czwartek, 31 marca 2016

Medal medalowi nierówny

Załatwiamy medale na "Niepoślipkę". Wydawało mi się, że co to za filozofia - wejść na stronę www, obejrzeć, wybrać, zamówić i po sprawie. Aaaale, żeby to tak ...
Jak są ładne, to są drogie. Jak są tanie, to są obrzydliwie brzydkie, brrr...
A jak są i tanie i ładne, to wytwórcom nie pasuje forma płatności preferowana przez sponsora. A sponsorowi forma preferowana przez wytwórcę oczywiście.
Kilka dni stawaliśmy na głowie żeby to jakoś pogodzić i chyba się udało - stoimy na głowie i czekamy co z tego wyniknie:-)

wtorek, 29 marca 2016

GAMBIT

W poniedziałek udało się nam oderwać od stołu, szynek, kiełbas, żuru, babek i mazurków i pojechaliśmy do Falenicy na Wielkanocne MnO marki Gambit.
Od mazurków to ja się akurat specjalnie nie oderwałam, ale było to planowe i słuszne:-)
Po odstaniu w kilometrowej kolejce do sekretariatu (tłumy chętnych), po odebraniu zaległych dyplomów i nagród, w końcu dostaliśmy mapy. Trochę się bałam, że znowu będzie jakaś abstrakcja, jak w ubiegłym roku, ale mapy i idea etapu okazały się normalne -  6 wycinków z różnych map, 20 PK do znalezienia i tylko 75 minut czasu. Szybko dodaliśmy dwa do dwóch i mniej więcej wiedzieliśmy co robić. Tylko z wycinka startowego początkowo nie wiedzieliśmy jak wyjść, ale niezawodny Darek jakoś znalazł wyjście z sytuacji:-)
Punkty wisiały co parę metrów, ale my przyzwyczajeni do skali 1:10000 popędziliśmy w las. Oczywiście nic się nie zgadzało i dopiero jak już pogodziliśmy się z obcą nam skalą, poszło łatwiej. W zasadzie to można było się rozglądać dookoła i coś tam w oddali wypatrzyć. Oczywiście zawsze pozostawało niebezpieczeństwo nadziania się na stowarzysza.
Tomek nie wytrzymał presji i znowu nas śledził. Co parę metrów wyskakiwał zza krzaka, że niby on też tu ma swoje punkty. Nic chłopisko nie ma do nas zaufania ... A może chodziło mu o możliwość rzucenia okiem na nasze mapy?
Summa summarum zdążyliśmy w czasie znaleźć wszystkie punkty, łudzimy się, ze wszystkie są tymi właściwymi i mentalnie nadstawiamy piersi po medale:-)

czwartek, 24 marca 2016

Ciemną windą do nieba...

Ponieważ Darka tym razem miało nie być, a z Tomkiem na tezeta nie chciałam, musiałam czekać na starcie na jedną z upatrzonych ofiar, do których mogłabym się przyczepić niczym pijawka i jako pasożyt iść z nią na trasę.  Tomek dawno wziął mapę i poszedł, a ja czekałam i czekałam.  Kiedy już miałam wrażenie , że przymarzam do podłoża, na horyzoncie pojawiły się siostry M. Szczęśliwie okazało się, że Zuza jest  wolna i do wzięcia, no to wzięłam. Na starcie otrzymałyśmy gęsto zapisaną kartkę (cały elaborat drobnym maczkiem) z kilkunastoma czarnymi kształtami, a Darek W. usiłował nas przekonać, że to mapa. Jak dla mnie, z takiej mapy nic nie wynikało, zdałam się więc na oczy Zuzi i faktycznie stałam się pasożytem. Połaziłyśmy trochę po brzegu jeziorka usiłując dopasować do czegoś napotkane lampiony. Zgadzałam się na każdą propozycję, bo i tak nic nie widziałam na "mapie".
Kiedy już coś tam uznałyśmy za punkty A, D i C, poszłyśmy na wycinek z piorunem, licząc na znalezienie E. Oprócz E znalazłyśmy Leśnych Dziadów i szybko do spółki skomponowaliśmy mały tramwaik.  Kiedy po zebraniu F poszliśmy w końcu w miasto, wreszcie mogłam i ja się przysłużyć grupie, bo budynki na wycinkach były już bardziej rozróżnialne. Część miejska okazała się dość łatwa, zresztą mieliśmy do myślenia aż cztery głowy. Zuza nawet doczytała się, że nie musimy zbierać wszystkich punktów, więc te mniej wygodne można było pominąć. Kiedy zatoczywszy koło, znów wróciliśmy do parku, Dziady odpięły swój wagonik i pojechały w swoją drogę, my w swoją.  Znów przepoczwarzyłam się w pasożyta, bo wycinki z samymi drzewami jakie są każdy widzi, a jak nie widzi, to mogę pokazać. Zadań nie pominęłyśmy znowu dzięki Zuzi, bo ja tradycyjnie od razu wyparłam ze świadomości ich istnienie. Swoim genialnym kompasem wyznaczyłam azymut i nie pomyliłam się ani o jeden stopień! Mówiłam już, że kocham ten kompas? Odległość Zuza wpisała na oko, bo nie chciało się nam iść mierzyć krokami, zresztą czas nam się kończył. Wyszło tak sobie, ale co tam ...
Po ostatniej imprezie Tomek odgrażał się, że na przyszły raz tak szybko nie wróci z trasy i słowa dotrzymał. Ponieważ wyszedł chyba jako pierwszy, sadziłam, że zastanę go znudzonego i zmarzniętego na mecie. Gdzie tam, nie było go. Inni wracali, konsumowali co było do skonsumowania i rozchodzili się do domów, w końcu zostałam ja i organizatorzy. I ostanie niedobitki na trasie. Taki całkiem ostatni to nie wrócił, ale z największą ilością ciężkich minut. I ze wszystkimi punktami oczywiście:-)

wtorek, 22 marca 2016

Marzanna utopiona.

Wiosna nadeszła, więc tradycji musiało stać się zadość i pojechaliśmy topić Marzannę. Co prawda ani Marzanny żadnej nie było, ani nikogo nie topiliśmy, ale każdy pretekst jest dobry żeby polatać za lampionami:-) Tradycyjnie ja z Darkiem na TU, Tomek na tezeta.
Organizatorzy chętnie pobrali od wszystkich kasę, dali nawet karty startowe, ale na tym się skończyło - ani map, ani nawet naklejek nie chcieli wydać. Nie ma i nie ma. To po co robić imprezę, jak map nie ma, nie? Do tego trasy były dopiero w lesie (to znaczy w mieście, ale w lesie) i wszyscy staliśmy na skwerku prowadząc wymuszone życie towarzyskie. Nawet zastanawialiśmy się, czy będzie start masowy, ale kiedy już znalazły się mapy, ruszyliśmy po kolei. Jak zobaczyłam mapę tezetowską to przeraziłam się, że nasza będzie podobna, ale na szczęście my mieliśmy tradycyjne poczciwe wycinki zachodzące na siebie. Czyli łatwizna. Wystarczyła nam chwila pod latarnią i mogliśmy ruszyć. W sumie to nie ma o czym mówić - poszli, zobaczyli, zebrali, wrócili przed czasem. I łudzą się, że mają wszystko dobrze:-)
Na metę zaczęli wracać ludzie z trasy TP, z TU, a z TZ - nikogo!Skończył się im limit podstawowy, a na mecie nikogo. Przeanalizowałam dokładniej te ich mapy, co to na jednej plemniki, na drugiej komórki, a autor uparcie twierdził, że atomy i wiązania i wyszło mi, że nikt nie ma prawa wrócić z trasy przed świtem. Wobec takiej konkluzji, skorzystałam z zaproszenia Magdy - organizatorki imprezy, co to start/meta pod jej oknami były i poszłam się zagrzać do jej mieszkania. Ludzie! Byłam tam chyba tylko z 15 minut i wyszłam pijana. Ta kobieta to CZYSTE ZUO! Strzeżcie się jej!
Na mecie, ku mojemu zdziwieniu, czekał już Tomek i jak tylko pobił autora, mogliśmy wracać. Już w samochodzie zorientowałam się, że zostawiłam na ławce plecak i trzeba było po niego wracać. A w domu, ja padłam, a Tomek składał i składał i składał tę swoją mapę i chyba mu się nie udało:-)

niedziela, 20 marca 2016

Moim celem jest maraton….

