środa, 16 czerwca 2021

WOR na Dzień Dziecka

 O rany! Ale mam zapóźnienia. No, jakoś mi nie po drodze ostatnio na bloga. 
Tak dla porządku odnotuję, że 1 czerwca zafundowaliśmy sobie Dzień Dziecka z Warsaw Orient Races. Zestroiliśmy się w jagokorowe koszulki i pojechaliśmy się polansować.
Trasy były dość długie, bo mój Chojrak miał 3,9 km. Po mieście, czyli ganianie dookoła bloków. W sumie to lubię, bo trudno się zgubić, chociaż z drugiej strony nie ma tego dreszczyku emocji, a potem nie ma o czym pisać:-) I tym razem też tak było - trasę pokonałam bezproblemowo, aczkolwiek niezbyt szybko, ale to żadna nowość. Przy dwunastce zmyliła mnie trochę jakaś zawodniczka, która twierdziła, że szuka i szuka i nie może znaleźć i oczywiście wlazłam w to wskazane przez nią miejsce, zamiast lecieć tam, gdzie stał punkt. Na szczęście szybko się zorientowałam, że to przecież kawałek dalej i zgarnęłam co trzeba. Na końcówce lekki problem miałam z dwudziestką, a jak się potem okazało - Tomek też. Coś ona chyba stała niedokładnie, ale szczegółowe przeszukanie roślinności ujawniło miejsce pobytu lampionu. Reszta punktów - bez historii. Po powrocie Tomka z jego dłuższej niż moja trasy, szybko zakończyliśmy lans i do domu. Nuuuda panie, nuuuda.... Następnym razem może postaram się zgubić, albo co...

Za fotkę dziękujemy Andrzejowi.
 
A tak wygląda mój przebieg:



poniedziałek, 7 czerwca 2021

Jaga-Kora - uczestnik specjalnej troski.

Nie samym bieganiem czlowiek żyje i stąd te opóźnienia. Zresztą miałam już nic nie pisać o Jadze, bo Tomek taki fajny film zrobił, że wszystko wiadomo, ale napiszę dla przestrogi. Dla samej siebie. Bo jak za rok będziemy się zapisywać, to sobie poczytam jak było:-)))
Już w tym roku miałam iść na trasę siedemnastokilometrową, ale organizatorzy zmienili trasy i okazało się, że czterdziestka pobiegnie inaczej niż dotychczas. W sumie niespecjalnie mnie to wzruszało, ale Tomek tak zachwalał tę nową trasę i w końcu mnie przekonał, że absolutnie koniecznie muszę ją zobaczyć. Muszę, to muszę. Zapisałam się na czterdziestkę, a w zasadzie na 42 km z hakiem. Tomek zaszalał jeszcze bardziej i zapisał się na najdłuższą trasę - 105 km.
Tradycyjnie do Rymanowa Zdroju przyjechaliśmy kilka dni wcześniej usiłując jeszcze po drodze coś pozwiedzać, z marnym skutkiem, bo covid:

 Czynne tylko w soboty i niedziele, a my byliśmy we środę:-(

Za to po drodze, w Rymanowie, odebraliśmy nasze pakiety startowe z pięknymi koszulkami i buffami i od razu zrobiliśmy sobie w nich sesję zdjęciową, niczym modele.

Ładne, ale białe chyba sprzed dwóch lat były ładniejsze.

We czwartek postanowiliśmy wybrać się na Polany Surowiczne - tak z sentymentu oraz żeby posprawdzać niektóre fragmenty trasy. Oczywiście obowiązkowym punktem programu była dzwonnica - pięknie odnowiona, z kopułą i dzwonem.
 
Stara nowa dzwonnica.
 
W piątek już tylko odpoczywaliśmy relaksując się w parku zdrojowym i zbierając siły na sobotę. Ponieważ Tomek startował o pierwszej w nocy, a wyjazd do Jaślisk (gdzie był start) był planowany jeszcze wcześniej, więc już wczesnym wieczorem położyliśmy się do łóżka usiłując złapać trochę snu. Oczywiście wcale nie zasnęłam, potem musiałam wstać zamknąć dom po wyjściu Tomka, a potem to już czekałam kiedy będzie rano. O dziwo, rano wcale nie czułam się jakoś szczególnie zmęczona, widocznie samo leżenie też dało radę:-)
Moja trasa startowała z ul. Potockich, dość daleko od naszego miejsca zamieszkania i pod górkę, więc jak już tam doszłam, to w zasadzie miałam dość. A gdzie reszta trasy?? Przed startem zrobiłam sobie "pożegnalną" fotkę. Taką - wiecie - w razie gdybym nie wróciła, to rodzina ma na pamiątkę.

 Ostatnie chwile przed startem.

