poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Binkowski Run

Jeśli ktoś jedzie koło sześciu godzin (w obie strony) żeby przez pół godziny pobiegać po lesie w poszukiwaniu lampionów, to jest:
a) wariatem
b) prawdziwym orientalistą
c) osobą nie potrafiącą racjonalnie gospodarować czasem

Wybraliśmy się z Tomkiem na Binkowski Run i żeby nie podpaść pod niektóre z punktów, wybraliśmy z oferty organizatora oprócz biegu jeszcze orientację precyzyjną i grę miejską (takie mini-trino w zasadzie) oraz dodatkowo trzy trina po Kielcach żeby jednak jakoś racjonalnie uzasadnić wyjazd.
Od razu odebraliśmy pakiety startowe, w tym przecudnej urody koszulki, w których nawet stare baby wyglądają gustownie. Od razu się więc przebraliśmy i zadawaliśmy szyku kręcąc się wokół hotelu (bo tam była baza zawodów) i w holu (w drodze do WC:-)))) Obejrzeliśmy też medale (z ilości wywnioskowaliśmy, że dla każdego będzie) oraz puchary, chociaż tu nie robiliśmy sobie większych nadziei.
Ponieważ do startu Tomka, który leciał na najdłuższy dystans, jeszcze mieliśmy ponad godzinę, postanowiliśmy spróbować tej orientacji precyzyjnej. Teoretycznie to wiedziałam o co chodzi, praktycznie - w życiu nawet z daleka nie widziałam. Na szczęście organizatorzy byli przygotowani na nikłą znajomość tematu przez uczestników i wytłumaczyli jak krowie na rowie, a na pierwszym stanowisku to nawet miła organizatorka dała wsparcie nie tylko duchowe:-) Wielkie dzięki! Na drugim i trzecim stanowisku już radziłam sobie samodzielnie, ale co tam wyrzeźbiłam - nie wiadomo. Nawet fajna ta precyzyjna, bo człowiek sobie siedzi lajtowo na krzesełku, rzuci okiem to tu, to tam, zdecyduje który lampion (albo strzeli w ciemno) i spokojnie idzie sobie na kolejne stanowisko. Ja to największy problem miałam z decyzją w jakiej kolejności widzę te wszystkie lampiony przed sobą, bo co na nowo spojrzałam, to jakoś inaczej mi się wydawało. Może dlatego, że zapomniałam wziąć okularów i widziałam tak piąte przez dziesiąte.
Po precyzyjnej wybraliśmy się na grę miejską, która (jak sama nazwa wskazuje :-)) rozgrywała się w lesie, przyhotelowym co prawda, ale zawsze. Do ośmiu PK zaznaczonych na mapie mieliśmy dopasować fotki. Utknęliśmy na czwórce, bo nic nie pasowało. Postanowiliśmy na razie odpuścić i czekać co wyjdzie drogą eliminacji. Drogą eliminacji wyszło, że autor mapy machnął się z kółeczkiem i zaznaczył je nie w tym miejscu co trzeba. Z czystym sumieniem wbiliśmy bepeka i poszli uświadamiać organizatorów o pomyłce, żeby ewentualnie mogli poprawić mapy dla kolejnych uczestników.
Po precyzyjnej i grze wciąż mieliśmy jeszcze spory zapas czasu, wzięliśmy więc udział w rozgrzewce prowadzonej przez zawodników VIVE Tauron Kielce i pooglądaliśmy sobie konkurencję, która kręciła się dokoła w oczekiwaniu na start. Wreszcie pierwsza grupa ruszyła. Na linii startu Tomek jeszcze udzielał innym instrukcji o co w tym wszystkim biega, a potem tylko kurz po nich został.
Ja do swojego startu miałam jeszcze godzinę. Zrobiłam się już strasznie głodna, ale nie chciałam napychać się przed startem, bo potem ciężko dźwigać pełny brzuch. Chwilę poleżałam na leżaczku, chwilę pospacerowałam po okolicy i jakoś zleciało. Wywołano moją grupę na start. Ustawiłam się w pierwszej linii, a obok mnie silni, młodzi faceci. Wiadomo, że jak padło hasło: start, pognali ile fabryka dała. Nie chciałam od razu zostać na końcu, więc walcząc o każdy oddech pędziłam za nimi. Chyba w życiu tak szybko nie biegłam! No, może raz z Basią i Darkiem, ale chyba też nie aż tak. Kiedy dobiegliśmy do napisu start już ledwo żyłam. Ponieważ nie miałam w planach śmierci z zabiegania, dalej ruszyłam już wolnym truchtem. Nawigacja była łatwa, a nawet bardzo łatwa (bo impreza przewidziana głównie dla tych, co pierwszy raz) więc przynajmniej nie traciłam cennego czasu na szukanie lampionów. Wszędzie gdzie się dało (i gdzie miało to sens) leciałam na azymut, bez względu na to co było po drodze, ale na szczęście lasek był przyzwoicie przebieżny. Dzięki temu udało mi się nadrobić trochę do tych, którzy dobrze biegli, ale naokoło, po ścieżkach. Na końcówce pierwszej pętli, przy PK czekał już Tomek z przygotowanym aparatem, mam więc fotki z akcji. Zresztą dużo fotek robili organizatorzy i mam nadzieje, że udostępnią.
Druga pętelka , na szczęście, była krótsza, bo już po pierwszej złachana byłam jak koń po westernie i spragniona wody i żłobu. Kiedy doleciałam na ostatni punkt, Tomek z triumfem obwieścił, że przybiegłam jako druga kobieta. Co prawda na starcie widziałam głównie facetów, ale pewnie i jakieś panie też biegły. W bazie zawodów zostałam uhonorowana pamiątkowym medalem, butelką wody i sesją zdjęciową:-)