Relacja Tomka z radomskiego Maratonu:

No może nie dokładnie 42,2 km, ale taki maraton MnO – 50-tka. Nie teraz, bo jak na razie po 3 km na Warszawie Nocą potrzebuję reanimacji! Dla sprawdzenia, jak to pójdzie w wersji marszobieganej, zapisałem się kontrolnie na Wiosenne 360 - 25 km. Limit 10 godzin powinien pozwolić mi się przeczołgać gdyby co…
Ale wracając do tematu – jest coś ze słowem „maraton” w nazwie, gdzieś tam pod koniec zimy i pod Radomiem. Moja Druga Połowa miała ze mną tradycyjnie na ten maraton jechać i wygrać trasę TU. Tyle, że tym razem Maraton przegrał z oknami. Konkretnie - czystymi oknami.
Pojechałem więc sam. Znaczy nie całkiem sam, bo z P. R. i ustaliliśmy, że pójdziemy razem na TZ. Jako, że Radom niedaleko, a podłoga twarda i baza jakaś niepewna (zmieniała się jej lokalizacja  z godziny na godzinę), pojechaliśmy w sobotę rano. Trochę zaskoczył nas komunikat techniczny, bo start miał być  pierwotnie  o dziesiątej, a tu piszą:  9:00. Ale zdążyliśmy. Tak na styk.  Rzeczy rzuciliśmy gdzieś w kąt (bo miejsca na rozłożenie się nie było widać), bez kart startowych (bo pojechały już na start), bez nalepek (bo gdzieś zaginęły) i bez uiszczenia opłaty (bo nie teraz), w ostatniej chwili wbiliśmy się do busika.
Na starcie piękne słoneczko i tuż za  płotem spora grupka TZ-tów z pierwszego rzutu, wpatrująca się uporczywie w mapy. Źle to rokuje. Przyszła nasza minuta, dostaliśmy  karty, mapy, limit czasu i kilka słów wyjaśnienia o liniach i jakiś matematycznych przekształceniach linii przechodzących przez wycinki. Nie powiem abym do końca zrozumiał o co autorowi chodziło. Po przeczytaniu opisu wyszło, że trzeba czesać i szukać gdzie by tu coś dopasować.  Właściwie wszędzie - bo to, co udało się dopasować z jakiś szczegółów, wychodziło koło mety. Wybraliśmy jakiś kierunek i zaczęło się czesanie. Właściwie to zaraz przy stracie coś zaczynało pasować, więc czesaliśmy pobliskie krzaki. Ale lampionów nie było i podobieństwo stawało się mniej wyraźne. Przeskok dalej i kolejne czesanie. Tak samo bezowocne. Po blisko godzinie, nie oddalając się zbytnio od startu, spotkaliśmy tramwaj biegnący z obłędem w oczach w kierunku przeciwnym – tam gdzie zaczynaliśmy czesanie. Także szukali pierwszego wycinka, by rozpocząć trasę… Wkrótce spotkaliśmy i Najwyższą Władzę, podobnie szukającą pierwszego wycinka, tyle że oni sprytnie podbili jeden z 5-ciu PK na głównym schemacie na początku.  Rzutem na taśmę udało nam się dopasować „charakterystyczne drzewa” na skraju jednego z wycinków. Nie tylko my – zaczęli pojawiać się inni. Tyle, że  symbole charakterystycznych drzew na mapie widać autor porządnie nadużywał, a na dołkach oszczędzał. Po dłuższej chwili w krzakach gremialnie zadecydowaliśmy, że wbijamy i… właściwie byliśmy dalej na początku drogi, bo gdzie kolejny wycinek? Nie wiadomo! Poszliśmy czesać dalej i szukać PK B.  Gdzieś tam mijaliśmy się z A. P., który z daleka krzyknął, że coś ma. Rzeczywiście – jest kolejny wycinek - PK 6! W etapie było pytanie o kapliczkę, a kapliczki na mapie brak! Pewnie jest „gdzieś na trasie” – jeśli np. na mecie, to OK, bo każdy tam dotrze, ale w innym miejscu? Kolejna wpadka budowniczego;-(
Przy PK B zlokalizowaliśmy kolejny wycinek. Potem nieoptymalnie na PK C. A tu nie ma PK C. Znaczy, nie ma lampionu! Postanowiliśmy dalej zygzakiem przelecieć całą mapę do mety. Do spółki z A. P. (trzy pary oczu ułatwiają czesanie) na PK 4 (i znowu lampion na złym drzewie, tak na granicy 2mm), potem PK 7, następnie nieudane czesanie czegoś w drodze na PK 10, PK A , panika na PK D. Potem niechcący trafiliśmy na kapliczkę z zadania – gdybyśmy zoptymalizowali swoje przejście, kapliczki byśmy nie znaleźli! I biegusiem do mety (bo już ciężkie się zaczynały) przez ostatni wycinek i PK E (znowu źle mapa narysowana wrrr). Efekt ponad 14km, 19 ciężkich minut, 1 BPK i niesmak, bo co to za przyjemność czesać całą mapę jak leci i pracować na mapie nieaktualnej w pobliżu PK?
Kiełbaska, chwila odpoczynku i drugi etap. A. P. startuje zaraz po nas, więc znowu tworzymy zespół. Najpierw wał – mierzenie prawie 400m. Do przerwy, gdzie wał się kończy. Tzn. kończy się w terenie, a wg budowniczego idzie dalej! Zgroza! Po zmierzeniu wału próbujemy jakoś mapę zorientować. Logika mówi „w lewo”, ale opis mapy niekoniecznie. Mapa - schemat wszystkich dróg – obrócona, zlustrowana i zniekształcona. Nic na temat zorientowania, więc zakładamy, że strzałka północy z mapy przed przekształceniem. Ale wtedy jakbyśmy mieli chodzić po terenach E1 co jest nielogiczne! Może więc zlustrowanie  w drugą stronę? Nawet droga trochę pasuje (ech te zniekształcenia!). Bo niby ma być KOMPLETNA DROŻNIA, a jak się okazało zabrakło najważniejszej drogi – tej przy starcie!!!! Niedbalstwo? Zapomnienie? Efekt - ze 45 minut kręcenia się w kółko i sprawdzanie wszystkich możliwości. Dalej już poszło. Oczywiście z wpadką złego przypisania wycinka. Choć znowu kilka wycinków niejednoznacznych – np. na  PK C zabrakło dołka, analogicznego jak przy wierzchołku właściwym. Obrazek robi się wtedy prawie symetryczny i można rzucać monetą.  Podobnie R i F – trzeba przejść całą wydmę i wracać by sensownie dopasować. Bez tego to strzelanie. Znowu ciężkie minuty. Meta się już zwija gdy wracamy. Dostajemy zejściówkę, z którą dobijamy do 12km. Na zejściówce już nie ma jednego lampionu. I nie ma busika do bazy. Pakujemy się jako nadbagaż do aut kierownictwa i wracamy na obiad. Połowa etapów, a licznik wskazuje 26 km! Jak nic, szykuje się maraton!
Po obiedzie wreszcie się wypłacamy (wrr, czemu aż tak dużo za tak mało?) wygospodarowujemy jakieś miejsce na rozłożenie karimat i próbujemy wydobyć od organizatora świadczenia – czyli naklejki. Bo my tak naprawdę to na InO chodzimy dla naklejek! Ale naklejek dalej brak….
O 18.00 podsumowanie konkursów na najlepszego budowniczego/najlepszą imprezę. Odbieram w imieniu klubu całkiem porządny drewniano-metalowy „dyplom” za Przejście Smoka, w zastępstwie za B. Sz. za trasą „Tajemnice Knyszyńskiej Puszczy”, a P. R. odbiera za własną trasę także na Przejściu Smoka, wraz z niebieskimi załącznikami. Ja mam szczęście i wylosowuję bon Lampion Ekotona – czyli czeka mnie wyjazd na północ!
Pojawiają się wyniki. Nie jest źle - gdzieś w pierwszej dziesiątce (jak to brzmi dumnie);-) . Chwila odpoczynku i etapy nocne. Najpierw jedzie TU. P. odwozi D. M., który wybrał oszczędną wersję wpisowego. Zajmuje to ponad 40 minut! Przed wyjazdem busów z TZ pojawiają się wyniki E2. Mamy jakieś BPK-i. Idę bić autora. Uff, to pomyłka przy wpisywaniu do arkusza;-) Ale kolejka reklamatorów rośnie. Znowu wpadka organizacyjna?
Pierwszy bus z TZ jedzie z opóźnieniem. My w drugiej turze. Mija 40 minut, 50, 60…. , a busa ani śladu. Wreszcie interwencja uczestników przegrzewających się w blokach startowych: kierowca myślał, że to ostatni kurs i pojechał do domu! Udało się to naprostować i wkrótce ruszamy. Oczywiście próbujemy przekonać kierowcę, że następnego kursu nie będzie, ale jest czujny i się nie daje.
