wtorek, 7 sierpnia 2018

Orientiada czyli Jatka bis.

Na Świętokrzyską Jatkę w tym roku nie pojechaliśmy bojąc się upałów, które szczególnie dałyby się we znaki na odkrytych przestrzeniach. Ale wiadomo - co się odwlecze, to nie uciecze. Orientiada zapewniła nam i upały i sporo otwartej przestrzeni.
Już od dłuższego czasu pilnie śledziliśmy prognozy pogody i w końcu doczekaliśmy się wiadomości, że ma się ochłodzić. O jakieś dwa stopnie. Z ponad trzydziestu. Mimo to, w przeciwieństwie do poprzedniej pięćdziesiątki, czułam w sobie moc i wydawało mi się, że dokonam wielkich czynów - ot, chociażby przelecę dystans w osiem godzin.
Do bazy w Mrozach (ach, mrozy...) przyjechaliśmy w sobotę rano. Tłumu nie było, bo primo - pięćdziesiątka startowała jako pierwsza, więc uczestnicy innych tras jeszcze nie dotarli, secundo -  część z zapisanych osób zrezygnowała bojąc się upałów. Tym sposobem już na starcie ja miałam zagwarantowane pudło w kategorii kobiet, a Tomek weteranów.
Ponieważ na start byliśmy wywożeni, o ósmej (po tradycyjnej grupowej fotce) wsiedliśmy do busika i ruszyliśmy.

Taką fotkę otrzymał każdy uczestnik od Organizatora.

Na starcie otrzymaliśmy nieduże mapki mieszczące się na A4 i opis punktów. Brak rozświetleń sugerował, że punkty będą łatwoznajdowalne, co już na wstępie faworyzowało szybkobiegaczy.
Wiadomo było, że do pierwszych dwóch punktów lecimy całą stawką, bo nie było żadnego pola manewru i dopiero potem można będzie wybrać wariant, chociaż też mało urozmaicony.
Ruszyliśmy tradycyjnie spokojnym truchtem. Mnie energia wciąż roznosiła, Tomek po kilkudziesięciu metrach zaczął narzekać na ból i sztywność łydek.  Co oczywiście nie znaczy, że zwolnił, ale też po raz pierwszy nie wyrywał się przede mnie. Do pierwszego PK o numerku 10 prawie cały czas biegliśmy asfaltem, za to już sama końcówka prowadziła przez pokrzywy po uszy. Sam lampion wisiał sobie nad strumykiem.

My już mieliśmy trochę wydeptane pokrzywy, ale pionierom trasy nie zazdroszczę:-)

Do następnego punktu - dwunastki - znowu mieliśmy długi przelot asfaltem. Tomek nadal narzekał na łydki, mój entuzjazm zaczął jakby z lekka maleć. Moc, którą czułam w sobie na starcie, znikała wraz ze wzrostem temperatury. Orzeźwiające okazało się przejście przez pole kukurydzy - mieliśmy zapewniony cień i delikatny prysznic (rosa? woda po deszczu?). Nasz punkt stał na górce, co w opisie brzmiało bardziej wyrafinowanie - "punkt wysokościowy". I wiecie co? Gorsze od górki okazały się dla mnie pajęczyny, które porozwieszane były wszędzie i co chwilę oblepiały mi twarz. Brrrr.... Przy dwunastce jeszcze wciąż było tłoczno, mimo, że szybkobiegacze polecieli przodem. Punkt podbijaliśmy w towarzystwie m. in. Sylwii i Krzysztofa.

PK 12

Do PK 14 poszliśmy już razem z nimi, a w Jaruzalu, czyli serialowych Wilkowyjach, zrobiliśmy sobie obowiązkowe zdjęcie na słynnej ławeczce przed sklepem.

Wilkowyje - Jeruzal

Po drodze znowu mieliśmy kawał asfaltu pod nogami i trochę przestawało mi się to podobać. Tym niemniej wykorzystaliśmy równy grunt i biegliśmy. W okolicach punktu kręcili się też inni zawodnicy, czyli nie byliśmy tak bardzo w tyle:-)

Czternastkę podbijam hurtowo - swoją kartę i Tomka (Tomek filmuje).

