wtorek, 27 marca 2018

Aleksandrowskie ABC

Na poprzednim treningu ABC pogubiłam się totalnie, a na mecie opierniczyłam organizatorów za ich oraz za nie ich "przewinienia" na wszystkich imprezach, gdzie mi słabo poszło, toteż miałam lekkie opory przed kolejnym treningiem OK!Sport-u. Przekonała mnie lokalizacja - prawie Falenica, a tam raczej się nie gubię:-)
Dobrze, że organizatorzy przewidzieli zmianę czasu i nie zrobili startu jakimś bladym świtem o 9-tej na przykład, tylko o całkiem ludzkiej godzinie. Tomek oczywiście wybrał trasę najdłuższą, ja zdeklarowałam się na średnią, która i tak była długa, bo ponad 7 km. Już kilka dni przed imprezą zastanawialiśmy się co znaczy "system hand-ident", który zapowiadali organizatorzy. Przekonałam się o tym już na pierwszym punkcie - zamiast lampionu na krzaku zawiązana była zielona taśma, na której dyndał dziurkacz, taki do robienia ozdobnych dziurek w różnych kształtach.  Ładnie to potem na karcie startowej wyglądało, ale niektóre dziurkacze były oporne i czasem stałam i stałam na punkcie i nie miałam siły w rękach, żeby go potwierdzić.
Od drugiego punktu zaczynały się tereny podmokłe, a przynajmniej mapa była w tym miejscu prawie cała niebieska. Wybiegając na trasę przypadkiem usłyszałam jak organizatorzy komuś mówili, że jest sucho, postanowiłam więc zaryzykować i lecieć na azymut. Ostatecznie marne 7 kilometrów można i w mokrych butach przebiec. Na szczęście faktycznie bagienka powysychały, nie musiałam więc zawracać sobie głowy obieganiem ich i pilnowaniem ścieżek. Bo ścieżki to albo mi się mylą, albo w terenie jest ich więcej lub mniej niż na mapie.
Trochę bałam się jak poznajduję te wszystkie punkty pozaznaczane na różnych maleńkich popierdółkach typu: mikrogórka, przełączka między mikrogórkami, bliżej nieokreślone miejsce między ścieżką, a poziomnicą, mikroobniżenie terenu, jakiś wypustek poziomnicy, co to nigdy nie wiem, co to oznacza w terenie. Na szczęście mój kompas sprawował się przyzwoicie, pokazywał prawdę i tylko prawdę i naprowadzał niemal w liniach prostych na punkt, albo przynajmniej w jego bliską okolicę. Do tego biegło mi się dobrze, aczkolwiek nie pod każdą górkę dałam radę - czasem przechodziłam do marszu. Niby te górki takie mikre, a jednak...
Na metę przybiegłam przed Tomkiem, chociaż na ogół nawet jeśli on biegnie na dłuższym dystansie, to i tak czeka na mnie. Trochę mnie to zdziwiło, ale pomyślałam sobie:
- Genialna jestem i tyle, pewnie jakąś życiówkę zrobiłam!
Moja "życiówka" dała mi piętnaste miejsce na dwadzieścia pięć startujących osób, z czego pięć nie wzięło wszystkich punktów. Ale i tak jestem bardzo zadowolona z imprezki, a nawet i z wyniku. Ostatecznie nie jestem taka ostatnia:-)
A tak biegałam:


piątek, 23 marca 2018

Helikopterem na OrtInO

Coś dawno nie byliśmy na normalnych porządnych marszach. Jakoś tak się nie składało, bo albo jakieś BePeKi, albo GeoBePeki, albo maratony, albo normalne BnO. Nastał i czas na OrtInO. 54. OrtInO. Z tego co na szybko policzyłem, to dla mnie okrągła 33 impreza z tego cyklu!
OrtInO zawędrowało na Powiśle, tam gdzie był start Zlotu Mazowieckiego Aktywu InO i trasa, która nie doczekała się do tej pory wyników! Na szczęście z OrtInO wyniki zwykle pojawiają się sprawniej;-)
Na start zdążyłem przed czasem, razem z pierwszymi uczestnikami, którzy szukali miejsca, gdzie by ten start zorganizować. Organizatorzy przybyli prawie równocześnie z nami. Czekając na Moją Drugą Połowę postanowiłem zasunąć kurtkę, bo wiadomo jaką to wiosnę mamy tego roku. Niestety – zamek błyskawiczny mojego ulubionego ciucha wydał cichy jęk i odmówił współpracy. Tak po prawdzie to chyba się obraził i poszedł sobie w świat. Zostałem więc w rozpiętym ubraniu i miałem zacząć już szczękać zębami z zimna, gdy dotarła Renata. Szybko załatwiliśmy formalności i ruszyliśmy w trasę, by nie marznąć. Jako że dostaliśmy mapę w formacie obrusu, chwilę zajęła walka z niesfornym papierem, by jakoś to ułożyć w sposób umożliwiający zapoznanie się z treścią. Treść… no cóż, była jakaś oporna. Jakoś wszyscy stali z dziwnymi minami nad swoimi mapami, a na ich twarzach malowała się co najmniej bezradność. Próbowaliśmy grupowo odpytać autora „co miał na myśli”. Tłumaczył coś, ale nie powiem by to tłumaczenie dużo nam powiedziało. Może poza jednym, że mniejszy labirynt jest bez przekształceń. Nie zostało nic innego jak zaliczyć PK z tego mniejszego labiryntu. Wprawdzie wystarczyło zaliczyć ich 6, ale skoro to był jedyny jako taki przejrzysty kawałek mapy, poszliśmy także na te najdalsze. W jednej chwili przeżyliśmy chwilę grozy, gdy w okolicy Pałacu Prezydenckiego rzucił się na nas uzbrojony funkcjonariusz BOR z karabinem w dłoni krzycząc STOP! Zamarliśmy w pół  kroku, ja wychowany na przygodach Janka Kosa i Hansa Klosa odruchowo zacząłem podnosić do góry ręce. Z plecaczkami, w czołówkach i z wielkimi powiewającymi mapami w dłoniach wyglądaliśmy jednak co najmniej podejrzanie! Na szczęście okazało się, że to rutynowe zatrzymanie ruchu na wyjazd jakiejś rządowej limuzyny. Uff, odetchnąłem i poszliśmy dalej.
Mały labirynt zaliczyliśmy bez problemu. Niestety brakowało jeszcze masy PK. Na dużym labiryncie zauważyłem wjazdy do tunelu. Gdzie jest tunel - wiadomo, tyle, że na mapie coś za dużo tych wjazdów było. Nic, poszliśmy czesać. W ten sposób udało się zidentyfikować wszystkie PK nad Wisłą. Doszliśmy do północnego końca mapy. Postanowiliśmy iść po obrysie obrazka, bo tam powinny być gdzieś dalsze „rogi” labiryntu. Nawet udało się znaleźć lampiony tam, gdzie być powinny. Obskoczyliśmy tak wszystkie fragmenty, które  udało nam się połączyć. Został jeszcze do zaliczenia dopasowany koło mety wycinek z PK 25, ale brakowało nam jeszcze jednego. Rzutem na taśmę dopasowaliśmy PK 18 przy Muzeum Chopina. Udało się zebrać komplet, choć lekko po czasie. Gdybyśmy się pospieszyli… a tak 3-cie miejsce przegraliśmy o minutę! Za to z trasy wyszedł nam ładny helikopter;-)