Start – idziemy pierwsi z grupy, za nami A. P. więc zaraz się zespalamy. Wcześniej małe świętowanie urodzin budowniczego: szampan i chóralne „Sto Lat”. Dostajemy mapę. Schemat lidarowo-orto w skali 1:20000. Idealny na etapy nocneJ Pierwszy PK wrysowany na normalnej mapie – idziemy go szukać. Ma być nasyp kolejowy, a znajdujemy jakąś „dziurę po nasypie” Czy to na pewno to? Bo kreski spadku powinny iść w drugą stronę! Powinien być jakiś wał z budynkiem w środku – jest, ale nie z tej strony nasypu. Konsternacja. Czeszemy. Jakoś tak mało co pasuje. Coś tam zbieramy jako PK 1, ale bez przekonania. Wkrótce las jaśnieje od latarek i nadciąga wielki tramwaj. Także czeszą. Po długim kręceniu się w kółko coś uznajemy za PK 7. I tu tramwaj się rozdziela. My okolicę już przeczesaliśmy i wybieramy wariant na azymut na PK 18. Przed nami w oddali także ktoś tam poszedł, ale reszta zniknęła  czesać PK B. A. także się odłącza. W zasięgu wzroku widzimy światełka poprzedników, ale kierujemy się własnym kompasem. Jest nasyp kolejowy. Ten jest wyraźny! I przeprowadzi nas przez cały schemat do mety – nie musimy brać wszystkich PK, więc napawa to optymizmem. Ale PK 18 ani śladu. Dokładniej się namierzamy i wychodzi, że powinien być jeszcze kawałek dalej. Niestety, wał jest ciężki do przejścia, zarośnięty krzakami. Teren wokół także. Przedzieramy się z trudem. Z analizy mapy wynika, że w pobliżu powinien być wycinek C. Coś tam szukamy, ale mokro i błotniście. Jest lampion na nasypie - bierzemy go jako C. Brniemy dalej szukając wejścia na lidar. Coś jest. Ale dopasować wycinek trudniej. Pojawiają się inni. Nikt nie wie, który lampion i który wycinek. Wbijamy dowolnie wybrany, licząc na PS. Jako, że wcześniej na nasypie także coś było, cofamy się i bierzemy jak wycinek C. Stowarzysz z założenia, bo jak widzimy najlepsi biorą już co popadanie. Niestety, dopasowanie wycinków sprawia spore problemy. Teraz nasyp zamienia się w drogę. Tak można iść na I.  Spotykamy A. P., który mówi że dotarł prawie do mety i się wraca by coś znaleźć. Okazuje się, iż nie doczytał o obrocie lidaru o 180 stopni! Leci więc na J,  a my szukamy I. Tu się zgadza i świeci się latarka jakiegoś poszukiwacza. Udaje się dopasować wycinek i lecimy dalej. Ten spotkany na I poszukiwacz niestety zgubił gdzieś partnera z kartą. Zostawiamy go nawołującego. I lecimy dalej na H. Tu znowu kolejny TZ szukający swojego partnera. Ale inny. Dogania nas A. P. Dopasowanie wycinka znowu zajmuje sporo czasu, ale mamy! Czas już się kończy, a do mety daleko. Trzeba jednak coś jeszcze zaliczyć – na F prosta droga i lecimy biegiem. Bardzo szybko wpadamy, który wycinek! E niedaleko, więc próbujemy znaleźć. Są ogrodzenia, ale nie ma lampionów. Zostawiamy i lecimy na D. Jest dołek - dopasowujemy 2. Kończą się lekkie minuty. Biegiem dalej, może po drodze coś się trafi. Jakiś lampion. Z lewej górka. Pasuje na wyciek z PK 10. Jest drzewo i lampion. Bierzemy. I pędem na metę. Dobrze, że obsługa mety czeka w aucie z włączonymi światłami. Widać je z daleka w ciemnym lesie. 19 ciężkich minut. Okazuje się, że jesteśmy pierwsi z naszej grupy. Czyli inni także już są w ciężkich, a to liderzy klasyfikacji.J Zapowiada się ciekawie! Po dłuższej chwili pojawiają się światełka. Na metę dociera 1.5 zespołu. Ten cały bez kart, a pół bez partnera, czy jakoś tak. Także nie mają jakiegoś super wyniku!!! Chwilę odpoczywamy i zaczynają docierać inni… ale z drugiej strony!!! Wariant awaryjny mówił o dotarciu na metę wzdłuż linii kolejowej – widać go wybrali. Telefoniczne poszukiwania zagubionych uczestników… My ze swoim uzyskiem PK ciągle w czołówce!
Nie ma co czekać - czas na Etap 4. Mapa wygląda prosto. Zbyt prosto. Pierwsze dwa PK – formalność. Mamy skalę mapy, nawet wydaje się, że kolejne dwa wycinki po obróceniu się złożą. Idziemy na pewniaka. Tzn. szukamy ścieżek w bok – jeśli się te wycinki składają, to tej na zachód, a jeśli nie i PK 10 jest zlustrowany, na wschód. Ścieżki są, ale ukształtowanie terenu wskazuje na lustro. Tyle że zamiast 2 „dołków” są dziury w ziemi, które na mapie powinny być oznaczone inaczej. Bo dołków to byłoby więcej. A. je wbija, my nie. Szukamy połączenia  z następnym i czeszemy dalej. Dociera tyraliera TZ-tów - także czeszą teren. A. się odłącza, my sprawdzamy różne warianty. Wracamy się i namierzamy dokładnie z kropki na kropkę. Jak nic wychodzi ten lampion, który wbił A. Znowu zepsuta mapa? 100% map  z usterkami to chyba zbyt dużo!!! Bierzemy PK 10. Szukamy PK 9. Nie ma żadnej górki w miejscu, które przewidywaliśmy. Przyjmujemy różne warianty. Coś tam znajdujemy. Bierzemy. Azymut i idziemy na 5-6. Grzbietem powinno się dać dojść jak pokazuje kompas. Idziemy – są jakieś lampiony, ale nie pasują do naszego wycinka. Szukamy dalej. Odkrywamy bardziej na południe równoległy grzbiet. Tu zaczyna coś pasować. Ale nie do końca. Spotykamy jakąś zagubioną konkurencję. Podpowiadają, że gdzieś na dole tramwaj czesał PK 7. PK 7 powinno być charakterystyczne, idziemy także czesać. Coś jest podobnego – gęstwina, przez którą przechodzi droga. Ale nie zgadza się reszta. Okrążamy teren. Tu znowu spotykamy Ł. M. i D. H., którzy nie wiedzą co robić, wskazują kierunek gdzie tramwaj szukał PK 7. Miejsce nie pasuje z układu drogi i gęstwin, ale idziemy sprawdzić. Pasuje za to „zadek gęstwiny” i jest lampion. Bierzemy. Teraz zaczyna układać się wycinek z PK5-6. Lecimy na górę i sprawdzamy. Byliśmy tu wcześniej, ale niezbyt pasowały lampiony – jednak reszta się zgadza. W miejscu PK 6 jest lampion, nie ma rozgałęzienia dróg. Bierzemy. PK 5 jest dołek, odległość - bierzemy.  Lecimy na PK 3. Ostatnia górka, odległość w miarę ok - bierzemy. Azymut do LOP-ki, dalej grzbietem. Większa droga. Obniżenie terenu w lewo, a przy PK F ma być mostek i spora droga, więc bardziej pasuje w lewo, niż tam gdzie pokazuje azymut. Przy założeniu, że wycinek 3 się obrócił, mogło by tak być. Lecimy drogą, jest mostek, ale bez lampionu. Może ktoś zerwał? Dalej droga przez wieś… ale coś nie pasuje. Kierunek, krzywizna. Jednak musi być drugi – ten właściwy mostek bardziej  na północ. Jakaś ulica w lewo – idziemy. Jest woda, zalew i mostek, z daleka widać lampion. Idealnie. Teraz LOP-ka i by nie przegapić skrętu w ul. Wojciechowskiego. Coś przechodzimy, ale tylko kilka metrów. A lampionów na LOP-ce brak. Przy bazie były dwa obok siebie, brakuje ostatniego. Nie chciało się budowniczym choć trochę je rozwiesić po trasie  i wisi zaraz koło kościoła i bazy. Lenistwo;-)
Znowu ciężkie minuty i stowarzysze. Niedługo wyniki (bo prawie ostatni wróciliśmy) – na E3 czwarte miejsce! Ale E 4 czasem zepsuliśmy. Organizatorzy opublikowali wyniki, zgasili światło i nie przyjmowali uwag. A cała sala otwierała oczy ze zdumienia. „Zwycięzcy” zaraz przyznali się, że nie naliczono im prawie 20 ciężkich minut. Ludzie przecierali oczy patrząc, że nie mają zmian, albo opisów, które mieli lub świadomie wpisywali kod bez oznaczenia PK/wycinku, albo na naliczanie minut karnych za czas. Pewnie, patrząc globalnie, suma wszystkich punktów karnych zmianie nie ulegnie większej, ale plus/minus 200 dla zespołu może zmienić klasyfikację! Jako że już świt niedługo, nie ma jak bić autora, wyniki raczej z tych humorystycznych, a i na puchar liczyć nie możemy – zamiast męczyć się w tłoku, postanowiliśmy wrócić wyspać się w naszych łóżeczkach. Prawdopodobnie wygrali A. K. i G. A., ale bez korekty wyników nie mogliśmy zabrać ich pucharu/dyplomu. Podobnie dyplomu D. M., za 3 miejsce w TU, któremu złe imię wydrukowano. Nasze policzenia z E3/E4 także jakieś takie dziwne są – mamy zmianę zamiast opisu, ale nie zmienia to ilości punktów i klasyfikacji końcowej.
Dawno nie widziałem tak zamurowanego wynikami towarzystwa, które zamiast bić na poważnie autora, z niedowierzaniem i śmiechem czytało wyniki. Trasy i mapy (chyba głównie mapy) jak zwykle niedorobione, wpadek organizacyjnych także kilka było.
Podliczyłem sobie ślady GPS: ponad 46 km, 670 minut, 2641 kcal. Niechcący pierwszą pięćdziesiątkę (no prawie) zrobiłem, choć czas niezbyt rewelacyjny i na jeden porządny obiad zapracowałem;-) 
Naklejek brak.

