuacji (zanim gospodarz wyskoczy z kosą) było przeczołganie się pod ogrodzeniem, na szczęście zrobionym z desek, a nie siatki. Między pierwszą deską, a ziemią było dość miejsca żeby zwiać. Oczywiście za jednym płotem był kolejny, szczęśliwie o podobnej konstrukcji, więc uszliśmy z życiem.
Piątki za nic nie mogliśmy znaleźć. Przy zerowej widoczności kierowaliśmy się tylko wskazaniami kompasu i liczeniem kroków. Niestety, droga którą nadeszliśmy nie szła dokładnie po równoleżniku jak założyliśmy i znaleźliśmy się za daleko na północ od punktu. Miotając się we mgle znowu natknęliśmy się na Przemka, który podobnie jak my miał problem ze znalezieniem piątki. Szukaliśmy razem, no ale ile można. W końcu poddaliśmy się i postanowili wracać. Przemek został, zupełnie niepotrzebnie, bo ostatecznie też  nie znalazł. A mogło być tak pięknie, bo gdybyśmy od razu wzięli piątkę, to i czwórki na pewno nie odpuścilibyśmy tak łatwo. Wrócilibyśmy tylko bez trzech punktów, a nie bez pięciu.
Z nieznalezionej piątki do bazy było w pieron daleko. Tomek bał się powiedzieć mi ile i skłamał, że tylko sześć kilometrów. Zmierzyłam sobie na mapie i mi wyszło osiem. Ile by nie było, wrócić i tak jakoś trzeba było, a nie zakładałam podwózki i dyskwalifikacji. Cała droga powrotna to już był asfalt i teoretycznie mogliśmy pobiec żeby było szybciej. Niestety - tylko teoretycznie. Moje nogi całkowicie odmówiły posłuszeństwa, a szczególnie mięśnie odpowiedzialne za ruch odrywania od podłoża i unoszenia do góry. Mogłam tylko szurać noga za nogą. Zresztą nawet i z tym miałam problemy, bo zrobiło się tak zimno, że impulsy z mózgu idące do nóg zamarzały wpół drogi i nogi nie wiedziały co robić. Tym sposobem po raz pierwszy nie biegliśmy od ostatniego punktu. Do kompletu "pierwszych" rzeczy (skarpetki, żarcie, bieganie) dorzucić można jeszcze zamarznięcie kamerki, co też się nie zdarzało i przez to nie mamy uwiecznionego powrotu na metę.
W bazie litościwie Ania (dziecko drogie) zatroszczyła się o mnie - podała piwo, przyniosła obiad, oddała swoje ostatnie batoniki - jednym słowem podtrzymywała moje funkcje życiowe. Ostatkiem sił dowlokłam się pod prysznic i w końcu padłam na materac. Powrotu do domu odmówiłam stanowczo. Tego mogłabym już nie przeżyć.
Rano obudziłam się w całkiem dobrej kondycji - skurcze nie łapały, chodziłam bez trudu, nawet schody nie robiły na mnie wrażenia. Czyżbym jednak za mało dostała poprzedniego dnia w kość?

A tak wyglądało nasze przejście:


Będzie jeszcze oczywiście film. Bądźcie czujni!

piątek, 15 lutego 2019

Orient czyli spacer po wysypisku.

Po sobotnim bieganiu nadszedł czas na niedzielne maszerowanie, czyli Orient Trepa. Przed rozpoczęciem imprezy miało jeszcze odbyć się podsumowanie TMWiM-a za zeszły rok, a ponieważ Tomek jest sędzią konkursu, więc miał odpowiedzialne zadanie uhonorowania statuetkami i dyplomami najlepszych uczestników. Poszło sprawnie i nawet sam sobie wręczył nagrodę - taki jest wielofunkcyjny. Tylko w nagłośnieniu wspomagał go Piotrek, bo to człowiek o wielkim głosie i dobrze się sprawdza w roli megafonu.