wtorek, 20 marca 2018

Proszę państwa, oto miś. (RDS - Cz. 2)

Dobrze, że w sobotę start był dopiero o dziewiątej, bo ja potrzebuję snu jak niemowlak, a przecież wiadomo, że nie położyliśmy się od razu po przyjeździe. Trzeba było przynajmniej plecaki przygotować na wymarsz - czyli woda wzmocniona izotonikiem i magnezem, zestaw batonów i różnych przegryzek, buffy, rękawiczki, zapasowe skarpety, wiatrówka i najważniejsze - dzwoneczek na niedźwiedzia. Bo wiecie, Hubertowi tak zależało na podniesieniu atrakcyjności imprezy, że kazał leśniczemu budzić niedźwiedzia. Że to taka atrakcja regionalna. A dzwoneczek miał podpowiadać misiowi, gdzie ma nas szukać. W końcu las duży i moglibyśmy się rozminąć.
W sobotni poranek największym dylematem było: w co się ubrać, żeby nie było ani za zimno, ani za ciepło. Sprawdzaliśmy prognozy pogody, co chwilę któreś wychodziło na zewnątrz doświadczyć warunków na żywym organizmie, a i tak wciąż mieliśmy wątpliwości.
W końcu coś tam na grzbiet wciągnęliśmy i nie było czasu więcej się zastanawiać, bo nadeszła pora odprawy i rozdania map.

Wszyscy słuchają w skupieniu.

Potem wyszliśmy przed szkołę, wspólnie odliczyliśmy do zera i ... pooooszli ....
Biegniemy na czele stawki! Przynajmniej przez pierwszą minutę:-)

 Postanowiliśmy zacząć od PK o numerku 17, czyli początek prawie cały asfaltowy. I od razu lekko pod górkę. Niby spodziewałam się, że po równym nie będzie, ale człowiek to się łudzi do ostatniej chwili.  Zanim doszliśmy do punktu zdjęłam spod buffa kominiarkę, a rękawiczki schowalam do kieszeni. Bylam spocona i najchętniej zdjęłabym jeszcze jakąś warstwę spod softshella. I co było tak panikować z tym zimnem? 
Nasz kolejny punkt to jedynka - malownicza wieża, oczywiście na szczycie góry. Czyli najpierw trzeba było zleźć z poprzedniej górki i wejść na kolejną. Dałam radę i warto było. Nawet przez myśl przemknęło mi, że fajnie byłoby wdrapać się na wieżę i rozejrzeć się dookoła, ale szkoda było czasu, a poza tym jak tam na górze musiało piź... znaczy się wiać bardzo musiało.


Kolejny punkt to 22 - nad brzegiem stawu. Pełen luzik - najpierw z górki na pazurki do Kramarzówki, a potem ... znowu pod górę. Ale za to drogą, jaka by ona nie była. I znowu na dół, aż drogę zagrodził nam strumień. Do punktu było naprawdę bliziutko, tylko jak sforsować wodę bez zamoczenia się? Znaleźliśmy jakiś "mostek" najwyraźniej bobrowego autorstwa, ale Tomek popatrzył i kategorycznie powiedział:
- Ja nie przejdę!
Dobrze, że to nie ja pierwsza przymierzyłam się do przeprawy, bo pewnie bym przeszła i w efekcie ja byłabym po jednej stronie wody, a Tomek po drugiej.

Nie przejdę!

Ruszyliśmy więc brzegiem strumienia do drogi, przeszliśmy porządnym mostkiem i na punkt nadeszliśmy od zachodu. Na polu, tuż przy punkcie stał las kolorowych strachów na ... niedźwiedzie? Oczywiście poświęciliśmy chwilkę na małą sesję fotograficzną.
Strachy były bardzo malownicze.

Na kolejny PK - 16 postanowiliśmy iść drogą, bo bardziej po płaskim. Przy moim tempie włażenia pod górę bardziej opłaca się dłużej po równym, niż "krócej", ale pod górę. Szło dobrze, pominąwszy oczywiście oblodzenie drogi i rozpaczliwe próby utrzymania zarówno równowagi, jak i tempa. Z mapy wynikało, że droga doprowadzi nas na samo miejsce docelowe, a tymczasem ... Tymczasem doszliśmy do strumienia i znowu stanęliśmy przed dylematem - jak przejść? Na mapie wszystko wyglądało cacy - droga przechodzi przez strumień i leci dalej, a w terenie droga rozwidlała się na kilka odnóg, z których żadna nie prowadziła w potrzebnym nam kierunku, no i nie przechodziła przez strumień. A przynajmniej my nie znaleźliśmy takiej jej wersji. Kilkuosobowa grupa przeprawiła się przez wodę, ale w miejscu, w którym dla odmiany ja stanowczo zakomunikowałam:
- Tędy nie przejdę!
Tak ogólnie to lubię przechodzić przez wodę i nawet mieć potem mokro w butach (czy to już się leczy?), ale nie przy takiej pogodzie!
Zanim znaleźliśmy przeprawę, którą oboje byliśmy w stanie zaakceptować, straciliśmy nad tym pitolonym strumykiem prawie pół godziny. Potem wystarczyło już tylko wejść na górę i znaleźć triangul. Tomek pokazał mi dwie wieże na pioruńsko (jak dla mnie) wysokiej górze i powiedział:
- O, tam musimy dojść.
- O, kuffa! - pomyślałam.
- Spoko, dam radę! - powiedziałam.