Tomek w Radomiu, a ja....

Tomek pojechał do Radomia na Maraton, a ja żeby nie być stratną o jedną imprezę zrobiłam sobie przedświąteczne TRInO. Zaliczyłam trzy trasy, co było o tyle nudne, że bardzo do siebie podobne: LOP-ki szły ramami okiennymi, a punkty kontrolne były gęsto rozsiane na wszystkich szybach, dla utrudnienia - wewnątrz i na zewnątrz. Potem jeszcze zaliczyłam bieg na orientację ze startem na strychu, a metą w śmietniku i ani się obejrzałam nastał wieczór. Na etapy nocne już nie miałam siły, szczególnie, że łazienka i przedpokój były mocno zlustrowane, a wycinki na dywanach rozsiane były na dużej przestrzeni.  Może uda się w tygodniu zrobić jakąś rodzinną imprezę i wspólnie przejdziemy trasę ...

czwartek, 17 marca 2016

Warszawa Nocą - ostatnie starcie

Ostatnie podejście do Warszawy Nocą. Wiadomo, że w generalce nic nie zmieni, ale przelecieć się warto. Za startem masowym nie przepadam, bo zawsze istnieje zagrożenie zostania stratowanym, ale jakoś dałam radę. Zresztą nie parłam w największy tłum, tylko truchtałam sobie spokojnie zerkając na mapę. O dziwo, od razu udało mi się znaleźć start i szybko zorientować mapę. Kiedy przy dwójce spotkałam Tomka, trochę się zdziwiłam, bo według moich obliczeń powinien być ze trzy punkty dalej. Nawet przez chwilę pomyślałam, że tak dobrze biegłam, ale Tomek szybko wyprowadził mnie z błędu przyznając się do  swojego standardowego numeru - znowu pobiegł za profesjonalistami:-) Przed trójką dogoniła mnie Gosia, która też powinna być już dużo dalej. Zaczęła wykluwać mi się śmiała teoria - może i nie biegam szybko, ale coraz lepiej nawiguję! No, dobra - odkąd mam porządny kompas, idzie mi zdecydowanie lepiej i szybciej. Zawsze wmawiałam sobie, że kompas nie ma większego znaczenia, ale chyba jednak ma. Nawet jeśli miałoby to być jedynie znaczenie psychologiczne.
Przebieg z szóstki na siódemkę dał mi w kość, zwłaszcza że chciałam go jednak przebiec, a nie przejść. Prawie mi się udało:-) Na punkcie potrójnym zgubiłam się wchodząc na niego trzeci raz. Ale dla mnie każde kolejne wejście było tak samo dziewicze jak pierwsze. Tak mam - nie zapamiętuję miejsc, w których byłam. Na szczęście szybko się odnalazłam i jakiejś większej straty nie wyprodukowałam sobie. Na ostatniej prostej przed metą jeszcze udało mi się wyprzedzić kilka osób, chociaż nie wiem czy z mojej trasy, czy z innej. W każdym razie finiszowałam ostro. To znaczy moje ostro, czyli tak jak lekka rozgrzewka u innych:-)
Muszę powiedzieć, że wciąż zadziwia mnie fakt, że na tak małym obszarze jak nasz teren zawodów, można ludzi zagonić prawie na  śmierć. Tam i z powrotem, tam i z powrotem...
Po biegu odbyła się uroczystość nagradzania zwycięzców całego cyklu. Znowu załapałam się na drugie miejsce w swojej kategorii i znowu nie był to szczególny wyczyn, bo jest nas tylko kilka. Tym razem nie było wysokiego podium i nagradzanie odbywało się na poziomie podłogi i dzięki temu nie mam kompromitujących zdjęć jak z trudem gramolę się na swój stopień:-)

niedziela, 13 marca 2016

Cała Polska szuka mojego kompasu!