Jak tylko złapałam oddech i przebrałam się w spódnicę i sandałki (uuupałłł), od razu ruszyliśmy robić trina, bo do ogłoszenia wyników mieliśmy dwie godziny czasu. Ponieważ Tomkowi cała nawigacja zużyła się podczas biegu, poprowadził nas tak okrężną drogą, że nadłożyliśmy chyba ponad kilometr żeby dotrzeć do początku trasy. Szybko zorientowaliśmy się, że nie wyrobimy
czasowo z wszystkimi trasami. Do części PK poszliśmy razem, potem
podzieliliśmy się, co kto szuka. I tak nie udało się przejść całości, dodatkowo nie wzięłam telefonu i nie mogliśmy się odnaleźć, a jak się w końcu znaleźliśmy, zostało nam tak mało czasu, że do hotelu musieliśmy wrócić taksówką. I całe szczęście zresztą, bo moje nogi ogłosiły strajk i nigdzie nie chciały iść. Tomek od razu poleciał zobaczyć, czy są wyniki i ku naszemu zdumieniu okazało się, że wchodzimy na pudło. Jego rewelacje potwierdził organizator wyczytując ze sceny osoby, które będą nagradzane i które proszone są o zgromadzenie się przy scenie. Dzięki temu, że wpuszczono nas na zaplecze sceny, mieliśmy bliski kontakt (niemal trzeciego stopnia) z czołowymi szczypiornistami Polski. Mnie akurat to specjalnie nie rusza, bo prawie nie odróżniam ręcznej od kosza, ale zawsze:-) W końcu, po chyba ponad godzinnej prezentacji piłkarzy oraz najmłodszych zawodników klubu VIVE Tauron, nadeszło nasze pięć minut. Otrzymaliśmy puchary, uścisk dłoni czołowego szczypiornisty (za Chiny Ludowe nie wiem którego), zrobiono pamiątkową fotkę i ... mogliśmy wracać do domu. Ponieważ od śniadania nic nie jedliśmy (no dobra, ciastko i brzoskwinię podczas robienia trino), pierwsze kroki (czy raczej obroty kółek samochodu) skierowaliśmy do punktu masowego żywienia na nugetsy z frytkami i to pozwoliło mi wrócić do żywych. Powiedzmy takich półżywych, bo z bólem głowy, ale ukokosiłam się w fotelu i jakoś dotrwałam do końca podróży. Całe szczęście, że Tomek miał jeszcze siły prowadzić i nie musiałam pilnować żeby nie zasnął.
W sumie zaliczyliśmy całkiem sympatyczna imprezkę i jeśli będzie kolejna edycja, to na pewno też pojedziemy.

piątek, 26 sierpnia 2016

InO a teoria względności.