Przy czternastce zabawiliśmy chwilę dłużej, bo musiałam wytrzepać bałagan z butów. Nie założyłam stuptutów, bo gorąco, a potem kilkakrotnie tego żałowałam. Co chwilę wpadało mi jakieś dziadostwo i musieliśmy robić postoje. Wszyscy polecieli już do kolejnego punktu, a my zostaliśmy jak te sieroty. W drodze na trzynastkę asfalt już tylko przecinaliśmy, ale poruszaliśmy się po porządnych drogach. Już w pobliżu punktu układ dróg nie do końca nam się zgadzał z tym co na mapie i trochę szliśmy na wyczucie. Gdzieś tam w oddali przed nami majaczyły sylwetki Sylwii i Krzyśka, ale kiedy weszliśmy w las, zniknęli nam z oczu. Za to spotkaliśmy Kingę, która wracała właśnie z trzynastki i potwierdziła, że idziemy dobrze. A przy samym lampionie kręciło się już kilka osób i nawet ustawiła się kolejka do podbicia kart.

Trzynastka zdobyta.

Do piętnastki ruszyliśmy w towarzystwie kolegi Jacentego, a że przebieg nie wymagający większego skupienia, to mogliśmy sobie pokonwersować. Szliśmy co prawda na azymut, a nie drogami (tak dla odmiany i dla skrótu) ale wiedzieliśmy, że mamy dojść do poprzecznej drogi i wtedy włączyć myślenie. Ostatni odcinek przed punktem był stuprocentowo nieprzebieżny, a jeżyny jak wściekłe broniły dostępu do strumyka. Najpierw powaliły na ziemię Tomka, potem Jacentego i tylko mnie oszczędziły, być może uznając za mało znaczącego przeciwnika.

Tak się kończy igranie z dziką przyrodą.

Mimo przeciwności losu piętnastkę udało się zdobyć. A przy okazji zalągł się we mnie dylemat co wolę - pokrzywy czy jeżyny? I po namyśle wychodzi mi, że chyba jednak raczej pokrzywy.

Uff, dotarliśmy.

Jakiś zawodnik przed nami po podbiciu punktu przeszedł na drugą stronę strumyka i zniknął nam z oczu. Odruchowo ruszyłam za nim, szczególnie, że chłodna woda przyciągała mnie jak magnez. A poza tym za plecami miałam tylko pokrzywy i jeżyny. Przeprawiliśmy się więc przez strumyk przyjemnie chłodząc nogi i wtedy Tomek oznajmił, że w zasadzie to mieliśmy iść w przeciwnym kierunku, bo niby po tej pierwszej stronie strumienia byłoby bliżej. Oj tam, takie bliżej - ze sto metrów może. Kategorycznie odmówiłam powrotu w jeżynisko i poszliśmy dalej moim wariantem, który wcale nie był taki zły jak to Tomek przedstawiał. Nasz towarzysz z punktu piętnastego poleciał przodem, bo coś go gnało do przodu, a my spacerkiem zbliżaliśmy się do PK 16. Ponieważ temperatura przekroczyła bezpieczny dla życia poziom i czuliśmy jak białko w organizmie zaczyna nam się ścinać, całkiem już odpuściliśmy myśl o bieganiu.
Na PK 16 miała być woda dostarczona przez organizatora. Kiedy już dotarliśmy na miejsce od razu rzuciły nam się w oczy butelki, natomiast nigdzie nie było lampionu. Ja to nawet byłam gotowa olać lampion i zająć się wodą, ale Tomek uparł się - podbić punkt i podbić punkt. No dobra, rozejrzeliśmy się po okolicy i faktycznie, w pewnej odległości wisiała biało-pomarańczowa szmatka.

 Woda jest, ale gdzie lampion?