Pamiętacie jak dostałam taki super kompas w wersji damskiej, czyli z lusterkiem? No więc - zaginął! :-( Przeczesaliśmy cały dom, odpytaliśmy krewnych i sąsiadów.
Teraz pytam Was: nie pożyczał ktoś go ode mnie???? Czuję się z nim emocjonalnie związana i jest mi smutno bez niego. Nie wiem jak będę teraz żyć  :-( :-(

Szwajcarka kontra warstwicówka

Strasznie ciężko wstawało mi się rano i na zawody pojechałam z bólem głowy, faszerując się po drodze ketonalem. W związku z tym na pierwszy etap wyszłam z lekka otumaniona i nieogarnięta. Na szczęście Darek był w lepszym stanie i mógł zarządzać początkiem trasy. Szybko okazało się, że etap jest z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych. Dopasowanie kółeczek nie wywoływało większych emocji i problemów, stowarzyszy nie było widać (a przynajmniej tak się nam wydawało), obrazek udało się szybko zlokalizować - jednym słowem szło jak po maśle. Jedynie na LOP-kę daliśmy się naciąć i początkowo zamiast wzdłuż ogrodzenia, poszliśmy drogą narzekając, że odległości się nam nie zgadzają. W połowie LOP-ki zorientowaliśmy się, że coś nie gra i przenieśliśmy się na LOP-kę właściwą. Darek litościwie pozwolił mi zostać na miejscu, a sam poszedł sprawdzić pominięty fragment. Gdyby budowniczy trasy się sprężył i zrobił LOP-kę stowarzyszoną, to pewnie część osób dałaby się nabrać.
Na metę zdążyliśmy jeszcze w limicie podstawowym i wydawało nam się, że etap mamy wygrany. Cztery godziny po zawodach zauważyłam, że przegapiliśmy zadanie:-( Co prawda i tak było z gatunku nierozwiązywalnych, bo jak podać azymut z pierwszego punktu na LOP-ce, skoro można na nią wejść z dwóch stron i dla każdego punkt pierwszy może oznaczać co innego. Podobno organizator coś tam mówił, który dla niego jest pierwszy, ale do nas w ogóle to nie dotarło. Na mapie nie było wyjaśnień, przy starcie też nikt się o tym nie zająknął. Takie zadanie, to tylko anulować!

Mapa drugiego etapu początkowo przyprawiła mnie o palpitację serca, bo przypominała sławetne WiMnO, na którym sromotnie polegliśmy z Tomkiem. Szybko jednak uzmysłowiłam sobie, że od czasów WiMnO nauczyłam się chodzić na azymut i dorobiłam się porządnego  kompasu. Na pierwszy punkt co prawda poszliśmy patrząc na  teren, a nie na kompas, ale potem już się przydał. O dziwo, zawsze udawało nam się z Darkiem wyznaczyć taki sam azymut, a przecież nie synchronizowaliśmy naszych kompasów:-) Genialni jesteśmy, nieprawdaż?
Dwójki nie udało się nam znaleźć w spodziewanym przez nas miejscu, a trójkę sobie odpuściliśmy. Tym sposobem całą resztę musieliśmy już koniecznie znaleźć. Ustawialiśmy azymuty i Darek szedł jak dogodniejszą drogą, ja parłam w linii prostej, nie zwracając uwagi na żadne przeszkody terenowe - jak na azymut, to na azymut! Utknęliśmy dopiero na dziewiątce - na wyliczonej odległości nie było ani lampionu, ani pasującej nam rzeźby terenu. Rozeszliśmy się po okolicy (o ile dwie osoby mogą się jakoś szczególnie rozejść) i w końcu Darek coś tam wyczesał. Nie żeby spełniało moje oczekiwania, ale z braku laku... Przy siódemce mieliśmy rozbieżne zdanie, który z trzech lampionów brać, ale oczywiście wzięliśmy jedyny słuszny. Czyli mój:-) Nawet nielubiany przez nas lidar udało się nam bezbłędnie zlokalizować i znaleźć w terenie i już mogliśmy wracać na metę.
Poza tym, że trasy były akurat na nasze umiejętności, to jeszcze wszystko odbywało się w pięknych okolicznościach przyrody, a pogodę to już organizatorzy załatwili wspaniałą.
Czuję się całkowicie usatysfakcjonowana.

sobota, 12 marca 2016

WesolInO

A tak sobie na WesolInO pojechaliśmy. Blisko mamy, to można się przelecieć. Tym razem biegaliśmy w innej części lasu niż poprzednio, ale też już obznajomionej.
Zaczęłam spokojnie, zwłaszcza, że było pod górkę. Kiedy zobaczyłam lampion, poczułam się pewniej i na dwójkę pobiegłam już konkretnie. Oczywiście na azymut.Tomek, który startował kilka minut po mnie, dogonił mnie i pognał dalej, podczas gdy ja pracowicie wyznaczałam azymut na trójkę. Za to na piątce znowu się spotkaliśmy. Myślałam, że mają inną, dłuższą trasę i dlatego, a tu okazało się, że przeleciał punkt i musiał wracać. Miałam szanse nie odstawać wynikiem od niego tak bardzo, jak zazwyczaj i uskrzydlona tym odkryciem ruszyłam ile fabryka dała.  Szybko okazało się, że dała niewiele i w połowie drogi na szóstkę musiałam stanąć. Nawet zastanawiałam się, czy się aby nie położyć, ale jakoś utrzymałam się w pionie. Przypomniało mi się, że nie przyjechałam tam popełniać samobójstwa poprzez zabieganie się na śmierć, tylko dla relaksu. A relaks z jęzorem na brodzie głupio wygląda. Dalszą drogę przebyłam w związku z tym głównie marszem i dopiero z ósemki na metę przyspieszyłam. Usiłowałam dotrzymać kroku innemu biegaczowi, który się napatoczył w okolicy, ale gdzie tam - mignął między drzewami i tyle go widzieli. Na mecie czekał już Tomek uzbrojony w aparat, żeby uwiecznić mój finisz, ale wpadłam tak szybko, że nie zdążył. Zrobiliśmy więc wyreżyserowaną serię zdjęć, pięknie eksponujących moje zaangażowanie.