No i dałam radę!

Do piątki było bardzo przyjemnie, bo cały czas w dół i do tego drogą, a punkt stał w jarze, a nie jakimś tam zagłębieniu terenu - no co to za terminologia?! 
Między piątką, a czwórką dopadł mnie kryzys. Czułam się jakbym miała za sobą ze czterdzieści kilometrów, a nie marne dwadzieścia pięć. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie wymiksować się z dalszej trasy i nie wrócić sobie do cieplutkiej, bezpiecznej bazy, tylko nie miałam jak tego dyplomatycznie zrobić. Tomek pewnie poczułby się w obowiązku wrócić razem ze mną i tym sposobem zepsułabym mu zabawę, a gdyby pozwolił mi iść samej, z kolei ja poczułabym się opuszczona i zostawiona na pastwę losu. Poza tym zbliżaliśmy się do strefy występowania niedźwiedzia i skoro Hubert zadał sobie trud zorganizowania tej atrakcji, to szkoda było by odpuszczać.

Lezę ostatkiem sił.

Przed czwórką musiałam jednak zrobić dłuższy postój - zjeść kanapkę i napić się gorącej kawy. W ogóle całe szczęście, że wzięłam termos, bo okazało się, że na izotonik nie mam co liczyć - napój zamarzł mi na długości całej rurki i już gdzieś od trzeciego punktu nosiłam go jedynie jako bezużyteczny balast. Tomek był sprytniejszy i za każdym razem wydmuchiwał z rurki wodę i nie miało mu co zamarzać. Kiedy więc chciało mi się pić (na ogół nie chciało się, ale rozum wołał, żeby jednak) musiałam korzystać z jego zasobnika.
Na trójkę można było iść krócej - lasem albo naokoło - asfaltem. Asfaltem było bardziej po płaskim, więc wiadomo co wybraliśmy. Poza tym leśne drogi w większości były absolutnie nieprzebieżne - rozjeżdżone przez traktory, zalane wodą, a potem przymrożone z lekka.

Kogoś dziwi, że wolimy asfalt?

Już gdzieś od piątki Tomek uaktywnił nasz dzwoneczek na niedźwiedzia i pobrzękiwał nim przy każdym kroku. Wystarczyło parę minut żeby zaczął mnie szlag trafiać na to brzęczenie, a jak dopiero musiał się wku... wściec niedźwiedź jak przez kilka godzin po terenie łaziło mu stado brzęczących ludzi.

Proszę państwa, oto miś.

PK 3 ukryty był pod mostkiem i od razu przypomniało nam się jak na jakiejś innej imprezie, gdzie lampion był schowany głęboko pod konkretnym, dużym mostem nie miał kto wejść podbić punktu, bo ja mam klaustrofobię, a Tomek miał uszkodzoną nogę i nie mógł jej zginać. Tu jednak sytuacja była prosta i łatwa.

PK 3

"Drzewo na szczycie" na PK 2 było widać z oddali i końcówkę doszliśmy już na skróty. Skróty były pełne bruzd, które z wierzchu były zmarznięte, ale w środku zdarzały się miękkie i trzeba było wykonywać różne akrobacje ekwilibrystyczne, żeby utrzymać równowagę. Także psychiczną.
PK 21 to dla odmiany było samotne drzewo i chociaż nie na szczycie, to jednak trochę trzeba było podejść w górę. Na tym etapie każdy metr w górę był już dla mnie wyzwaniem. Co gorsza, dwudziestka jedynka była tak blisko bazy, że aż się prosiło żeby nie iść dalej i na rozwidleniu dróg pójść w lewo zamiast w prawo. To już było tak blisko, że wcale, ale to wcale nie czułabym się porzucona gdyby Tomek chciał iść sam dalej. Z drugiej strony - zostały nam jeszcze tylko trzy łatwe punkty i szkoda by było ich nie zgarnąć. Limit czasu był tak duży, że nawet czołgając się dałabym radę. Po zażyciu dopingu w postaci ketonalu postanowiłam nie poddawać się. A na czterdziestym czwartym kilometrze zrobiliśmy sobie tradycyjnego selfika. Gdybym się poddała, nie miałabym takiej pamiątki.

Wcale mi już nie było do śmiechu, ale do fotki trzeba.

W drodze do "cerkwi z tyłu" z daleka widzieliśmy Sławka z kolegą (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to on) i dogoniliśmy ich przy cerkwi. Dalej ruszyliśmy razem. My byliśmy jednak w tej lepszej sytuacji, że poza cerkwią nam zostały jeszcze tylko dwa PK, a im trzy. Cerkiew pewnie była ładna i zabytkowa, ale już nie miałam siły żeby ją obejść naokoło i obejrzeć.