Tak sobie chodzę na te MnO od imprez lokalnych po pucharowe, na ogół w kategorii TU to i w końcu poczyniłam obserwacje. Skrystalizowały mi się w drodze powrotnej z OrtInO, tak w nawiązaniu do Orientopa. No bo to TU na ortinie miało w zasadzie właściwości przynależne tej kategorii bo  mapa była pocięta na kilka kawałków, były one w różnych skalach (przynajmniej w opisie), coś tam trzeba było pokombinować, ale w sumie było to łatwe i bezproblemowe. Na Orientopie taki etap pierwszy dla przykładu - niby też TU, a nic nie szło znaleźć, do mety nie wszystkim udało się dotrzeć, a po drodze zbieraliśmy dosłownie przypadkowe punkty, bo z mapy nic nie wynikało. Niby jest ta różnica, że jedno impreza lokalna, drugie pucharowa, ale do licha - to wciąż ta sama kategoria! Czy może jednak ta sama, ale inna? Czy to  może taka odmiana teorii względności, gdzie stopień trudności zależy od punktu odniesienia (rangi imprezy)?
No i potem człowiek ma dylemat - na jaką trasę się zapisać? Żeby nie było ani za łatwo, ani za trudno. Ja mam jeszcze gorszy dylemat - jak zrobić trasę na Niepoślipkę żeby ona była takim wypośrodkowanym TU? Nie ma kto jakiegoś sprawdzonego przepisu typu: weź kopę jaj, eee, to znaczy punktów kontrolnych...?

A na ortinie prawie wygraliśmy, podobnie jak reszta uczestników. Wszystko rozegrało się w zadaniach, a dokładniej w mierzeniu odległości. Za nic nam* to nie szło i rozrzut pomiaru mieliśmy od 200 m do 500m. Wyciągnięta średnia troszkę się rozmijała z rzeczywistością i straciliśmy na tym. Ale drugie miejsce też jest fajne:-)

*nam = ja i Darek, jak nakazuje tegoroczna tradycja

piątek, 19 sierpnia 2016

Orientop 2016. Odcinek 4 - noc, dzień i pora niczyja...

Na etap nocny znowu ruszyliśmy naszą połączoną grupą i znowu raczej z myślą o dobrej zabawie, a nie robieniu wyniku.
Mapa tym razem była nie do zgubienia się, czyli plan przejścia i wycinki, z których część już była na swoich miejscach, a część należało dopasować. Nic nie było przekształcone, zlustrowane, obrócone, jedynie te fragmenty do dopasowania zawierały samą rzeźbę. Do tego wszystko dużym drukiem i w skali 1:5000, czyli nawet dla takich ślepych jak ja. Mapa idealna?
Niby wszystko było proste, ale wiadomo jak to jest w nocy, g.... widać i ciężko odróżnić stowarzysza od punktu właściwego. Z dopasowaniem wycinków z rzeźbą poszło nam po japońsku, czyli jako-tako. Mieliśmy dwie dwunastki, ale za to piętnastka nigdzie nam nie przypasowała. Mieliśmy nadzieję, że budowniczy wykaże się kreatywnością w sprawdzaniu naszej karty i gdzieś ją upchnie. Na mecie czekała nas niespodzianka - wzorcówka dla każdego uczestnika. Albo im się przez pomyłkę wydrukowało, albo autora można stawiać innym za wzór cnót wszelakich.
Rano najważniejszą informacją dla mnie wcale nie było to, że Tomek wygrał całe TU, ale to, że mój zespół wszedł do pierwszej dziesiątki i zajęliśmy dziewiąte miejsce. Ostatecznie cały czas sobie powtarzaliśmy, że jesteśmy lepsi od Radwańskiej, bo ona odpadła od razu, a my zaliczyliśmy wszystkie etapy z satysfakcjonującym nas ostatecznym wynikiem.
Po zakończeniowej oficjalce, wręczeniu dyplomów, nagród i medali mieliśmy w planach jeszcze trino w Adrszpaskim Skalnym Mieście.

Strasznie mi zależało na przejściu go i dobrze, że nie wiedziałam wcześniej ile tam jest schodów do pokonania, bo chyba bym się załamała. Połowa schodów prowadziła w górę, połowa (co logiczne) w dół i miałam wrażenie, że kilkakrotnie weszłam na Pałac Kultury i zeszłam z niego. Pod koniec Tomek musiał mnie już pchać pod górę.
Ze skał to widziałam głównie te wyższe, bo dziki tłum kłębiący się dookoła skutecznie zasłaniał wszelkie niższe widoki. Wodospad, co to pewnie robi za atrakcję, był chwilowo nieczynny, bo ktoś zakręcił kurek Informował o tym poetycko skomponowany napis.