piątek, 11 marca 2016

Wróżka Zębuszka

Wczoraj znowu tłukliśmy smoczą zarazę. Dla bezpieczeństwa poszłam z Tomkiem i Darkiem, ale jak się okazało, nie było się czego bać. Takich dwóch, jak nas trzech to i ze smokiem sobie poradzi.
Najpierw tradycyjnie poszliśmy pod latarnię, żeby rozejrzeć się w sytuacji. Udało nam się dopasować niektóre wycinki do innych, choć nie wszystko ze wszystkim się połączyło. Machnęliśmy na to ręką, bo niektóre rejony zawodów chłopaki znali z autopsji. Zresztą trafienie do punktów nie było tak kłopotliwe, jak liczenie punktów przeliczeniowych i decydowanie - co bierzemy, a czego nie. Ja się w liczenie nie wtrącałam, bo to totalna nuda, mi do niczego niepotrzebna. Jedyne co wyliczałam to skalę mapy. Jak trzy razy z różnych pomiarów wyszedł mi prawie taki sam wynik, Tomek wreszcie uwierzył. I tak odległość ze startu do najdalszego punktu wyszła nam mniejsza niż innym odpytanym potem osobom. Pewnie dostała nam się jakaś felerna mapa.
Ponieważ, podobnie jak poprzednio, zajmowałam się pilnowaniem i wypełnianiem karty startowej, znowu miałam mało czasu na patrzenie w mapę. Jeszcze na tych jasnych kawałkach dawałam radę i wiedziałam gdzie idziemy, ale na orto zanim zrobiłam analizę większej, mniejszej i średniej czerni, okazywało się, że już jesteśmy na miejscu, czyli nie wiem gdzie. Ale co tam.... Nie muszę wszystkiego wiedzieć.
Udało nam się potwierdzić wymagane 83 PP, ale przyszliśmy dobrze w lekkich, no i nie wiadomo co z zadaniem. Zwycięstwa to raczej nie będzie ...
Po zaliczeniu trasy udaliśmy się na zarządzone przez Tomka zebranie budowniczych tras na Niepoślipkę i przy piwie ustalaliśmy jak zniszczyć życie przyszłym uczestnikom imprezy. Szczegółów niestety nie mogę zdradzić. Sami się za miesiąc przekonacie.

wtorek, 8 marca 2016

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...

Po dojściu do bazy bynajmniej nie padłam gdzie stałam, chociaż miałam straszną ochotę. Podjęłam się bohaterskiej próby przejścia miniInO, a jak się okazało na starcie, reszta mojego zespołu także. No to poszliśmy razem.
Tradycyjnie mapa miniInO była po całości zlustrowana, ale nie zawracałam sobie głowy myśleniem, tylko podświetliłam latarką. Podczas gdy ja szukałam jednego punktu, Zuza już lokalizowała drugi, a Kuba wpisywał do karty. Tym sposobem raz dwa uwinęliśmy się z całą zabawą i wreszcie mogliśmy odpocząć. 
W jadalni, przy cieście i herbacie trwały dyskusje nad mapami poszczególnych tras, porównywanie, kto miał gorzej i jak komu poszło. Tak nam wyszło, że TP miało trudność trasy TT, TU trasy TZ, a TZ to już w ogóle kosmiczny odlot.
Kiedy już opadły pierwsze emocje, napełnione ciastem brzuchy rozleniwiły nas, a wizja złapania paru godzin snu zamajaczyła na horyzoncie, wybuchała bomba - zaginął jeden z uczestników. Jego towarzysze z zespołu zaraportowali, że oni, owszem wrócili do domu, ale kolega odłączył się i przepadł. Co prawda kolega miał prawo sam wracać do domu, dowolnie okrężną drogą i w dowolnym czasie, ale jednak... Nigdy nic nie wiadomo, a głupio tak zakończyć imprezę ze stratami w ludziach. Darek zawisł na telefonie i trwał tak w nieustającym kontakcie z rodziną zaginionego, jego towarzyszami z zespołu i policją. My tymczasem staraliśmy się być w jakiś sposób pożyteczni i wizja upragnionego snu odeszła w niebyt. W końcu, już nad ranem, nadeszła upragniona wiadomość, że delikwent dotarł do domu i wszyscy odetchnęli z ulgą. Mi to tak ulżyło, że gdzie stałam, tam padłam w locie łapiąc jedynie poduszkę pod głowę. Miałam to szczęście, że stałam na dywanie, a nie gołej ziemi, ale i tak było twardo i połamana jestem do dzisiaj.
Rano na zakończenie przybyły różne ważne osoby, bez których impreza nie byłaby tak imponująca i odbyła się oficjałka. Darek gadał, gadał, gadał, w końcu się zreflektował, że może inni też by chcieli, a poza tym wszyscy czekali na losowanie nagród. Tak po cichu marzyłam o plecaczku, bo mój już się pruje, ale załapałam się na butelkę. Dobre i to:-)
W drodze powrotnej jeszcze mieliśmy zebrać część trasy, ale Tomek widząc moją marną kondycję zostawił mnie w samochodzie i sam poszedł w las. Za to potem ja wyskakiwałam po lampiony z dojściówki, bo na tyle było mnie jeszcze stać.
Strasznie jestem ciekawa jak z naszą połową punktów z trasy wyglądamy na tle innych zawodników naszej kategorii - będzie wielki wstyd, czy mały:-)
Sędzio! Wyniki!!!!!

poniedziałek, 7 marca 2016

Vivat Dembe!!!