Organizatorzy najpierw pisali, że kto przyjdzie na start, ma od razu lecieć na trasę, ale na miejscu  okazało się, że jednak będzie start wspólny. A już miałam nadzieję, że wyrwę zaraz na początku i przez chwilę nie będę ostatnia... Tymczasem ustawiłam się tak trochę pod koniec stawki, żeby ci szybsi nie musieli się ze mną przepychać na wąskiej ścieżce, bo w sumie i tak byłam bez szans. Kiedy wreszcie wybiegliśmy ze ścieżki na asfalt, pierwsze co zobaczyłam, to Tomek. Że też mu się tak udało wycyrklować z dotarciem z Jaślisk do Rymanowa... Biegliśmy chwilę razem, ale po jakimś czasie Tomek co rusz usiłował wysforować się do przodu. Tymczasem ci zawodnicy, którzy jeszcze przypadkiem znaleźli się za mną, po kolei przeganiali mnie, aż w końcu okazało się że stałam się uczestnikiem specjalnej troski i razem ze mną biegnie tylko zamykający trasę. W tym roku był to Grzegorz. Grzegorz okazał się człowiekiem podstępnie brutalnym, bo tak niby nic, a co chwilę przymuszał mnie do przyspieszania. Tym sposobem kilkakrotnie dogoniliśmy Tomka nad którym miałam przewagę przy zbiegach, bo na podejściach to wiadomo - umieram.
Początkowa część trasy niby różniła się od zeszłorocznej, ale ja tam widziałam to samo - las, drzewa i tylko brak błota pod nogami stanowił różnicę.
W Puławach, na 16-tym kilometrze mieliśmy pierwszy punkt odżywczy. Kilka zawodniczek miało tu niezłą przygodę - mimo dużych, pomarańczowych strzałek namalowanych na asfalcie i tak pobiegły nie tam gdzie trzeba i kiedy ja zbierałam się do dalszego biegu, one właśnie podjechały samochodem, który udało im się zatrzymać, kiedy już zorientowały się, że nie są na trasie. Tak troszkę to mnie to nawet ucieszyło, bo już nie byłam taka ostatniusienka, ale szansa, że dotrzymam im kroku była marna. Oczywiście po chwili już były daleko przede mną i jakież było moje zdziwienie, kiedy nagle postanowiły zrezygnować i wracać do Rymanowa. Grzegorz natychmiast postanowił im to wyperswadować, co zajęło mu dłuższą chwilę, a efekt nie był stuprocentowy. Ja w tym czasie parłam przed siebie, żeby nie tracić cennego czasu i przez chwilę mieć wrażenie samodzielności, bo tak ciągle iść pod opieką zamykającego nie jest do końca komfortowe.
Drugi raz urwałam się Grzegorzowi kawałek przed Darowem i znowu zawdzięczam to jednej z zawodniczek, która była tak miła, że zgubiła się na amen i Grzegorz musiał jej szukać po lasach i kniejach:-) Ja w tym czasie zaczęłam przemyśliwać nas sensem wchodzenia na Polańską i wkrótce doszłam do wniosku, że w Polanach Surowicznych, na punkcie pomiaru czasu składam broń i poddaję się. Nie dość, że byłam już wykończona, to jeszcze pogoda zrobiła się wredna - wiatr i deszcz dawały mi się we znaki i umacniały w podjętej decyzji. Kiedy tak sobie marzyłam o powrocie na kwaterę, nagle przed sobą zobaczyłam znajomą postać. Czyżby Tomek? Ale dopiero tu? Przyspieszyłam i to rzeczywiście był Tomek. Okazało się, że wlecze się powoli, bo coś go kolano boli i w ogóle to postanowił zrezygnować. Kiedy już uzgodniliśmy, że oboje schodzimy z trasy, Tomek zadzwonił do organizatorów dowiedzieć się jak to ma się odbyć. I co się okazało? Z Polan nie zwożą, a on ma iść do Moszczańca na swój punkt pomiarowy i dopiero stamtąd może wrócić. No to ładnie. I co tu teraz robić? W zasadzie nie było wyjścia - musiałam iść dalej. Stwierdziłam, że przecież nawet jeśli umrę na Polańskiej to i tak będą coś musieli zrobić z moim truchłem.
Kawałek za mostem na Wisłoku ja poszłam w prawo na Polany, Tomek w lewo w stronę Moszczańca i zostałam sama w deszczu. Akurat odcinek od mostu do Polan był mi znany od lat, przyjemny, bo po płaskim i nawet kilkukrotne przekraczanie po drodze potoku sprawiałom i frajdę. Na Polany dotarłam przemoczona i odgórnie i oddolnie. A Grzegorza jak nie było, tak nie było. Coś mu się dobrze ta zawodniczka musiała zgubić. Przy punkcie żywieniowym spotkałam za to dwie koleżanki, co to chciały w Puławach rezygnować, ale jednak poszły. Byłam pewna, że są już dużo dalej. Postanowiłyśmy dalej iść razem, choć ja tam znałam swoje możliwości, więc nie nastawiałam się na długotrwałą współpracę:-)

Chwila oddechu w Polanach Surowicznych.

Przed dalszą trasą przebrałyśmy w co tam która miała suchego, żeby choć przez minutę poczuć komfort i ruszyłyśmy. Wielkie było moje zdziwienie kiedy szłam pod górę i wcale, ale to wcale nie męczyłam się tak, jak w ubiegłych latach. Nawet na chwilkę się nie zatrzymywałam, podczas gdy do tej pory musiałam wręcz kłaść się, albo przynajmniej siadać. W tym roku Polańską zdobyłam jednym cięgiem, bez zatrzymywania się, sapiąc w normie i dotrzymując kroku koleżankom. Normalnie cud nad Wisłokiem! Najwyraźniej to nie sama Polańska stanowi dla mnie problem, tylko pogoda podczas której  wspinam się. Przy upale (jak w poprzednich latach) umieram po całości, a w deszczu i zimnie śmigam bezproblemowo.
Grzegorz dogonił nas jakoś tuż za Polańską, razem ze zgubą i jej mamą, co to razem sobie biegły. W takim kilkuosobowym zestawie poruszaliśmy się już do końca, chociaż ja coraz bardziej zostawałam w tyle. Tym niemniej na metę udało mi się dotrzeć w limicie i nawet medali nie brakło:-) Oczywiście na miejscu czekał już Tomek, którego dowieźli na metę dużo wcześniej, ale ponieważ to ja miałam klucz od kwatery, więc nie miał wyjścia - musiał mnie wypatrywać.


I znowu się udało!

 

A teraz przestroga dla mnie samej za rok: 

NIE ZAPISUJ SIĘ NA TRASĘ CZTERDZIESTOKILOMETROWĄ! CHOĆBY NIE WIEM CO!!!!!