Zwycięzcy kategorii TU.
Fot.: Andrzej Krochmal

Po zakończeniu części oficjalnej mogliśmy ruszyć na trasę. Mapa pierwszego etapu poszatkowana była na dwanaście części, każda w kształcie trylinki, a na domiar złego wycinki stykały się ze sobą, a nie pokrywały. Nawet na milimetr. I jeszcze dodatkowo były poobracane, a niektóre zlustrowane. Od razu wyjęliśmy nożyczki i taśmę klejącą i usiłowaliśmy poskładać to do kupy. Jakoś po sklejeniu trzech wycinków poddaliśmy się i postanowili resztę dopasowywać w terenie. Okazało się, że wcale to nie był głupi pomysł. Szło dobrze aż do wysypiska śmieci, które w tym rejonie uchodzi za główną atrakcję turystyczną i już w kolejnych zawodach stawiane są tam punkty. Usytuowanie wycinków względem siebie wciąż nam się zgadzało, ale względem dołączonego schematu, to mi jakoś przestało. Tomek utrzymywał, że jest dobrze, ale ja wcale nie umiałam się odnaleźć w tej śmietnikowej rzeczywistości. Dodatkowo dotarliśmy do wycinków zlustrowanych i wtedy już całkowicie straciłam wątek. Luster to ja nie ogarniam i nawet już nie próbuję niczego z tym zrobić. Poddaję się. Przez jakiś czas szłam więc tak za Tomkiem, ufając, że wie co robi i specjalnie nie angażując się w prowadzenie. Pod sam koniec trasy, jak wyszliśmy z luster, ogarnęłam się i znowu wiedziałam gdzie jestem. 
Cała ta wyprawa zajęła nam mnóstwo czasu, ale uznaliśmy, że zapłacone, to trzeba wykorzystać do maksimum i wcale, ale to wcale nie spieszyliśmy. Tylko za czas udało nam się uzyskać 100 punktów karnych:-)
Drugi etap wyglądał przyjaźniej, bo były tylko cztery wycinki i to zachodzące na siebie, czyli to, w czym czuję się dobrze. Od razu udało mi się poskładać mapę, a Tomek pracowicie posklejał ją do kupy. I poszliśmy. A tak w ogóle, to w lesie było wyjątkowo przyjemnie - zacisznie, ciepło, zielone mchy - no, tak już wiosennie. Też się nie spieszyliśmy, bo i po co?

Na żywo wyglądało znacząco ładniej.

Ja to miałam więcej czasu na delektowanie się spacerem, bo swoją robotę (składanie mapy) odwaliłam na samym początku, a prowadzeniem zajął się Tomek. Dwóch poskładanych map nie mieliśmy, więc czułam się zwolniona z obowiązku śledzenia trasy. No dobra, tak kontrolnie zaglądałam mu przez ramię, głównie żeby sprawdzić czy daleko jeszcze.

Tomek ustala (sam ze sobą) gdzie pójdziemy dalej.

Udało nam się załapać na stowarzysza, bo jakoś mało czujni byliśmy. I tylko 17 minut lekkich. Tak trochę zaczęliśmy się nawet spieszyć, bo zapisaliśmy się też na biegi. Ostatecznie jednak zrezygnowaliśmy z biegania, bo organizator też człowiek i do domu kiedyś musi wrócić, a tak to czekałby na nas i czekał i czekał. No to ruszyło nas sumienie i odpuściliśmy. Ja i tak czułam w plecach te przebyte kilometry. Zauważyłam, że ta sama ilość kilometrów przebiegnięta jest mniej męcząca (dla kręgosłupa) niż przejdzięta (no właśnie, co zrobiona??). Ale mi się porobiło!
Ostatecznie po obu etapach zajęliśmy ósme miejsce na jedenaście zespołów i to nam trochę przypomniało, że coś rzadziej ostatnio startujemy w MnO. A wiadomo, że praktyka czyni mistrza. Ponieważ jednak z czasem krucho, to z tym "mistrzostwem" może być lekki problem.