Bardzo chciałabym tam pojechać jeszcze raz, tylko niech mi ktoś powie - kiedy nie ma tam ludzi??? W końcu chciałabym coś jednak zobaczyć.
Po zaliczeniu trasy jeszcze zjedliśmy pożegnalnego knedlika, wypiliśmy ostatnie piwo (kierowca nie!) i trzeba było wracać.
Powrót wcale nie był taki prosty, bo Tomek co chwilę dostawał ataku narkolepsji i akcja : stacja benzynowa, drzemka, dopalacz powtarzała się po drodze kilkukrotnie.

Drugi raz w życiu chodziłam na orientację po górach i jednak jest to całkiem coś innego niż po płaskim, gdzie jedynym  urozmaiceniem jest dołek, rowek i ledwo zauważalny pagórek. Żeby to nie było jeszcze tak męczące ...

c. d. n. n.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Orientop 2016. Odcinek 3 - jeden piwny, dwa skałkowe.

Sobota bynajmniej nie zakończyła się na trzech etapach. Po obiedzie i odpoczynku planowana była sztafeta piwna. Organizatorzy cały wieczór namawiali do udziału, ale liczba butelek piwa do wypicia niektórych odstraszała i dopiero redukcja złotego trunku spowodowała napływ uczestników. Tomek strasznie namawiał mnie do udziału w zespole z nim, ale jaki w tym sens jeśli on nie lubi piwa, a mi mieści się jedno. Przy czym to jedno wypiłam już po obiedzie. Tak więc nie uczestniczyliśmy, ale kibicowaliśmy naszym stowarzyszonym zespołom - Basi z Darkiem i Zuzi z Pawłem. Punkty kontrolne rozmieszczone były na zboczu nad ośrodkiem i powrót na metę po każdym kolejnym piwie był coraz bardziej widowiskowy. Szczególnie Jacek wsławił się swoim dupowślizgiem prosto z górki do stołu z piwem. W ogóle cud, że obyło się bez ofiar w ludziach i nawet nikt nic sobie nie uszkodził.
Etapy niedzielne zaczynały się nieopodal Adrszpachu, w terenie usianym skałami. Już w sobotę umówiliśmy się z Krysią i Stasią, że pójdziemy w tramwaju i raczej spacerowo. Dziewczyny nawet załatwiły z organizatorami oficjalne wspólne wyjście naszych dwóch zespołów, bo one nie zaliczyły dwóch sobotnich etapów i praktycznie były poza klasyfikacją. A spacerować zawsze miło w towarzystwie.
Mapa tym razem była w pełni pełna, ale za to zlustrowana, a autor złośliwie i z premedytacją zadrukował kartkę dwustronnie, żeby nie patrzeć pod światło. Zgubiliśmy się już w drodze do pierwszego PK, bo jakoś wydawało się nam, że lustro zaczyna się dopiero za nim. Na szczęście ktoś przytomnie zauważył, że strumyk płynie po złej stronie i cofnęliśmy się na właściwą ścieżkę. Punkt drugi leżał już na terenie skalistym i aż nam dech zaparło na widok okoliczności przyrody. Znalezienie największej skały nie było jakoś szczególnie trudne, ale wdrapanie się na nią wymagało już sprytu młodej kozicy. Zważywszy, że średnia wieku połączonych zespołów zbliżała się do emerytalnego, chwilę nam to zajęło. W drodze na dwójkę zniosło nas na iksa i to stowarzyszonego, jak powiedział napotkany konkurencyjny zespół. Właściwy był na sąsiedniej skałce. Przebiliśmy, choć żadnej pewności nie było, który lepszy. Do trójki doprowadziła nas Zuza, która w tym labiryncie skał miała najlepszą orientację. Czwórkę każdy pokazywał w innym kierunku, a nasze kompasy wariowały i kręciły się jak który chciał. Ja prawdę mówiąc nawet nie próbowałam się orientować gdzie jestem i dokąd należy iść, bo skupiłam się na cykaniu fotek i pozowaniu do nich. Ostatecznie różnych zawodów mam u nas pod dostatkiem, ale takich skałek ani jednej. No to wiadomo co ważniejsze.
Nasz ambitny plan zaliczenia całej trasy uległ modyfikacji z chwilą napotkania tramwaju jadącego na któryś dalszy punkt. Odpuściliśmy punkty pośrednie i podłączyliśmy nasze wagoniki. Gdzieś tam w czołówce tramwaju brylował Tomek, a my staraliśmy się nie stracić z nim kontaktu wzrokowego. Tak więc z PK 4 poszliśmy od razu na siódemkę, a po dziesiątce, czy jedenastce w ogóle resztę odpuściliśmy i ścieżką biegnącą wzdłuż asfaltu wróciliśmy na metę.
 Kolejny etap także prowadził wśród skał, ale mapa była już prawie normalna, bo tylko porozciągana. To już dawało nam większe szanse. Wspinaczka, w już kolejnym etapie, trochę dała się we znaki szczególnie nam - starszym paniom (sorry koleżanki) i większość roboty, czyli podchodzenie pod sam punkt i spisywanie go wykonywali Zuza z Jackiem. Druga połowa trasy była już raczej po równym, a skały oglądaliśmy bez włażenia na nie. Ponieważ nie musieliśmy potwierdzać wszystkich punktów, a dodatkowo autor jeszcze wykreślił jeden, tak się jakoś dziwnie złożyło, że udało się nam zgromadzić wymagany komplet. Potencjalnymi stowarzyszami nie przejmowaliśmy się zbytnio, bo ostatecznie po to się je wiesza, żeby ktoś je brał. Na ostatni punkt poszli już tylko Zuza z Jackiem (bo było trochę pod górkę), a nasza damska trójka spacerowym krokiem oddaliła się w stronę mety.
Do bazy wróciliśmy dość wcześnie i do obiadu mieliśmy sporo czasu. Przysiadłam na chwilę na łóżku, a kiedy otworzyłam oczy dochodziła już 19-ta. I tak to, czystym przypadkiem, zregenerowałam się przed etapem nocnym.