Mapę naszej trasy w przelocie widziałam już przed startem (u innych zawodników) i jej układ od dawna mnie niepokoił. Niepokoiła mnie także spora gromada wystartowanych osób uporczywie siedzących w bazie i wpatrujących się w mapę. My tylko z grubsza dopasowaliśmy wycinki (oprócz jednego), resztę postanowiliśmy rozkminiać na miejscu.
Jako pierwszy pasował nam wycinek z punktem K. Drogą dedukcji doszliśmy do wniosku, że to musi być lustro i ruszyliśmy wzdłuż rowu. Na jego skrzyżowaniu odbiliśmy w prawo i pewni siebie ruszyli na drugą granicę kultur. Teren jednakże okazał się niezbyt kulturalny i ani pierwszej, ani drugiej kultury nie znaleźliśmy. Spotkaliśmy za to na innych poszukiwaczy. Nie wróżyło to dobrze, biorąc pod uwagę dziesięciominutowe odstępy między kolejnymi zespołami.
Jako, że od strony rowu się nie udało, postanowiliśmy zajść punkt od d.... strony, czyli od drogi. Ponownie natknęliśmy się na spotkany chwilę wcześniej zespół, a po chwili poszukiwań i na lampion.
PK 1 był dla ludzi i zgarnęliśmy go nie przerywając marszu. A tacy jesteśmy! Po długim bezpunktowym przelocie dotarliśmy do wycinka A, B, C. Kiedy już ustaliliśmy, że mamy kolejne lustro, zaczęliśmy szukać charakterystycznego drzewa. W takiej odległości jak zaznaczono na mapie, to na pewno żadnego nie było, a przynajmniej żadnego z lampionem. Zaczęliśmy systematycznie przeczesywać  las, co było o tyle trudne, że poszycie składało się głównie z jeżyn i innej chwytliwej roślinności. Mało nie straciłam czołówki, czapki, a kto wie czy i nie głowy. Kiedy już udało mi się wyplątać z tej niezręcznej sytuacji oraz odzyskać nakrycie głowy i światło, byłam gotowa zrezygnować z tego punktu. Chyba wyczuwając moje negatywne nastawienie, drzewo z lampionem niemal wylazło nam na drogę, żebyśmy je w końcu znaleźli.
Do PK C teoretycznie było prosto, wzdłuż linii energetycznej. Pominąwszy złowrogo nastawioną roślinność, inna trudność stanęła przed nami. A nawet nie stanęła, a spłynęła. Rzeczka, niby niewielka, ale nieprzekraczalna suchą stopą, wiła się meandrami, a my wiliśmy się wraz z nią. W końcu dotarliśmy do mostka, co to go specjalnie na naszą (czyli uczestników imprezy) cześć straż pożarna zbudowała. A potem to już tylko myk, myk drogą, minąć cztery boczne dróżki, wdrapać się na wydmę i kolejny punkt nasz. Ja i Kuba namierzaliśmy się bardziej grzbietem wydmy, Zuza szła drogą. Co chwila znajdywaliśmy jakiś szczyt, ale lampionu nie było. Kiedy doszliśmy do drogi przecinającej wydmę, której nie było na wycinku, stwierdziliśmy że jesteśmy za daleko. Zeszliśmy na drogę do Zuzy i namierzyliśmy się tym razem z dołu. Po wdrapaniu się na górę, okazało się, że znowu jesteśmy w tym samym miejscu. Rozglądając się bezradnie dookoła zobaczyłam coś żółtego pod drzewem. Odruchowo podeszłam, a na odwrociu drzewa co wisiało??? Lampion! W tym miejscu chciałam bardzo podziękować osobie, która skórką od banana zaznaczyła punkt B.
Z B wróciliśmy nad rzeczkę, żeby kierując się schematem wejść na LOP-kę. Wydawało nam się to tak proste, że nie zawracaliśmy sobie głowy liczeniem odległości. W efekcie trafiliśmy pod linię energetyczna i uznaliśmy, że to nasza LOP-ka. Spotkaliśmy tam znajomy zespół i to utwierdziło nas w decyzji dalszego marszu. Po jakimś czasie Kuba zaczął wybrzydzać na kierunek LOP-ki i po synchronizacji kompasów musiałyśmy przyznać mu rację. Nie pozostało nam nic innego jak po raz kolejny wrócić nad rzeczkę i zacząć od nowa. Tym razem skrupulatnie odmierzałam kroki i kolejna LOP-ka wypadła nam rzeczywiście w innym miejscu. Po kilku krokach znaleźliśmy nawet lampion. Dobra nasza! A przynajmniej tak się nam wydawało. Początkowo szliśmy raźno, a widok światełek przed nami i za nami utwierdzał nas w słuszności wyboru trasy. Niestety, nasz entuzjazm gasił nieco grunt zmieniający się nam pod stopami ze stabilnego na coraz bardziej rozmokły, przechodzący w ciekły. Coraz częściej musieliśmy obchodzić rozlewiska, co zupełnie uniemożliwiało nam dokładne oszacowanie przebytej odległości. Kiedy według moich bardzo przybliżonych obliczeń przeszliśmy z dziewięćset metrów zamiast sześciuset i kiedy w butach już nam chlupotało, bo możliwości obchodzenia wody dawno się skończyły, okazało się, że droga w ogóle zanika i jesteśmy w ciemnej d.... Razem z nami kilka innych zespołów błąkających się na tym odcinku. Poza tym uświadomiliśmy sobie, że po drodze nie było ani jednego lampionu i tak coś wygląda, że znowu nasza LOP-ka nie jest LOP-ką. Postanowiliśmy wrócić do pierwszego lopkowatego lampionu. Oczywiście okazało się, że szliśmy drogą równoległą do LOP-ki!!! Na LOP-ce właściwej znaleźliśmy kolejny lampion, ale trzeciego już nie. Mieliśmy też wątpliwości i rozbieżność poglądów co do końca LOP-ki. Uznawszy pierwsze większe skrzyżowanie za to właściwe, zaczęliśmy szukać PK 2. Po chwili dołączył do nas inny zespół i w pięć osób przeczesywaliśmy las - listek po listku, trawka po trawce, drzewko po drzewku.  Dół to nawet i był, ale bez lampionu, a ponieważ nie byliśmy do końca pewni gdzie jesteśmy, nie biliśmy bepeka.
Stanęliśmy przed poważnym dylematem - co dalej? Wiedząc jedynie, że jesteśmy gdzieś w lesie, raczej trudno było nam namierzyć się na pozostałe punkty i w zasadzie najpewniejszą alternatywą był powrót do bazy po śladach. Ale tak po śladach??? Nie uchodzi! Postanowiliśmy iść na wschód, bo wiadomo - na wschodzie musi być jakaś cywilizacja. Poza tym doświadczenie z Zimowego 2x2 mówiło mi, że ze ścieżkami jest jak z rzekami - każda ścieżka wpada do większej ścieżki, ta z kolei do jeszcze większej i w końcu dochodzi się do Wisły, to znaczy do asfaltu. Połączenie tych dwóch reguł - wschodu i rzekościeżek doprowadziło nas do do wycinka z PK E i D. Teraz to byliśmy w domu! Co prawda szukanie paśnika zajęło nam co najmniej pół godziny, bo zamiast od razu wziąć go azymutem spod ambony, łaziliśmy po krzakach w różnych dowolnych kierunkach, konwersując telefonicznie z Anią na tematy nie związane. Za to PK E znaleźliśmy od pierwszego kopa! Dziewiątka i dziesiątka były już łatwe, a bezproduktywna dojściówka do bazy dała mi się we znaki. Wreszcie zobaczyliśmy upragniony budynek i w lekkich minutach, bez połowy PK  oddaliśmy kartę startową.

c. d. n.

Nocne Manewry - cz.1 i nie ostatnia.

Nocne Manewry zapowiadały się imponująco. Darek organizował je z rozmachem, stawiając na baczność wszystkie lokalne władze i organizacje. Ale ostatecznie 600-lecie miejscowości, w której odbywają się zawody, to całkiem dobry pretekst  do huczności.
Już o 15-tej wyjechaliśmy z domu żeby rozstawić dojściówkę i zdążyć zrobić TRInO w Dębem. Nawet tak błaha rzecz, jak rozstawianie dojściówki, może okazać się w pewnych sytuacjach wyzwaniem. A to nie było za bardzo na czym powiesić lampionu, a to dwa wielkie drzewa wrysowane w mapę okazywały się dwoma , dawno ściętymi  kłodami, a to na kapliczce nie było ani cyferki, czy literki, o które można by spytać uczestników, to na koniec zza bramy jednej z posesji wyskoczył właściciel drzewka (i jak się okazało kawałka lasku) i kategorycznie zażądał zdjęcia lampionu.
- Moje i nie dam! - tak można by streścić rozmowę z nim.
W efekcie błaha z reguły dojściówka stała się trudnym etapem i to, jak się przy liczeniu wyników okazało, nie tylko dla organizatorów, ale i dla uczestników:-)
TRInO było już łatwiejsze, chociaż mieliśmy pewne problemy z lokalną organizacją ruchu, bo trasę robiliśmy samochodowo. Po kilkukrotnym wjechaniu ludziom na podwórka, w końcu zaliczyliśmy wszystkie punkty, w tym jeden metodą eliminacji, bo nie udało się nam pod niego podjechać.
W bazie zawodów już krzątał się Darek i harcerze pod wodza Damiana. Wrzuciliśmy nasze rzeczy do sali i też wzięli się za robotę. Rozwiesiliśmy banery, oznakowali lampionami teren, zorganizowali sekretariat, a ja załapałam się na super fuchę - krojenie ciast. Co prawda zaśliniłam się po prawie po kolana, ale i przy okazji jakieś drobne okruszki zassałam.
W końcu pojawili się pierwsi uczestnicy. Zasiadłam w sekretariacie i usiłowałam ogarnąć sytuację. Na szczęście zanim pojawiła się największa fala zawodników, dotarła Zuza i wsparła mnie w tym. Dzięki temu obyło się bez kilometrowych kolejek i mam nadzieję, że i bez większych wpadek.
Tak przy okazji naszła mnie refleksja, że gdyby Darek wcześniej nie przydzielił minut startowych, to można by na nich zrobić biznes życia, czyli wystawić je na licytację. Wiadomo - każdy chciał jak najszybciej do lasu, więc - kto da więcej?! 
- Kto da więcej za dziesiątą minutę startową?!
- Pani  w czerwonej czapce, sto po raz pierwszy!
- Pan w granatowe kurtce - dwieście!
- Pan z zielonym plecakiem wygrywa!
I taki kolejne, aż do wyczerpania zapasów.
Ludzie do tego lasu wychodzili, wychodzili i wychodzili, bo odstępy między zespołami były aż dziesięciominutowe. I kiedy już zupełnie opadłam z sił i ogarnęła mnie senność, Zuza rzuciła hasło, że może i my byśmy poszły. No, patrz pan! A ja się łudziłam, że nikt nie zauważy i mi się upiecze. Zanim zdążyłam oprotestować, Zuza już załatwiła z Kubą, że połączymy siły w jeden zespół (dzięki czemu zdobędziemy bliską minutę startową) oraz Darkiem, że zwolni nas z posterunku.
I tak zostałam wyprowadzona w las ...