czwartek, 14 lutego 2019

Parkrun i FalInO

W sobotę zaszaleliśmy i zaliczyliśmy dwa biegi: parkrun i FalInO. Z parkrunem mam ostatnio problem - miałam bić rekordy jak szalona, a tymczasem chała - jest coraz gorzej. Dobiegam do pewnych określonych miejsc i czuję kompletny odpływ sił. Koniec, kropka - nie da rady , trzeba zwolnić. Wiem, że to dzieje się w głowie, bo tak samo miałam na naszej przydomowej trasie leśnej. Tutaj wystarczyło zmienić kierunek biegu, na parkrunie raczej się nie da. Może trzeba spróbować pobiegać w innej lokalizacji i tak oszukać umysł? Trzeba by spróbować.

Tuż przed metą.
Fot.: D. Mikulski (prawdopodobnie:-))

Prosto z Parku Skaryszewskiego pojechaliśmy do Falenicy. Tam czekała nas niespodzianka - trasa męska i kobieca były takie same, bo organizatorowi coś się poptaszkowało z mapami i wydrukował tylko jedną wersję. Wybiegłam na trasę pierwsza, żeby Tomek mógł mnie dogonić, przegonić i dotrzeć na metę dużo przede mną. Co mu miałam żałować tej satysfakcji? :-)
Pierwszy punkt umiejscowiony był na boisku, ale tym razem brałam to pod uwagę i nie przeżyłam szoku. Od razu wiedziałam gdzie biec. Za to już przy drugim punkcie nadłożyłam drogi i zupełnie niepotrzebnie obiegłam budynek naokoło. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że chciałam jak najszybciej wyrwać się z tłumu biegaczy górskich podążających na start i skręciłam w las przy pierwszej okazji. Potem samo już tak głupio poszło.
Do punktu szóstego szło dobrze, a siódemkę przeleciałam. Biegłam tak mniej więcej na azymut, większą uwagę zwracając na biegaczy górskich masowo śmigających po okolicznych drogach niż na kompas.Kiedy nagle zobaczyłam przed sobą zabudowania, wiedziałam, że jestem za daleko. Na punkt wracałam też tak mniej więcej, ale docelowo skutecznie.
Przy dwunastce spotkałam Tomka i tak profilaktycznie spytałam gdzie jest dołek, do którego lecę, a tu okazało się, że już za mną. Znowu musiałabym wracać i szukać. Jednak jest prawda w powiedzeniu: kto pyta, nie błądzi.
Siedemnastka moim zdaniem była źle rozstawiona, ale dawała się łatwo znaleźć jak się człowiek rozejrzał dookoła. Punkt miał stać za górką, a był na jej zboczu. No, chyba, że ja niedowidzę.
W całym tym bieganiu wcale najtrudniejsze nie było znalezienie punktów, tylko przedarcie się przez tłum biegaczy górskich, kiedy nasze trasy krzyżowały się ze sobą. Można było albo ich przeczekać (a czas leciał), albo pchać się na chama między nich. Stosowałam obydwie techniki, przy drugiej starając się ograniczyć chamstwo do minimum.

Tak wygląda mój przebieg.

Przed ostatnim punktem czekał już na mnie Tomek gotów do uwiecznienia mojego finiszu. Chyba szybko musiałam zasuwać, bo wszystkie zdjęcia wyszły rozmyźgane i dopiero przy samym lampionie, jak wyhamowałam, trochę lepsze.

Uff, ostatni punkt!

Tradycyjnie w wynikach szału nie ma, ale źle też nie, bo uplasowałam się dokładnie w połowie stawki. Następnym razem będzie lepiej!