Cerkiew św. Dymitra

Idąc na dziewiętnastkę znowu niebezpiecznie zbliżyliśmy się do bazy, ale dałam radę, szczególnie, że znieczulenie już działało. Cerkwi w Hawłowicach w ogóle nie pamiętam, być może dawka znieczulenia była zbyt duża, ale najprawdopodobniej szłam już na autopilocie nie zwracając uwagi na otoczenie. Ja nie tylko szłam, ja nawet biegłam i to tak szybko, że zostawiliśmy w tyle naszych towarzyszy.
Do osiemnastki dotarliśmy już po ciemku, a dodatkowo punkt był źle postawiony, więc chwilę zeszło nam zanim go znaleźliśmy. Pozostało jeszcze tylko wrócić do bazy. Nie chciało nam się cofać do drogi, którą przyszliśmy, bo choć niedaleko, to jednak w przeciwnym kierunku do dalszego marszu, postanowiliśmy więc sforsować pola uprawne (czyli głownie bruzdy) i wyjść do asfaltu lecącego szczytem pagórka. To był nieduży odcinek, ale tak dał nam w kość... Przede wszystkim pioruńsko wiało, a nie ochraniał nas nawet ani jeden krzaczek, po drugie - podłoże mocno niewygodne do chodzenie, a po trzecie - pod górę. Wietrzysko chciało nam łby pourywać, a żeby móc oddychać musiałam zasłaniać twarz mapą. W końcu jednak dotarliśmy do drogi, a potem do bazy. Oczywiście nie pobiegliśmy najkrótszą drogą, ale też jakoś specjalnie dużo nie nadłożyliśmy. Bo też w tych miejskich uliczkach to się pogubić można - nie to co w lesie:-)

W końcu na mecie!

Dobrze, że od razu planowaliśmy zostać do niedzieli, więc mogłam nie spiesząc się odreagować wysiłek. Najpierw poszliśmy na obiad, potem długa, gorąca kąpiel i wreszcie pozycja horyzontalna.  W tej horyzontalnej to tak cały czas nie wytrzymałam, bo emocje trochę mnie nosiły po bazie. W końcu trzeba było obejrzeć wyniki, porównać czasy, pogadać.
W niedzielę odbyło się zakończenie imprezy, na którym odebrałam statuetkę za zajęcie pierwszego miejsca w kategorii kobiet-weteranek. Powiedzmy szczerze - nie miałam większych trudności ze zdobyciem jej, bo byłam jedyna w tej grupie wiekowej. Gdyby Ewa nie musiała zrezygnować z wyjazdu pewnie musiałabym zadowolić się drugim miejscem.:-) A w ogólnej klasyfikacji kobiet byłam mniej więcej w połowie stawki, więc nie jest źle. 

Pierwsza weteranka imprezy:-)

Powrót do Warszawy nie był już tak atrakcyjny jak dojazd na imprezę i zdecydowanie krótszy. Za to ból odnóży krocznych trwa do dziś, a widok schodów wywołuje we mnie lekką panikę.
Tak jak na RDS-ie to już się dawno nie sponiewierałam!

poniedziałek, 19 marca 2018

Kiedy dojazd na zawody sam w sobie jest przygodą życia... (RDS - Cz. 1)

Na RDS wybierała się całkiem konkretna ekipa - oprócz nas jeszcze Krzysztof, Ewa, Ania i Adam, no i Przemek na setkę. Ania i Adam odpadli już tydzień przed imprezą, Ewę okoliczności zmusiły do rezygnacji tuż przed terminem wyjazdu, a Przemek, który miał startować najwcześniej, musiał odpowiednio wcześniej dojechać. Tym sposobem z Warszawy wyjechaliśmy tylko we trójkę - my i Krzysztof. Nawigacja optymistycznie poinformowała nas, że droga zajmie mniej niż pięć godzin, ale biorąc pod uwagę pogodę, zakładałam, że i sześć może nie wystarczyć.
To, że w Warszawie wszystko wolno jedzie, a chwilami stoi, niespecjalnie nas zdziwiło, bo w piątkowe popołudnie to raczej standard, kiedy jednak czas mijał, a my wciąż byliśmy blisko domu, zaczęło nas to niepokoić. Sypał śnieg, wiatr ciskał nim na wszystkie strony, na drogach zalegała warstwa lodu przykryta białym puchem, a drogowców jak zawsze zima zaskoczyła. Turlaliśmy się więc 30 km/h i już po trzech godzinach dotarliśmy do Radomia. Po drodze podziwialiśmy dziesiątki samochodów tkwiących w rowach w różnych najwymyślniejszych pozach.
Zaczęliśmy się zastanawiać, czy w takim tempie w ogóle zdążymy na start (9-ta rano), no i jak tu iść na trasę bezpośrednio po podróży? Nerwowo przeglądaliśmy serwisy pogodowe z nadzieją, że może im dalej na południe, tym warunki lepsze, ale gdzie tam...

Pod tym białym najczęściej był lód.

Gdzieś w dalszej części trasy, gdzie teren robi się pagórkowaty i chwilami droga wiedzie długimi podjazdami, na szosach zaczęły pojawiać się stojące ciężarówki, które nie dały rady wjechać pod górę. Utknęliśmy za jedną taką kawalkadą. Osobówka przed nami nie mogła ruszyć, Tomek zaczął ją więc wyprzedzać, a synchronicznie nas zaczęło wyprzedzać jakieś czerwone autko. Tym sposobem zajęliśmy oba pasy ruchu, a z naprzeciwka nadjeżdżały inne samochody. Z górki. Zastanawiałam się, czy dadzą radę wyhamować przed spotkaniem z nami, czy zawrzemy bliższą znajomość. Wyhamowały. Krzysztof wyskoczył z samochodu żeby popchać tego przed nami, dołączył do niego kierowca tira i dwóch facetów z aut z naprzeciwka. Ruszyliśmy także i my. Niestety, Krzysztof został na zewnątrz, niemal goły, bo wyskoczył bez kurtki, że nie wspomnę o czapce, czy innych ekstrawagancjach. Tomek kategorycznie odmówił zatrzymywania się, co raczej zrozumiałe i tym sposobem Krzysztof zaliczył solidny trening usiłując nas dogonić. Wpuściliśmy go do samochodu dopiero na szczycie górki.
Do bazy dojechaliśmy już po północy, a cała podróż zajęła nam koło 9 godzin. Okazało się, że wcale nie byliśmy rekordzistami, bo ktoś jechał z Warszawy 13 godzin, a byli i tacy, którzy w ogóle nie dotarli. Z powodów meteorologicznych impreza stała się bardziej kameralna, niż zakładano, ale i tak było nas sporo wariatów, jak na taką parszywą aurę.