c. d. n.

środa, 17 sierpnia 2016

Orientop 2016. Odcinek 2 - Sobotni trójetap.

Po zakwaterowaniu się, wreszcie dowiedziałam się z kim będę w zespole. Teoretycznie zapisywaliśmy się z Tomkiem razem, ale postanowiłam dać mu szansę na dobry wynik i nie plątać mu się pod nogami na trasie. Wyszło, że idę z Zuzą i Jackiem, a na doczepkę Ania w jednoosobowym i niestety tylko jednodniowym zespole. Bardzo zacna grupa!
W piątkowy wieczór jedyną atrakcją orientalistyczną miało być MiniInO, ale dopiero od godziny 22-giej. I bardzo dobrze, bo dawało nam to czas na degustację piwa. Ja w tym temacie jestem bardzo ekonomiczna - po wypiciu jednej butelki wylewa mi się już uszami i więcej nie wcisnę, a jak wypiję dostatecznie szybko, to nawet coś mi się tam w głowie zakręci. Inni, żeby osiągnąć porównywalny efekt muszą wypić kilka.
Na MiniInO, z racji braku ograniczeń osób w zespole, postanowiliśmy wybrać się całą rodziną Stowarzyszy. Na trasie knajpa-start parę osób się wykruszyło, ale i tak było nas wystarczająco dużo, żeby szybko zlokalizować punkty na mapie, a potem w terenie.
Prawdziwe zawody rozpoczęły się w sobotę rano. Start usytuowany był na samej granicy, co dodawało atrakcyjności imprezie:-)
Na początek załapaliśmy się na reaktor biologiczny oczyszczalni ścieków, jednym słowem od razu było wiadomo, że coś tu śmierdzi. Ruszyliśmy ścieżką, ale już na kolejnym wycinku mieliśmy samą rzeźbę i wcale nie było wiadomo czy mamy nią iść dalej, czy poleźć w krzaki. Wycinek zawierał trzy punkty kontrolne, z których po godzinie znaleźliśmy zero. Napotkane zespoły miały identyczną skuteczność, co utwierdziło nas w decyzji odpuszczenia sobie tego wycinka. Drugi wycinek dla odmiany zawierał tylko drożnię i wydawał się łatwy. Szybko znaleźliśmy PK N, potem kolejny PK N, a PK C za nic nie mogliśmy wyhaczyć, mimo że właziliśmy w dosłownie każdą ścieżkę odchodzącą od głównej drogi.  Trzeci wycinek, do którego szliśmy na czuja, pokryty był jedynie biało-żółto-zielonymi plamami i podobno były na nich pozaznaczane karpy, ale tu już musiałam uwierzyć autorowi mapy na słowo, bo nie było ich widać na wycinku. Tyralierą rozsypaliśmy się po zboczu szukając jakiegokolwiek lampionu, żeby ewentualnie dopasować go choćby jako stowarzysza do czegokolwiek. Udało się! Uznawszy, że znaleźliśmy D, do F ruszyliśmy na azymut, z góry odpuszczając szukanie E. W F osiągnęliśmy pełen sukces, aż nie do wiary. W dwóch trzecich trasy mieliśmy już trzy PK znalezione. Praktycznie cały czas martwiliśmy się w jaki sposób dotrzemy na metę, bo do trafienia na nią nie było żadnych racjonalnych przesłanek, a wariant ewakuacyjny prowadził na ... start! Ot, takie drobne kuriozum. Punkty G, H, J leżały na zboczu góry, za którą gdzieś tam miała być upragniona meta. Znowu zastosowaliśmy metodę wypatrywania lampionów, a nie lokalizowania się na podstawie mapy, bo mapa jakoś nie przemawiała do nas. Znaleźliśmy coś H-podobnego, ale resztę wycinka z premedytacją wyparliśmy ze świadomości. Punkty I i K były już w zasięgu naszych możliwości i tym sposobem na mecie zameldowaliśmy się z sześcioma punktami z piętnastu obowiązkowych. O dziwo - na metę dotarliśmy jako pierwszy zespół, mimo że już po czasie podstawowym. Jak się potem okazało, nie wszystkim zespołom udało się w ogóle trafić na metę, bo wariantem ewakuacyjnym wrócili na start. Bardzo ciekawa była też koncepcja dodatkowego punktu podwójnego - był to dwa razy punkt o tej samej nazwie, w tym samym miejscu, tylko jeden lampion wisiał parę metrów nad drugim.  Jak dla mnie to nie żaden podwójny, tylko jeden i ten sam.