środa, 13 lutego 2019

Stowarzyszony trening BPK#10

Ruchy kluchy leniwe!
Żeby nie spędzić całego tygodnia na nicniebieganiu zapisaliśmy się na BPK-a. Nie żeby mi się chciało wychodzić na zimno, ciemno i do domu daleko, ale to poczucie dobrze spełnionego obowiązku już po fakcie, warte jest swojej ceny. Tak więc w czwartkowy wieczór pojechaliśmy pobiegać po Dolince Służewieckiej. Pobraliśmy mapy, uruchomili smartfony i ruszyli w kierunku startu. Moje ustrojstwo zaczęło działać, a Tomkowe nie. Ja odpipałam swój start, a Tomek wciąż walczył z oporną materią. Zakładając, że pobiegniemy razem, stałam i czekałam, a mój czas nieubłagalnie biegł, no bo odpipałam. W końcu Tomek stwierdził, że musi zacząć całą procedurę od nowa, więc zostawiłam go i ruszyłam na trasę, bo przecież i tak wcześniej, czy później musiał mnie dogonić.
Między blokami było spoko, ale potem zaczynał się teren krzakowo-nadwodny i tak średnio miałam ochotę wbiegać tam samotnie. Nie żebym się miała zgubić, ale bo to wiadomo kto się tam plącze wieczorami?  Tomka jakoś nie spotkałam, ale na szczęście co kawałek widziałam światełka czołówek, więc zakładałam, że to nasi i w razie jakby mnie jakieś złe chciało napastować (nie, nie pastą), to pomogą.
Mój telefon z dość daleka łapał sygnał każdego punktu, co miało i dobre i złe strony. Dobre - bo ograniczało mi to możliwość zgubienia się, złe - bo ograniczało możliwość potrenowania precyzyjnego namierzania się. Postanowiłam więc skupić się na trenowaniu głównie biegania i … truchtałam sobie z punktu na punkt.  Jakoś nie mogę wyjść z tego cieniastego biegania. Może już po prostu na to za późno? Trzeba było zacząć kilkadziesiąt lat temu.
Truchtałam więc sobie spokojnie, a między PK 6, a PK 7 mniej spokojnie, bo wkurzył mnie taki długi bezproduktywny przelot. Tomka spotkałam dopiero w drugiej części trasy, gdzieś koło PK 14, ale tylko mi śmignął i poleciał dalej. Trochę zakręciłam się przy PK 19, bo po ciemku jakoś wydawało mi się, że ścieżka między jeziorkami jest wcześniej i usiłowałam szukać we wcięciu wschodniego bajora. Ale spoko - ogarnęłam się. Na mecie zastałam Tomka, który przybiegł chwilę przede mną i dzielił się wrażeniami z trasy z resztą biegającej ekipy. A w drodze powrotnej wymyśliliśmy sobie, że trzeba zrobić BPKi we wszystkich laskach zielonkowskich i wtedy w każdej chwili będziemy mogli sobie polatać za wyimaginowanymi punktami. Mi by to pasowało.
A na takiej mapie biegaliśmy:


poniedziałek, 11 lutego 2019

ABC bez lampionów

W niedzielę po WesolInO wcale nie odpoczywaliśmy, bo przecież trzeba trenować. Zapisaliśmy się na trening OK!Sportu w Dąbrówce. Jest jedna rzecz, której się boję na tych ich treningach - nie mają zwyczaju wieszania lampionów, a w terenie stoją tylko samotne stacje bazowe, które niestety nie są widoczne z daleka. Jak ktoś jest mistrzem nawigacji to znajdzie, ale ja to już niekoniecznie. Mogę stać metr od stacji i nie zauważyć, a mówię to z doświadczenia.
Do wyboru była warstwicówka albo mapa pełna, przezornie wybraliśmy pełną. Każdy otrzymywał taką samą mapę (oczywiście w obrębie tego podziału na pełną i niepełną) i mógł sobie wybrać wariant o odpowiadającej mu długości. Ja wybrałam trasę B - 6,6 km, Tomek ambitnie A - 15,2 km. Tuż przede mną wystartowała Ula i biegnąc za nią uzmysłowiłam sobie, że przecież na pewno też leci na 6 km i będziemy sobie deptać po piętach. A co to za trening kiedy osoba poprzedzająca wskazuje położenie punktu:-( Wyprzedzić jej raczej nie miałam szans, przeczekiwać nie chciałam, więc jedyną szansą był wybór innych wariantów przebiegu. Potem okazało się, że Ula podobnie jak ja też kombinowała jak by się wymiksować z tej niezręcznej sytuacji. Pierwsze trzy punkty: 50, 42, 38 wzięłyśmy praktycznie razem i dopiero przebieg na 36 trochę nas rozdzielił, a i tak zobaczyłyśmy się w okolicach punktu. Dopiero potem straciłyśmy się definitywnie z oczu.. Przebieg z 36 na 46 był dłuuugi i dawał możliwość różnych wariantów trasy. Dodatkowo gnałam ile sił w nogach (dużo to ich tam nie było) żeby dopaść punktu przed konkurentką.
Muszę powiedzieć, że moje obawy związane z brakiem lampionów tym razem okazały się bezpodstawne, bo punkty stały w miejscach charakterystycznych (a nie na niczym) i dodatkowo blisko dróg, więc w razie pobłądzenia można było się jakoś odnaleźć. Wyjątkowo nawigacyjnie szło mi dość dobrze, sporo przelotów było po drogach, a z azymutami raczej nie mam większych problemów. Przy PK 47 trochę mnie zastopowało, bo wyszłam na zakręt rowu, którego to zakrętu na mapie nie było - rów się po prostu kończył. Dla pewności pokręciłam się trochę po terenie i w końcu poszłam tam, gdzie na mapie był zaznaczony punkt.
Głupotę popełniłam dopiero na PK 48. Może nawet nie tyle głupotę, co zwykły czeski błąd. Podbiłam punkt, popatrzyłam na mapę gdzie dalej i zamiast przeczytać PK 45, to ja przeczytałam PK 54. PK 54 owszem - był, tyle że nie należał do mojej trasy. Zorientowałam się dopiero po jego podbiciu, kiedy sprawdziłam gdzie dalej.  Tym sposobem dołożyłam sobie trochę odległości, ale co tam. Przy PK 45 z daleka zobaczyłam plecy Uli i w drodze na metę usiłowałam ją dogonić. Oczywiście bezskutecznie i dobiegłam już po niej.
A potem długo, długo czekałam na Tomka. Pojadłam, popiłam, pogadałam, przeczytałam cały internet, a jego nie było. Organizatorzy zwinęli metę i poszli zbierać stacje bazowe, a Tomka wciąż nie było. Kiedy w końcu zadzwoniłam kontrolnie sprawdzić, czy coś go na trasie nie zjadło, okazało się, że już zbliża się do mety, co to już była zwinięta. Na szczęście organizatorzy wpisali mu czas z zegarka, a z zapisu trasy odtworzył międzyczasy, mógł więc załapać się na klasyfikację, która zresztą i tak nie miała znaczenia, bo to przecież trening.
A tak wyglądały moje zmagania z trasą:


piątek, 8 lutego 2019

WesolIno contra Wedel

Drugiego lutego kto żyw wybierał się na Bieg Wedla, więc na WesolInO zapowiadała się skromna obsada. No to od razu zaczęłam roztaczać przed sobą wizję zwycięstwa, bo jeśli będę tylko ja jedna, to nie ma zmiłuj - jest podium:-). No niestety, inne orientantki chyba też tak pomyślały i jednak grupka się nas zebrała.  A niektóre to złośliwie po WesolInO pojechały jeszcze na tego Wedla. Życie jest jednak okrutne:-(
Tym razem start był po drugiej stronie ul. Czecha, a nie w okolicach szkoły. Nie za bardzo lubię, bo trzeba dojść i człowiek marznie, ale trudno. Wystartowałam razem z Tomkiem, ale już pierwszy punkt mieliśmy inny, chociaż tuż obok siebie. Ta bliskość punktów od razu sugerowała sprawdzanie numerów, żeby nie nabrać się na PK i innej trasy. A mówią, że w BnO nie ma stowarzyszy:-)
Leciało się nieźle, ale zauważyłam, że coś mnie ściąga na jedną stronę. Na szczęście lampiony były widokowo rozwieszone, więc zawsze dawało się je jakoś wypatrzyć. Zresztą jak już ustaliłam gdzie mnie ściąga, to zaczęłam korygować. Żarło do PK 5. Niby punkt jak każdy inny, wcale na trudny nie wyglądał, a jednak...  Z czwórki wybiegłam prosto na dołek i okazało się, że to nie ten, bo nie ma lampionu.
- Spoko, oblecę sąsiednie dołki i musi być - pomyślałam.
No niestety, w sąsiednich też nic nie było. Wiedziałam, że jestem w dobrym miejscu, bo była droga i zabudowania, a jednak... Po obleceniu wszystkich dołków poddałam się, podeszłam do drogi na wysokość zabudowań, ustawiłam azymut i licząc kroki podeszłam do... właściwego dołka. Jakim cudem udało mi się go wcześniej pominąć?  Cóż - znowu zniosło.Tym sposobem na łatwym punkcie straciłam jedenaście minut:-(

 I znowu mnie ciut zniosło.

Nic to, ruszyłam dalej, już bez niespodzianek. Chwilę zatrzymało mnie przy PK 9, bo zapomniałam, że znosi, ale raz dwa ogarnęłam się i znalazłam właściwe miejsce.
Autor trasy zafundował nam kilkakrotne zdobywanie szczytu wydmy, ale to dobrze, bo przecież trzeba ćwiczyć podbiegi.  Aczkolwiek muszę przyznać, że pod koniec trasy to już bardziej ćwiczyłam podchody niż podbiegi, bo moja kondycja jest, jak by to powiedzieć?, w zaniku. Albo bardziej elegancko - dopiero się buduje.
Kiedy w końcu dobiegłam na metę, Tomka nie było. Nie wiedziałam czy już, czy jeszcze. Potem okazało się, że pobiegł sobie jeszcze jedną pętelkę biegów górskich. Beze mnie:-( Chociaż - może to i lepiej, bo przynajmniej zachowałam ciut sił na następny dzień.
A z pierwszego miejsca oczywiście nici, zajęłam dopiero czwarte.

środa, 6 lutego 2019

Starówkowe Street-O

Chodzenie jest fajne, ale biegać też trzeba. Ot, chociażby po Starówce - ładnie, klimatycznie, inaczej niż w lesie.  A do takiego biegania najlepsze jest Street-O.
Na start przyjechałam najpierwsza ze wszystkich i długo czekałam na pojawienie się Tomka. Zanim dotarł miałam już wypełnioną kartę startową, mapy ubrane w koszuli oraz wiedzę o sposobie rozwiązania zadań i błędzie w jednym pytaniu. Mogliśmy ruszać od razu, ale oczywiście chwilę nam zeszło nim się wykokosiliśmy.
Postanowiliśmy zacząć od 1YY, czyli pytania o Kolumnę Zygmunta. Obeszliśmy ją ze trzy razy dookoła, obmacali, obwąchali i... nie znaleźli sensownej odpowiedzi na pytanie. Porzuciliśmy ten punkt i ruszyliśmy do kolejnego. Jak się później okazało, byliśmy oczywiście w złym miejscu, bo wcale nie chodziło o  tę stojącą kolumnę, tylko leżące fragmenty starej. Jak myśmy tę mapę oglądali, to sama nie wiem. Taki obciach na samym początku:-(
1EE wydawał się prosty, a znowu naoglądaliśmy się budynku i okolicy przez parę minut zanim zadarłam na tyle głowę, żeby zobaczyć wielki banner. Początki były jakoś trudne, ale potem szło coraz lepiej. Lekkie problemy mieliśmy przy 1K, bo szukaliśmy w złym miejscu, ale docelowo trafiliśmy gdzie trzeba.
Niektóre pytania były zaiste ciekawe:
- po ilu minutach toaleta otwiera się automatycznie?
- jakiego koloru są płomienie?
- ile jest rzeźb w trójkącie? itp.
Najciekawsze było zadanie drugie - "Po czyjej stronie walczyli Amerykanie w bitwie pod Grunwaldem?" No kto wie? My wiedzieliśmy!
Dodatkowym utrudnieniem w zawodach było dość niestabilne podłoże. To było takie podłoże, że bałam się, że się wyłożę. Czyli po ludzku - było ślisko. I mokro. O dziwo, udało się oblecieć trasę bez upadku, ale tempa to nie mieliśmy oszałamiającego. Zaliczyliśmy 29 punktów i zdobyliśmy 54 PP, co dało nam jedenaste miejsce, czyli tak w połowie stawki. Szału nie ma, ale zawsze mogło być gorzej.