C. D. N.

piątek, 16 marca 2018

Warszawa Nocą - finał

Ostatnia runda Warszawy Nocą w ogóle mi nie pasowała, bo miałam straszne braki czasowe w życiu, ale skoro łapałam się na podium w klasyfikacji generalnej (oczywiście w swojej kategorii wiekowej), więc wypadało jechać odebrać dyplom.
Start przewidziano masowy, co z jednej strony jest bardzo widowiskowe, ale z drugiej totalnie rozprasza i dekoncentruje. Jeszcze przed startem podejrzeliśmy z Tomkiem, że mamy ten sam wariant trasy, więc postanowiłam mieć go w zasięgu wzroku jak tylko długo dam radę. Dałam radę do pierwszego punktu, zresztą leciał tam cały tłum, a ja starałam się trzymać środka stawki.  Ponieważ nie było kiedy zajrzeć do mapy, więc dopiero po podbiciu jedynki zaczęłam patrzeć gdzie jestem i co dalej. W tym czasie Tomek i reszta biegaczy zniknęła mi z oczu, a ja pobiegłam do ... innego punktu, bo mi się mapa przekręciła. Szybko skorygowałam i pobiegłam za właściwy blok. I tak najpierw nadziałam się na trójkę, a potem długo, wraz z kilkoma innymi osobami, szukałam dwójki, której umiejscowienie za nic mi nie pasowało.
Potem poszło całkiem przyzwoicie, aż do stacji benzynowej, gdzie znowu poptaszkowały mi się strony świata i koniecznie chciałam znaleźć punkt za ogrodzeniem, zamiast w krzaczorach. Oczywiście w końcu zorientowałam się co źle robię, ale straciłam tam masę czasu. Wiedząc, że po szukaniu tego punktu i dwójki nie mam żadnych szans na inne miejsce niż ostatnie, przestałam się spieszyć i biegłam tylko tyle żeby nie zmarznąć.
Przed metą czekał już Tomek zaniepokojony moją długą nieobecnością. I całe szczęście, bo gdyby nie spytał czy mam ostatni PK 20, to przeoczyłabym go - jakoś taki niepozorny był na mapie i nie rzucał się w oczy.

W końcu udało się dotrzeć do celu.

Po biegu zostaliśmy czekać na dekorację zwycięzców, chociaż ja przestępowałam z nogi na nogę, bo spieszyłam się do domu. Zajęłam drugie miejsce razem z Beatą, ale i tak mnie wyczytali, że trzecie. Niech im będzie, na dyplomie jest poprawnie:-)

Silna ekipa pięćdziesiątek:-)

A teraz nie pozostaje nic innego, jak czekać na Szybki Mózg!

czwartek, 15 marca 2018

LONG z naddatkiem

Jakoś ciężko biegało mi się w tygodniu, a tu za pasem RDS i trzeba trochę się poruszać. Bieganie na bieżni w siłowni to nie to: gorąco, przeszkadza muzyka, duszno i bieżnia nie lubi zmiennego rytmu kroków. Padło na zawody kontrolne long. Renata wybrała trasę ok. 6 km, to ja zapisałem się na trasę 12 km – powinniśmy przybiec w miarę razem na metę.
Niedziela przywitała nas piękną wiosenną pogodą. Na stracie dobrze ponad setka ludzi! Już w kolejce do zapisów dopadł mnie Andrzej – chciał się zamienić na trasy. Oryginalnie zapisał się na najdłuższą, ale złapał jakąś kontuzję i skracał dystans. Skoro żona zgodziła się poczekać, to nie ma sprawy – wziąłem co dają, znaczy trasę ponad 18 km. Co to jest to 18+1 (1 to prolog sprint) wobec RDS-u?
Mapa wydana – dwustronna. Punktów jak mrówków i motylków także. Pierwszy PK gdzieś na drugim końcu świata – kilka km przebiegu! I to bez żadnej drogi, tylko same coraz mocniej zielone obszary. I tak co najmniej 2 km. Masakra. Ale jeszcze na strat sprint taki około kilometrowy. Miał być masowy ale 130 osób to sporo na taki krótki odcinek. Losowo zostaliśmy podzieleni na dwie grupy, nie wykazałem czujności i załapałem się na tę drugą. Pierwsza z okrzykiem pobiegła w las, a my dostaliśmy zwoje mapki. Takie wielkości paczki papierosów z 7 PK, z tego pierwszy „obowiązkowy”. Wybiła nasza godzina i pobiegliśmy. Za tłumem. Nawet nie było wielkiego tłoku przy pierwszym PK – las fajnie rozbija stawkę, nie tak jak sprinty miejskie.
Prolog zaliczyłem lewoskrętnie i „grzecznie” wróciłem na właściwy start, zamiast skrócić przebieg i od razu biegnąć na  ten odległy PK 1. Po drodze spotkałem grupkę bezskutecznie szukającą jakiegoś PK (potem okazało się, że trasa 12 km miała źle na mapie zaznaczoną lokalizację pierwszego PK – dobrze, że się zamieniłem!) Niedługo potem zaliczyłem pierwszą glebę – niegroźną na szczęście. Chwilę potem drugą – niestety gorszą w skutkach – obiłem i tak obolałe jeszcze po Spacerze z Mapą (i ogólnie bolące) kolano. Dalej trzeba było kuśtykać. A niby zamieniłem się z kontuzjowanym Andrzejem – teraz jesteśmy obydwaj po równi „kontuzjowani” ;-)
Pierwszy PK przestrzeliłem w lewo i wypadłem prawie na PK 2. Bo z jednej strony kompas moscow wskazuje co lubi, a z drugiej strony, jak sprawdziłem po fakcie, północ na mapie nie była północą w terenie i odchylenie zgadza się idealnie;-)  Przy drodze pomiędzy tym PK 2 do właściwego PK 1 z górki zbiegały dwie sarny (czy inna rogacizna – nie rozpoznaję dokładnie) z takim impetem, że mało nie rozdeptały zawodniczki idącej równolegle do mnie, ale na dole wydmy! Jakie to BnO jest niebezpieczne!
Dobra, po łyku wody na PK 1 pobiegłem dalej. Im dalej, tym lepiej szło. Co chwila spotykałem Przemka, który był na trasie najdłuższej, ale wyraźnie miał podobny wariant i tak jakby przewagę jednego PK. Tyle że on był zaopatrzony jak na setkę – stuptuty, picie, wałówka, a ja zaczynałem odczuwać pragnienie. Dobrze, że punkty nie były zdechłe  i opadłe jak na ostatnim FalInO (tam lampiony poniewierały się na dnie dołków). Było kilka PK typu „samotny dołek w rozległym lesie” i bałem się, że jak nie trafię w dołek dokładnie, to będzie czesanie, ale litościwie lampiony świeciły się z daleka. I znowu Przemek przemyka! Co chwilę znosiło mnie w lewo. A najbardziej widowiskowo przy PK 7 - chciałem „obiec” zielone od północy, a w efekcie obiegłem od południa. I PK 9 – niby znany z „prologu”, ale coś mi się pomyliło, znalazłem podobny dołek, ale bez lampionu i zgłupiałem. Praktycznie dobiegłem do startu i jeszcze raz się namierzałem, tym razem skutecznie. PK 10 był inaczej w terenie i inaczej na mapie – szukałem go z rozpędu przy punkcie nawodnieniowym!
Druga strona mapy. Wydawało mi się, że jestem w połowie, ale patrzę, a tu do potwierdzenie PK 11-32! Dwa razy więcej niż na pierwszej stronie!
Nic, trzeba biec. Co tu dużo opisywać – z upływem czasu coraz mniej ludzi w lesie, a nogi pracują coraz wolniej. Na przedostatnim motylku znowu Przemek, ja dopiero ruszam na pętelkę, on wraca. Może jak się postaram, na mecie będziemy razem! Koniec motylka PK 20. Widać go z daleka, więc lecę na skróty. Wykańczające – las z bruzdami i przeskakiwanie z bruzdy na bruzdę daje popalić. Przede mną najdłuższy przebieg na PK 21, czyli moją jedynkę. Wybieram wariant drogowy, trochę naokoło, by ominąć te zielone plamy w środku mapy. I znowu PK z wodą co ratuje życie! Gdzieś w oddali przemyka zielona koszulka – znaczy nie jestem sam! Wracając z motylka widzę zmierzającego do niego jakiegoś zawodnika w czarnym ubraniu – świeżo to on nie wygląda i od razu przyspieszam kroku. Telefon od żony, bo już punkty i metę zwijają – mi zostały jeszcze trzy! Na szczęście ich nie zwinęli!
Tą metę broniła własną piersią Renata! Widać nawet but którym broniła;-)
A metę Moja Druga Połowa, niczym Rejtan, uratowała własną piersią! Okazuje się, że Przemka jeszcze nie ma!
Meta: 14:26:38