Ponieważ etap pierwszy trochę nas zdegustował, z ulgą przyjęliśmy poczciwą składankę z pokrywających się częściowo wycinków w etapie kolejnym. Każdy z nas dostał gustowną książeczkę pt. "Ilustrowany słownik InO" i aż żal było ją rozrywać i ciąć, ale bardzo, bardzo chcieliśmy złożyć sobie całą mapę, żeby znowu nie błąkać się bezsensownie. Mniej więcej udało się ogarnąć całość i ruszyliśmy. Nawet szło nieźle do momentu kiedy skręciliśmy w złą ścieżkę. Jakoś teren nagle zrobił się nieprzystający do wykreowanej przez nas rzeczywistości, ale w końcu udało nam się zlokalizować. Oczywiście wszystko to wiązało się z dodatkowymi kilometrami. W zespole nastąpił podział zadań - ja i Zuza kombinowałyśmy i prowadziły, Jacek pilnował karty startowej i właził z nią w krzaki, na górki, w dołki i gdzie tam trzeba było, Ania szła na końcu cierpiąca i zdegustowana. Pod koniec trasy coś nam zaczęło iść jakby gorzej i kolejne PK musieliśmy sobie odpuszczać. Zasadniczo były do znalezienia, ale wymagało to czasu i cofnięcia się spory kawał. Nie mieliśmy ani czasu, ani chęci. Myślami byliśmy już w knajpie, którą wypatrzyliśmy sobie wcześniej na miejsce relaksu przed etapem trzecim. Na mecie tymczasem czekała niespodzianka - czasu na relaks nie ma. Trzeba było jak najszybciej zaliczyć kolejny etap, żeby zdążyć na obiad. Z tego pośpiechu w ogóle nie mogłam się skupić na mapie, która wymagała dokonania w wyobraźni przekształceń przestrzennych, a takie rzeczy są w ogóle obce mojej naturze. Reszta zespołu też nie tryskała pomysłami i entuzjazmem - Ania była wykończona i głodna, Jacek chodzi od niedawna, więc nie do końca jeszcze ogarnia, tylko Zuza miała jakieś pomysły. Ostatecznie ustaliliśmy, że idziemy na jeden, dwa, góra trzy punkty i wracamy na ten obiad. Po 45 minutach wciąż błąkaliśmy się w okolicach startu (aczkolwiek zdążyliśmy się nałazić góra-dół i dookoła), a w zasięgu naszego wzroku był tylko jeden lampion nie pasujący do niczego. Za to spotkaliśmy Krysię i Stasię, które z podobnym rezultatem błąkały się jeszcze dłużej i twierdziły, że w okolicy nic nie ma. Do zaliczenia etapu był nam potrzebny chociaż marny stowarzysz, a wcale nie mieliśmy pewności, czy ten jedyny lampion (który zresztą wpisaliśmy jako punkt podwójny) da się jakoś do czegoś podczepić. W końcu ustaliliśmy, że wrócimy na metę i po prostu spytamy autorki, czy jest w stanie na podstawie tego lampionu zaliczyć nam etap. Bo jeśli nie, to planowaliśmy wrócić i szukać dalej.  Ponieważ organizatorom, nie mniej niż nam, zależało na jak najszybszym zakończeniu etapu (no bo ten obiad) jakoś tam wynaleźli punkt, do którego można nasze osiągnięcia stowarzyszyć i mogliśmy wreszcie pojechać zjeść. Jeszcze musiałam dowieźć całe towarzystwo do knajpy, bo Tomek był jeszcze w lesie i dopiero zaczynał etap (a on nie odpuszcza). Jakoś udało się i trafić i dojechać w jednym kawałku. Po obiedzie jeszcze w pobliskim sklepiku nabyliśmy odpowiednie płyny i wreszcie można było wrócić do bazy.