W końcu mogliśmy zająć się uzupełnianiem zapasów wody. Zdjęłam kamizelkę żeby dostać się do bukłaka, porozkładałam swoje rzeczy dookoła i wtedy Tomek zwrócił mi uwagę, że usadowiłam się w samym mrowisku. Aaaaaa!!!!!!!! Zerwałam się przerażona i odtańczyłam dziki taniec usiłując zrzucić z siebie dziesiątki wielkich, czerwonych, krwiożerczych mrówek. Potem jeszcze musiałam otrzepać kamizelkę i mapę, a i tak jedna małpa wredna mnie użarła.
Po szesnastce zaplanowaliśmy dwudziestkę dwójkę, a po drodze miała być całkiem spora miejscowość - Lipiny. Liczyliśmy więc na sklep i coś zimnego do picia, bo ciepła woda i ciepły izotonik jakoś słabo nam wchodziły. Do Lipin prowadziła porządna droga, ale jakoś niespecjalnie wpłynęło to na nasze tempo. A w Lipinach.... Sklep! A w nim zimna cola i lody. Opiłam się tak, że gaz z coli niemal unosił mnie w powietrze, ale wcale przez to nie było mi łatwiej, a nawet wręcz.

 Cudownie zimna cola.

Dwadzieścia dwa był to kolejny "punkt wysokościowy", na szczęście te wysokości były osiągalne dla mnie i to bez zadyszki. Bo to, że zaczynałam słaniać się na nogach wynikało tylko i wyłącznie z panującej temperatury.

Góra zdobyta.

Po PK 22 mieliśmy dylemat - iść na 23 czy na 24. Mimo, że na 23 prowadziła fajniejsza droga, do tego przez las, Tomek koniecznie chciał iść do 24. Ja myślę, że to z powodu przegrzania, bo przecież wystawił łysy czerep na słońce zasłaniając sobie jedynie czoło opaską i trochę mi dogrzało. No, to poszliśmy - trochę drogami, trochę na azymut, a trochę na rympał. Końcówka trochę nam nie wyszła bo zaczęliśmy szukać o jedną drogę za wcześnie. Któryś z zawodników, już wracający z punktu, podpowiedział nam, że jeszcze ze 300 metrów i niezobowiązująco machnął ręką w kierunku, z którego przyszedł. Skorzystaliśmy z rady, ale im dalej szliśmy, tym bardziej punktu nigdzie nie było. W końcu już nie wiedzieliśmy na której ścieżce jesteśmy, a akurat było ich kilka do wyboru. Dopiero kiedy jedna z nich zaczęła zakręcać w taki sam sposób, jak jedna z tych narysowanych na mapie, udało nam się umiejscowić. W tym momencie znalezienie punktu było już formalnością.

24 w zagajniku.

Z 24 elegancko drogą polecieliśmy na 23, a Tomek cała drogę zastanawiał się, który wariant był korzystniejszy - najpierw 23, czy najpierw 24. Po żmudnych obliczeniach już w domu wyszło mu, że jednak nasz. O kilka metrów:-)
Odcinek między punktami obfitował w dramatyczne spotkania międzygatunkowe. Najpierw natknęliśmy się na węża. Od razu pomyślałam, że to ten słynny poszukiwany przez wszystkich pyton, więc w odruchu obronnym wybiłam się z miejsca w powietrze i zawisłam nad wężem bojąc się, że jak opadnę, to stanę na niego, a on pożre mnie jednym chapnięciem. Długo tak jednak nie mogłam sobie wisieć, bo czas poganiał, wykonałam więc manewr przemieszczający, gwałtownie odpychając się od powietrza i wylądowałam parę metrów od gadziny. Tomek usiłował mi wmówić, że to nie żaden pyton tylko maleńka żmijka, ale ja tam swoje wiem.
Ledwo zdążyłam uspokoić skołatane nerwy, gdy w trawach zakotłowało się i wybiegło z niego stado nosorożców tratujących wszystko, co na ich drodze. Na szczęście pobiegły w przeciwnym kierunku niż my staliśmy, a Tomek znowu wciskał mi kit, że to nie stado nosorożców, tylko jedna przerażona sarenka. Akurat!
Tak za połową drogi weszliśmy w teren zaznaczony na mapie jako sieć kanałków, ale Tomek nie dal się przekonać do pójścia przez niego na azymut (woda! woda!), tylko zmusił mnie do obchodzenia potencjalnego miejsca ochłody. Tym sposobem trochę nadłożyliśmy drogi, ale w zamian nie musieliśmy przedzierać się przez trawska. PK 23 był znowu "wysokościowy", ale taka tam wysokość, phi. Schodząc z punktu spotkaliśmy Bartka z trasy 25-kilometrowej.