Wyniki się drukują

Czyli nie jest źle (miał kilka kilometrów więcej, ale zwykle wyprzedzał mnie znacznie więcej na takim dystansie – a wręcz dublował)! Wydruk dostałem taki niepełny (Renata to miała miejsce, a ja mam czyste godziny podbicia PK) bo komputer się już zwinął. Czas mety 14:26.38 czyli zeszło jakieś 3 godziny i niecałe 3 minuty (startowaliśmy chyba o 11:24 czy jakoś tak) i coś ciut powyżej 20 km. Grunt, że przeżyłem – bo ponoć sporo osób poddało się i nie zaliczyli wszystkiego na dłuższych trasach!
Pomiar śladu GPS wykazuje 20 350 m

poniedziałek, 12 marca 2018

FalInO ze Street-O

Lubię biegać w Falenicy. A tak konkretnie, to lubię FalInO bo na ogół jest łatwe, przyjemne i na moim poziomie pojmowania orientacji. Do tego lampiony nie są nachalnie skitrane w dołach i chaszczach i praktycznie to wystarczy dobiec mniej więcej w okolice punktu, rozejrzeć się, a lampion sam rzuca się w oczy. Mam nawet takie wrażenie, że lampiony na FalInO są bardziej pomarańczowe niż na innych imprezach, chociaż muszę przyznać, że w sobotę kilka z nich wyraźnie się zeszmaciło i upadło, ale to może stan przejściowy.
Mapę dostaliśmy dość oszczędną, bo tylko na pół kartki, ale wszystko na niej było - wystarczyło wytężyć wzrok. Postanowiłam zacząć od punktu za kościołem i od razu nadziałam się na pogrzeb. Trochę tak głupio było latać dookoła karawanu, ale co było zrobić. Punkt w lasku naprzeciwko kościoła okazał się stać w malowniczym otoczeniu dzikich zwierząt, które chyba od niedawna tam zamieszkały. Fotki zrobiliśmy już po zawodach, ale zwierzaki prezentują się tak:




Potem postanowiłam pobiec w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i zatoczyć elegancką pętelkę, ale okazało się, że punkty są tak postawione, że trzeba latać zygzakiem. Wybrnęłam w ten sposób: 38, 45, 44, 47, 43, 46, 42, które faktycznie układały się prawie po okręgu, a potem wcięcie w środek mapy. Ponieważ punkty na mapie nie miały kolejnych numerów tylko kody, zaś karta startowa dla odmiany kolejne numery, więc po chwili już nie wiedziałam co mam podbite, a co nie. Tym sposobem punkt 41 podbiłam dwa razy - raz po PK 42, a drugi po PK 40. Nadłożyłam pół kilometra i straciłam parę cennych minut.  
Mój ostatni punkt - 31 był źle postawiony. Najpierw pobiegłam w miejsce zaznaczone na mapie od strony boiska - lampionu nie było, obiegłam więc od strony ulicy, że może jednak stoi na zewnątrz - też nie było. Wracając postanowiłam sprawdzać wszystko jak leci po drodze i od razu przy placu zabaw natknęłam się na lampion z kodem 31. Wbiłam nie zastanawiając się, że nie ma to sensu, a do kolekcji straconych minut doliczyłam kolejne.
Jak by ktoś myślał, że to już koniec atrakcji, to otóż bynajmniej NIE. Czekał nas jeszcze Street-O spreparowany przez Karolinę. Zupełnie zapomniałam, że to też impreza biegana i nie odpoczęłam uczciwie, tylko popędzałam Tomka, żeby iść od razu. Mieliśmy 45 minut na zebranie jak największej ilości punktów. Oczywiście od razu powstał dylemat, od czego zaczynamy i co zbieramy i wydawało się, że sobie zaraz łby na tym tle pourywamy, bo każde chciało w inną stronę, ale trasę chcieliśmy zrobić razem:-) W końcu udało się osiągnąć porozumienie. Trochę nas dziwiło, że punkty z najwyższymi numerami są wszystkie blisko startu/mety, a w ogóle wszystkie PK są wysoko punktowane i nie ma wcale jedynek, dwójek, a najniższa to szóstka. Ale co tam - dziwić się można, a biec trzeba. Wybiegaliśmy taki fantazyjny wzorek, przy czym Tomek zebrał jeszcze dwa punkty więcej niż na tracku, bo ja na widok mety poddałam się i skręciłam do szkoły.