c. d. n.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Orientop 2016. Odcinek 1 - Dojazd.

Na Orientop czekałam z niecierpliwością, bo po pierwsze - dłuugi weekend, więc więcej etapów niż przeciętnie (konkretnie więcej), po drugie - baza zawodów w Czechach, więc piwo i knedliki, po trzecie - organizatorzy, których jeszcze nie widziałam w akcji (bo się nie złożyło), po czwarte i kolejne - to samo co przy innych Pucharach. Urlop przezornie wzięłam sobie przed i po imprezie.
Wyjechaliśmy w piątek rano zgarniając po drodze Tomka G. Po tych autostradach to się tak szybko jedzie, że ledwo się zdrzemnęłam, a tu już Wrocław i trzeba było wysiadać na trina. Udało nam się zaparkować w niewielkiej (orientalistycznie niewielkiej) odległości od rynku i ruszyliśmy szukać krasnoludków. Zastopowało nas już przy pierwszym. Mapa, nie dość, że pochodziła sprzed 400 lat, to jeszcze została poprzerabiana przez autorów tak, że zgłupieliśmy. Przyzwyczajeni do trin z pełną i aktualną mapą, nie zakładaliśmy, że wycinki mogą być pozamieniane miejscami, ale wszystko na to wskazywało.
Trochę zdezorientowani początkowo pomijaliśmy niepewne lokalizacje i brali te, które były na swoim miejscu. Dopiero kiedy natrafiliśmy na tablicę z mapą, na podstawie której zrobiono trino, zobaczyliśmy co "krasnoludki" tak naprawdę narozrabiały.