c. d. n.

sobota, 5 marca 2016

Na rozgrzewkę - WesolInO!

Jak w tytule. Żeby w Nocne Manewry wbiec rozpędem, na rozgrzewkę pojechaliśmy rano na WesolInO. Przy okazji nastąpiło historyczne wydarzenie - A. (nasza starsza córka) pierwszy raz zdecydowała się wziąć udział w biegu. No, a ponieważ to pierwszy raz, więc wystartowałyśmy razem, żeby w razie potrzeby wspierać i objaśniać.Ponieważ teren zawodów był już mi znany dość dobrze, więc od razu rzuciłam się biegiem w stronę pierwszego punktu. A. za mną. Tłumaczenie co i jak od razu sobie odpuściłam, bo jak dawała radę w marszach, to biegi z pełną mapą - żadna trudność. Jedyne co ją mogło pokonać to kondycja. Tak też się stało w połowie drogi. Nie - nie w połowie całej trasy; w połowie drogi na PK 1.
Między PK 1, a PK 2 przegoniłyśmy państwo Z., co może i wyczynem nie jest, ale podniosło nam morale:-) Kolejne punkty zdobywałyśmy szybkim marszem, a chwilami udawało mi się przemycić elementy biegu. Przy czwartym PK, A. ze zdumieniem odkryła, że cała trasa to jedyne 7 marnych punkcików i bliżej nam już do mety, niż startu. Z piątki na szóstkę przećwiczyłyśmy "bieg" na azymut, a w drodze na siódemkę zademonstrowałam jak nie należy za bardzo zbliżać się do ogrodzenia, bo potem trzeba je obejść. Na koniec trenowałyśmy poszukiwanie mety, która nie jest w tym miejscu co zawsze i... już po całych zawodach.
W drodze powrotnej nabyliśmy bluzę do biegania dla A., żeby poczuła się zobligowana do kolejnych startów, oraz nie nabyliśmy butów, bo nie było i boje się, że to może być dobra wymówka.
Teraz musimy popracować nad druga córką, a potem to już nam tylko koty zostaną do resocjalizacji.

wtorek, 1 marca 2016

Kości zostały rzucone ...

Wczorajsza pogoda była z tych, co to nawet psa by nie wygnał, no ale Inoka można. Na starcie nawet padła propozycja żeby zjeść ciasto, wypić herbatę i rozejść się do ciepłych domów zamiast bezsensownie plątać się po ulicach, marznąc i moknąc. Organizatorka jednak bardzo chciała żeby wszystko odbyło się zgodnie z planem, więc nie chcąc robić jej przykrości, daliśmy się wygonić w tę psią aurę.
Ja tradycyjnie szłam z Darkiem w TU, a Tomek samotnie walczył w TZ.
Zaraz po pobraniu map schroniliśmy się w przejściu pod blokiem, gdzie było zacisznie i jasno.
- O psia kość! - pomyślałam patrząc na mapę. I to dosłownie psia kość. A nawet pięć kości ułożonych jedna pod drugą; wszystkie zlustrowane i do tego trzy pozamieniane miejscami, tylko nie wiadomo które.  Udało się dopasować dwie kości, co uznaliśmy za sukces i  ruszyliśmy do PK K, bo był blisko startu i łatwo było tam trafić.
W drodze na C przyuważyliśmy uchylone drzwi do klatki schodowej jednego z bloków, postanowiliśmy więc schronić się w cieple i przemyśleć dalsze postępowanie. Uzyskawszy tak luksusową miejscówkę wzięliśmy się za to, co nam najlepiej wychodzi, czyli cięcie mapy. W swej naiwności myśleliśmy, że dopasujemy kolejność wycinków i jakoś się tam dojdzie. Nasze robótki ręczne oczywiście wzbudzały zainteresowanie mieszkańców, którzy to wchodzili, to wychodzili, na szczęście nie mieli sumienia nas przepędzić.
Udało nam się ustalić położenie względem siebie trzech kości; dwie, z którymi nie wiadomo było co zrobić, wrzuciłam luzem do koszulki. Zebraliśmy C, B, A, wypatrzyłam bloki z wycinka D-E, a Darek zadeklarował się doprowadzić nas do PK D.  Z D na E teoretycznie było blisko i łatwo, ale wiadomo jak się ma teoria do praktyki. Wystarczyło trochę ogrodzonych budynków, które trzeba było obejść i ... w pewnym momencie stwierdziliśmy, że nie wiemy gdzie jesteśmy. Po chwili krążenia i obejściu połowy Chomiczówki, dotarliśmy do punktu wyjścia i chociaż widzieliśmy na mapie gdzie mamy dojść, w żaden sposób nie mogliśmy się wstrzelić na punkt.
Darek wyszedł z siebie, stanął obok i rzucił hasło odwrotu. Nie miałam nic naprzeciwko, a nawet odetchnęłam z ulgą. Postanowiliśmy wziąć jeszcze drugi punkt z wycinka startowego i ewentualnie próbować wstrzelić się gdzieś w sąsiedni wycinek. PK J udało się na szczęście znaleźć bez problemów, po czym Darek coś tam pomierzył, policzył i poprowadził. Gdzie? - nie wiem. Kiedy chcieliśmy dopasować któryś z dotychczas niezidentyfikowanych wycinków, okazało się, że koszulka jest pusta, a  nasze wycinki odfrunęły w siną dal. Próbowaliśmy odzyskać te fragmenty odklejając inne przykrywające je wycinki, ale efekt był raczej mizerny - odkleiło się to co trzeba i trochę nadmiaru. Jednym słowem mieliśmy całkowicie bezużyteczną mapę. Przechodząca akurat Ania K. podpowiedziała nam i pokazała na swojej mapie gdzie jest PK G, ale nie udało nam się zapamiętać treści mapy na tyle dokładnie żeby tam trafić. W akcie rozpaczy i desperacji jeszcze chwilę pokręciliśmy się po okolicy, ale wiedzieliśmy, że sytuacja jest raczej beznadziejna. Tym razem poddaliśmy się definitywnie. Całe szczęście, że przynajmniej wiedzieliśmy jak dojść do mety. Z pewnym zażenowaniem oddałam naszą świecącą pustkami kartę startową i pocieszyłam się dwoma solidnymi kawałkami ciasta. Sernik był r e w e l a c y j n y!
Byłam pewna, że poszło nam najgorzej ze wszystkich, a tu proszę - niespodzianka! Nie jesteśmy tacy ostatni - jesteśmy PRZEDostatni! :-)