A w ogóle to okazało się, że Karolina zrobiła nas w balona, bo najlepiej było zebrać wszystkie punkty nie patrząc na czas, bo nawet jego spore przekroczenie i tak się opłacało. Tomek wpadł na to dopiero post factum, a mi w zasadzie nie robiło ile zbiorę, bo w końcu to zabawa. Ale jak to jednak trzeba kombinować, a nie lecieć bezmyślnie. Na drugi raz nie damy się nabrać!

sobota, 10 marca 2018

Bepek turystycznie

Michał to jest niezły kombinator. Najpierw wymyślił BnO bez lampionów, ale za to z telefonem, ale oczywiście było mu mało. No to postanowił spróbować MnO w tej samej formule, tyle że z marszami to trudniej, bo punkty stowarzyszone i mylne wprowadzają trochę zamieszania.
Eksperyment odbył się we środę. Chętnych do testowania trasy zgłosiło się coś koło dwudziestu osób, czyli zainteresowanie tematem jest. Startować mieliśmy z Nowego Miasta sprzed Archiwum Głównego Akt Dawnych, więc przynajmniej łatwo trafić i założyłam, że tym razem nie będę się błąkać w poszukiwaniu startu, jak to mam w zwyczaju. Trafiłam aż za łatwo, byłam przed czasem, na miejscu zbiórki nie zastałam nikogo, a ławeczka z której mieliśmy startować okazała się mitem. Do tego siąpiło, a po ulicach snuły się mroczne typy. Po półgodzinie dotarł Tomek i czekaliśmy razem zdziwieni, że nikogo jeszcze nie ma. Czekali, czekali, w końcu doczekali się - dotarli organizatorzy i dali mapy. Na łeba przypadały dwie kartki papieru technicznego i koszulka - jednym słowem full wypas. Na jednej kartce mieliśmy mapę z Open Street Map, ale żeby było fajniej to bez większości treści, na szczęście chociaż budynki zostały i ciut zieleni. Oraz parę bajorek. Na drugiej kartce było dziewięć wycinków z ortofotomapy - poobracane i polustrowane.
Postanowiliśmy zacząć od dziewiątki, bo była najbliżej i w sumie dopiero tam dotarło do nas, że nie od rzeczy byłoby dopasować wycinki, żeby zbierać je po drodze, a nie robić na koniec specjalną wyprawę po nie. Stanęliśmy więc pod latarnią i raz, dwa dopasowaliśmy co było do dopasowania. Na szczęście nie było skomplikowane. Potem pozostało już tylko przelecieć się po trasie i odpowiedzieć na pytania. Gdzieś tak pod koniec trasy zorientowaliśmy się, że wcale nie musimy zbierać wszystkich PK, bo jest kilka nadmiarowych. Dobrze, że zauważyliśmy to zanim pobiegliśmy na jedynkę, która była najbardziej oddalona od startu/mety.

 W poszukiwaniu sławetnego punktu G.

Na mecie czekały na nas pyszne biszkopty, za to nie czekała herbata, która została zapomniana w domu organizatorów. Ale co tam - deszcz padał, to można było język wystawić.  Kolejne wracające osoby przesyłały swoje wyniki do organizatora i każdy powrót na metę wyglądał tak:

Kiedy następnego dnia pojawiły się wstępne wyniki, byliśmy totalnie zdziwieni - mieliśmy prawie same PS-y - nawet te, które podbijaliśmy w tym samym miejscu co inni uczestnicy i oni mieli właściwe PK. Okazało się, że dużo zależy od dokładności GPS-a, a nasz był najwyraźniej dziadowy.
Ciekawe jak Michał teraz wybrnie z tych wyników:-)