Teraz było już znacznie łatwiej. Jakoś zawsze wydawało mi się, że figurki krasnali są trochę większe, a one okazały się malutkie i często trudne do wypatrzenia  od razu. Za to natrafiliśmy na naturalnej wielkości prosię i inny inwentarz.
Ponieważ parking z braku drobnych mieliśmy opłacony na dość krótki czas, musieliśmy podzielić osobosiły, żeby zdążyć zrobić jeszcze trino wokół rynku. Tomek został szukać krasnali, a ja z Tomkiem G. zaczęliśmy oblatywać rynek. Na rynku udało się autorowi trasy upchnąć 35 (słownie: trzydzieści pięć) punktów kontrolnych. Pełen szacun!  Niby wszystko było blisko siebie, ale trochę nalataliśmy się, zwłaszcza, że trzech PK nie mogliśmy znaleźć, co zresztą nie dziwne, bo kółeczka trochę się poprzesuwały i szukaliśmy w niewłaściwych miejscach. W międzyczasie wrócił Tomek z resztą krasnali i pognaliśmy do samochodu.
Kolejne trino - w Sobótce - zaczęliśmy od zjedzenia obiadu, bo we Wrocławiu brakło nam czasu. Tuż przede mną wyżarli mi pierogi ruskie i te z kapustą też i zostały mi tylko z jagodami. Pewnie, że dobre, ale najeść się trudno.
Pierwszą połowę trina zrobiliśmy pieszo, a najwięcej radości sprawiła nam aleja sław kolarskich wyglądająca jak rząd klepsydr na cmentarzu. Do części drugiej podjechaliśmy już samochodem, a ja dobrowolnie zobowiązałam się go pilnować, żeby nikt nie ukradł, w czasie szukania kolejnych PK. Tak więc ja pilnowałam, a chłopaki latali po punkty.
PK 5  (do którego podjechaliśmy) okazał się perełką całej trasy. Prześliczny zameczek (obecnie hotel) wynagradzał nam cały trinowy wysiłek. Wleźliśmy w każdą dziurę, w którą wolno było, a Tomek G. chyba także we wszystkie pozostałe. Potem w zamkowej kawiarni wypiliśmy kawę i odjechali już prosto do bazy.
Udało nam się przecisnąć przez granicę (jakieś 2 metry szerokości w przewężeniu) i przy okazji obejrzeć miejsce startu pierwszego etapu, a po drodze także miejsce startu kolejnych. W końcu dotarliśmy do bazy i orientopową przygodę można było uznać za rozpoczętą.

c. d. n.

środa, 10 sierpnia 2016

Trudny urlop

Wy sobie nie myślcie, że jak nic nie piszę, to leżę do góry brzuchem i pachnę. Wręcz przeciwnie - biegam i maszeruję, a potem ... śmierdzę. Potem i po tem.
Biegamy sobie po naszym lesie przydomowym, a moja kondycja, która kiedyś starczała na cały dystans, teraz zdycha już w 1/3. Nie jest dobrze.
W chwilach kiedy nie biegamy, robimy trina. Tomek wyczaił, że mamy okropne zaległości, wydrukował całą stertę tras i łaskawie pozwala mi wybrać, które chcę robić danego dnia. Ale - żeby nie było - wcale nie jedno, tylko po kilka jeśli pokrywają się lub przynajmniej ich tereny leżą w odległości nie większej niż 100 kilometrów od siebie. Dzisiaj to mnie w końcu deszcz uratował, ale jak nie pada (za mocno), to nie ma zmiłuj.
Powoli zaczynam żałować, że wzięłam urlop. Trudno - za półtora tygodnia odpocznę w pracy.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Pokemony z każdej strony!

Wszędzie ostatnio słyszy się o Pokemonach, więc żeby być trendy, jazzy i na bazie, Tomek postanowił zrobić InO pokemonowe. Tak znienacka, bo z nacka to co to za sztuka. Nawet się trochę bałam, czy ktoś się w ogóle zapisze, bo to sezon urlopowy, no i tan nienacek. Ale okazało się, że na inowców nie ma mocnych i na starcie stawiło się prawie czterdzieści osób. Ledwie wyszli na trasę, od razu zaczęło padać. Na szczęście niezbyt mocno i tylko jeden uczestnik musiał uciekać przed deszczem, bo miał na stanie dwoje dzieci w wieku mocno przeddeszczowym. My przeczekiwaliśmy pod skromniutkim daszkiem, chroniąc pod nim też dobytek swój, uczestników oraz ciasta. Ja to w zasadzie mogłam nawet iść na trasę, bo map nie oglądałam wcześniej (poza ogólnym rzutem oka), ale Tomek zaserwował takie odległości, że szybko przegoniłam tę niesforną myśl.
Swoją działalnością budziliśmy lekkie zainteresowanie i do zabawy dołączyły dwie dziewczyny z sąsiedniej wiaty. Jak na pierwszy raz poszło im całkiem dobrze, bo na metę wróciły i nawet kilka punktów przyniosły. Tym sposobem możemy chwalić się, że szerzymy, krzewimy i rozsławiamy.
A deszcz przestał padać jak tylko pierwsi zawodnicy zjawili się na mecie:-)