Na mecie (akurat nie nasza karta)

A w drodze powrotnej cyknęliśmy sobie parę fotek ze świątecznymi iluminacjami, bo to był już ostatni moment przed ich rozbiórką.



poniedziałek, 4 lutego 2019

Oswój Smoka - reaktywacja

Po wyczynowym weekendzie nadeszła pora na zwolnienie tempa i tym razem wybraliśmy się nie na biegi, tylko na marsze. No bo okazało się, że smocza bestia znowu podniosła łeb i to na dodatek na Targówku, czyli blisko nas. Nie było wyjścia - musieliśmy wkroczyć do akcji.
Bestię mieliśmy gonić metrem co to się na Targówku buduje, więc na mapie mieliśmy pięć wagoników oraz zaznaczone miejsca potencjalnego przebywania Smoka. Zdobywanie kolejnych PP czyli punktów przeliczeniowych miało dodawać nam energii do poszukiwań. Wagoniki niby się ze sobą łączyły, schemat ich ułożenia mieliśmy narysowany, a i tak  trudno nam było poskładać wycinki do kupy. Jacyś tacy  nieogarnięci byliśmy. Na szczęście  na trzech wycinkach pozostawiono nazwy ulic, a że okolica nie była nam obca, więc mieliśmy jakiś punkt zaczepienia. Tomek pracowicie przeliczał PP, które ja miałam w głębokim poważaniu, a ja prowadziłam na punkty (w obrębie wycinka). Przy zmianie wycinka kombinowaliśmy jak koń sołtysa pod górę, przy czym lepszym koniem był Tomek.
Całe szczęście, że w ostatniej chwili przed wyjściem z domu przypomniało mi się, że nie będziemy biegać, tylko chodzić i ubrałam się stosownie do pogody, bo chyba bym zamarzła na tym spacerze. A biedna Ania musiała stać w miejscu od pierwszego do ostatniego uczestnika. Los organizatora nie jest lekki.
Summa summarum zebraliśmy 44 PP, zmieściliśmy się w czasie i wygraliśmy zawody! Razem z kilkunastoma innymi osobami:-)