poniedziałek, 5 marca 2018

Zdezorientowane WesolInO

Grypa w końcu odpuściła, postanowiłam więc wyjść z pieczary. Akurat blisko domu mamy WesolIno, uznaliśmy zatem, że to bardzo dobra impreza na połóżkowy rozruch. Jakoś tak z rozpędu zapisałam się na najdłuższą trasę, zakładając, że zgodnie z prognozami, mróz trochę zelżeje i w lesie będzie przyjemnie.
Powiedzmy, że nachalnie gorąco to raczej nie było i zastanawiałam się, czy zdejmowanie puchowej kurtki przed startem jest dobrym pomysłem, ale podobno w kurtce źle się biega. Wystartowałam i ostro ruszyłam pod górę żeby nie zmarznąć. Po pięćdziesięciu metrach jakoś zaczęłam zwalniać, po stu byłam rozgrzana i zdyszana, a po stu pięćdziesięciu miałam dość i słaniałam się na nogach. Coś solidnie mnie ta grypa poturbowała - nie przypuszczałam, że aż tak opadłam z sił.
Jedynkę przeleciałam, bo nie miałam pojęcia czy już schodzić ze ścieżki, czy trochę dalej i w efekcie dotarłam aż do skrzyżowania. Ze skrzyżowania to już tak na czuja, bo nie chciało mi się ustawiać kompasu. Czuj doprowadził. Na dwójkę kawałek podbiegłam drogami, a potem na azymut. No, niestety - na ustawionym azymucie punktu nie znalazłam, ale za to przyuważyłam linię wysokiego napięcia i dopiero od niej się namierzyłam. Trójkę przebiegłam, czy raczej przemaszerowałam,  dosłownie o metry i poleeeeciaaałaaam... Kiedy dotarłam do domostw, których przy samym punkcie w żadnym wypadku nie powinno być, moja wiara w azymuty upadła. Ogólnie podupadło mi morale, siły i chęci. Coraz częściej zatrzymywałam się, żeby przeanalizować tę dziwną sytuację, gdzie nic nie jest na swoim miejscu. Jednym słowem - sytuacja mnie przerosła i rozpaczliwie zatęskniłam za ciepłym łóżeczkiem, w którym spędziłam cały ubiegły tydzień. Co prawda wtedy ziałam do niego nienawiścią, ale w środku lasu jawiło mi się jako oaza bezpieczeństwa i spokoju.
Kiedy już doszłam, gdzie jestem i jak dostać się na trójkę, postanowiłam podjąć bohaterską próbę znalezienia jej, bo tak głupio odpuścić z dwoma punktami.  Czwórka wydawała się łatwa do znalezienia, bo leżała tylko ciut od głównej drogi i nie wiem co mnie podkusiło znowu iść na azymut, zamiast wygodnymi ścieżkami. Jakieś totalne zaćmienie. W efekcie minęłam czwórkę w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, do tego przedzierając się przez młodnik. Potem zatoczyłam wielkie koło i już ścieżkami dotarłam na właściwe miejsce. Przy piątce nadłożyłam jedynie jakieś 300 metrów, co w porównaniu z poprzednimi punktami można nazwać trafieniem idealnym, za to do szóstki już chyba tylko ze 150 metrów nadmiarowych. Siódemka, podobnie jak szóstka wpadła stosunkowo łatwo, a potem to już się całkowicie wściekło. Z siódemki na ósemkę znowu podkusiło mnie posłużyć się kompasem, choć przecież cała dotychczasowa trasa udowadniała mi, że nie ma to najmniejszego sensu. Z ósemką rozminęłam się o jakieś 20 stopni i 300 metrów. Kiedy już zorientowałam się gdzie jestem, uznałam, że nie warto wracać, szczególnie, że powrót wcale nie gwarantował sukcesu. Do tego wszystkiego byłam zmęczona i przemarznięta, bo przecież ubrałam się jak na bieganie, a większość trasy przeszłam. Tylko żeby biec, to dobrze jest wiedzieć gdzie, a nie gdziekolwiek przed siebie.
Porzuciwszy więc pomysł szukania ósemki uznałam, że w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem jest powrót na metę, szczególnie, że Tomek prawdopodobnie był tam już od dłuższej chwili. Nie zawracając sobie głowy szukaniem lampionów mogłam wreszcie trochę pobiec, na tyle, na ile pozwoliły mi moje wciąż wątłe siły. Tomek oczywiście czekał od dawna i już nawet rozmyślał nad ekspedycją ratunkową, a gdybym postanowiła zebrać wszystkie punkty, czekałby pewnie jeszcze z godzinę.
Tego, że po grypie nie będę miała siły biegać, to mniej więcej się spodziewałam, ale tego, że całkowicie odbierze mi zdolności nawigacyjne nie brałam pod uwagę. Mam tylko nadzieję, że to już mi tak nie zostanie na zawsze!



czwartek, 1 marca 2018

Z mapą na mróz

Przed zawodami zastanawialiśmy się, kto do którego PK przymarznie. Bo szykowały się chyba najzimniejsze zawody tej zimy. Renata wyczuwając pismo nosem (no, może bardziej patrząc na termometr) przezornie nie zapisała się na start. Ja niestety, jak przystało na mężczyznę, zapisałem się na trasę nienormalną.
Przybyłem na start, gdy baza była jeszcze w proszku. Mapy się kleiły, bannery rozwieszały się i szukano chętnych do rozstawienia punktów. W szatni wszyscy zastanawiali się, co by tu na siebie jeszcze założyć, by za bardzo nie zmarznąć.
Co chwila pojawiali się znajomi, ale tak zamaskowani i poowijani, że ciężko było ich rozpoznać zanim nie wydali głosu;-)
Litościwie start zrobiono tuż za oszklonymi drzwiami – zawodnicy rozgrzewający się przy kaloryferze mogli patrzeć na zegar i wybiec we właściwej chwili na zewnątrz.
Wreszcie przyszła moja minuta na wejście do boksu. Wydano nam mapę raczej minimalistyczną. I nie dla ślepych. Na kartce A4 sama mapa z 22 PK zajmowała stanowczo mniej niż połowę kartki. Plątanina kresek, punkty wielokrotne i w tej plątaninie pierwszym wyzwaniem było znalezienie startu. Godzina wybiła i ruszyłem. Do PK 1 – na drugi koniec mapy nawet dobiegłem sprawnie. Podobnie na PK 2 i PK 3. Na PK 4 przelot znowu na przeciwległy koniec mapy. Biegnę sobie i wypatruję na mapie jak się przedostać przez płoty, a tu nagle rzuca się na mnie władza. Konkretnie jakaś mało żywa władza w postaci „martwego policjanta”. No cóż… zmrożony asfalt jest stanowczo bardziej twardy niż taki, co rozpływa się przy plus 30 stopniach. Rozbiłem sobie kolano i wiarę w lepsze jutro. Wstałem, sprawdziłem czy nic mi nie odpadło i ruszyłem stanowczo wolniej do PK 4. Takim zmęczonym starczym truchtem, jak to wypada w mojej kategorii wiekowej.
Co tu dużo pisać – wlekłem się, co chwila odwiedzając te same miejsca, wokół coraz mniej światełek i zostałem sam. Zastanawiałem się, czy mi punktów nie zdejmą, jak kiedyś Renacie. Po prawdzie jak przybiegłem na metę, na placu boju zostały chyba jeszcze trzy osoby – jednak startowałem w końcówce. Tyle, że zebrałem wszystkie PK właściwie, ale wynik nie wyszedł najlepszy. Tak to jest, gdy ślepy zabiera się za bieganie po nocy;-( A na przyszłość – proszę o usunięcie tych martwych policjantów z mojej trasy!

GPS także zgłupiał po wywrotce i zarejestrował dziwne przebiegi