A takie mamy smocze logo w tym roku:


piątek, 1 lutego 2019

Dałam sobie w kość

Po nieudanym Szybkim Mózgu taka byłam niedobiegana, że w sobotę postanowiłam to nadrobić i zamiast wybierać między parkrunem, a FalInO, postanowiłam zaliczyć obydwa. Tomek zawsze chętny do wielkich wyczynów od razu poparł inicjatywę.
Na parkrunie planowałam co najmniej pobić swój rekord, a w ostateczności nie dać się przegonić Ani - mojej rywalce z kategorii wiekowej. Tak mi się wydawało, że jak przebiegłam w niedzielę 15 kilometrów i przeżyłam, to taka piątka będzie jak bułka z masłem. O, jak bardzo się myliłam. Zaczęłam takim średnim tempem - więcej niż marsz, mniej niż w trupa. Trzymałam się blisko pleców Ani, a po drugim okrążeniu miałam w planach ją wyprzedzić. Nadeszło drugie okrążenie, a jej plecy zaczęły się niepokojąco oddalać. Usiłowałam przyspieszyć, ale gdzie tam... Od razu zaczynałam dyszeć jak stara lokomotywa, a nogi usiłowały załamać się pode mną. Zwolniłam, bo co miałam zrobić? Na ostatniej prostej biegłam już siłą woli, aż Louis widząc moją mękę poczekał i biegł obok dopingując mnie z całych sił. Na metę "wpadłam" z mroczkami w oczach (nie, nie tymi z telewizji) i czasem mocno mizernym. I wcale nie satysfakcjonowało mnie to, że nie byłam ostatnia. Za mną maszerowali jeszcze nordic walkingowcy.
Odkuć planowałam się w Falenicy, ale im bliżej celu, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że sił to mi na pewno braknie. Po głupiej piątce wciąż nie mogłam dojść do siebie. Z braku innych możliwości przyjęłam więc założenie, że w Falenicy biegam dla przyjemności, w takim tempie jakie odpowiada mojemu organizmowi.  Organizator tym razem nie zrobił mi głupiego numeru z pierwszym punktem nie wiadomo gdzie, tylko tak jak ustawa przewiduje powiesił go w lasku przed szkołą. Potem trasa prowadziła pod nasz stary dom (mieszkaliśmy kiedyś na Tyszowieckiej) i to było bardzo miłe. Szło mi całkiem dobrze i nawet biegłam. Drogami nie zawracałam sobie głowy i leciałam uporczywie na azymut. Przy PK 6 okazało się to moim błędem.Co prawda dotarłam do lampionu, ale niestety stowarzyszonego, czyli z trasy męskiej. Ponieważ nie miałam go na mojej mapie, to nawet nie mogłam się z niego namierzyć:-( Błąkałam się więc chwilę po okolicy usiłując jakoś dopasować teren do mapy, czy odwrotnie i w końcu udało mi się ustalić gdzie jestem. W tym momencie znalezienie punktu nie było już trudne. Tomek powiedział mi potem, że w tamtym rejonie są jakieś anomalie i kompasy niezbyt sobie radzą. Mój nie poradził.
Na kolejne punkty leciałam już ostrożniej, bacznie rozglądając się gdzie jestem. Szło dobrze do dziesiątki. Tu zgubiłam się już tylko i wyłącznie na własne życzenie. Punkt stał na przedłużeniu asfaltu, który zakręcał o dziewięćdziesiąt stopni i prawie pod sam punkt prowadziła ścieżka. No, ale ja przecież nie hańbię się lataniem po drogach i ścieżkach. Ja mam azymuta. Ten azymut to mnie co prawda podprowadził niemal pod lampion, ale ja z rozpędu poleciałam dalej, dalej i dalej. W końcu dotarło do mnie, że dużo za daleko... Potulnie wróciłam na zakręt i skorzystałam ze ścieżki. Pokora czasem popłaca:-) Kolejne punkty wpadły bez większych problemów nawigacyjnych, ale tempo miałam już bardziej spacerowe niż wyczynowe. Tutaj też nie byłam taka ostatnia, aczkolwiek zdecydowanie pod koniec stawki. Ale co tam - grunt, że pobiegane!
Po tych dwóch biegach byłam taka wycięta, że w drodze powrotnej zasnęłam w samochodzie oparta o deskę, którą wieźliśmy do domu, a potem do końca dnia jakoś nie mogłam się pozbierać w sobie. Chyba coś mi się starość dobiera do skóry.