Punkty były bardzo estetycznie opisane.

Do PK 25 doprowadził nas niebieski szlak i dopiero w końcówce musieliśmy uważać gdzie z niego zejść. Jednym słowem punkt łatwy i bezproblemowy.

Bezproblemowe 25.

Na trzydziestce jedynce miała być kolejna woda. Nie żebyśmy już wszystko wypili, ale łudziłam się, że może będzie ciut chłodniejsza niż nasza. Od tego gorąca to już nam się nic nie chciało. Ja byłam w ciężkim kryzysie, kręgosłup napierniczał mnie ile dał radę i nawet Tomek co chwilę odkrywał nową bolącą część ciała. Wybitnie nie byliśmy w formie.
Po drodze mieliśmy przechodzić koło jeziorka w rezerwacie Barania Ruda i w akcie desperacji chciałam w nim zmoczyć czapeczkę metodą stopy-kolana-uda-pas-szyja-czapeczka i ostatkiem sił powstrzymałam się z braku dogodnego dojścia nad wodę, a i alternatywna czystość jeziorka ciut mnie deprymowała.
Przy punkcie po raz kolejny spotkaliśmy Sylwię i Krzysztofa maszerujących z pięciolitrowymi baniakami wody. Na nasz widok tłumaczyli się, że chcieli je tylko przenieść bardziej w cień, ale ja myślę, że chcieli je sobie wziąć na drogę. Nieźle musieli być spragnieni! :-)

 Po prawej najbardziej elegancki zawodnik Orientiady - biała koszula, ciemne spodnie.

Po PK 31 byliśmy już na ostatniej prostej do bazy. Co prawda do zebrania zostały jeszcze cztery punkty, ale było już dużo bliżej niż dalej. Do PK 28 był stosunkowo długi przelot, który pokonaliśmy dużymi drogami i asfaltem.  W Porzewnicy już nie wytrzymałam tego upału i pomimo mostu, rzekę Witówkę pokonałam w bród. Co za cudowne uczucie! Co prawda po paru krokach spodnie wyschły, a woda w butach osiągnęła temperaturę czterdziestu stopni, ale chwila przyjemności była.
Mimo, że Orientiada jest imprezą bez stowarzyszy, to nam udało się znaleźć punkt stowarzyszony o kodzie 30, ale w porę zorientowaliśmy się, że takiego to na swojej mapie nie mamy.

Punkt podbijam już na siedząco - zawsze to chwila odpoczynku.

Kolejne punkty były już rozmieszczone blisko siebie, a ostatni to już całkiem blisko bazy, myśleliśmy więc, że raz dwa je zaliczymy i wreszcie nastąpi koniec tej gorącej udręki. Tymczasem dziewiętnastka postawiła nas w głupiej sytuacji. Odmierzyliśmy odległość, znaleźliśmy miejsce odpowiadające i mapie i opisowi, mało tego - znaleźliśmy liczne ślady czesania i tylko lampionu nie mogliśmy znaleźć. Ale zaparliśmy się, bo skoro wszystko się zgadza, to musi gdzieś być. Okolica cała pokryta była pokrzywami sięgającymi głowy, a w ich gąszczu wydeptane były ścieżki. Przeszliśmy wszystkie i... nic. Postanowiłam zadzwonić do organizatora, bo może jakiś błąd w opisie, albo może ktoś już zgłosił brak lampionu i nie ma co czesać, albo może źle stoi. Dzwonić sobie mogłam w nieskończoność, a i tak nikt nie odbierał. W końcu postanowiliśmy poszukać w szerszej perspektywie, szczególnie, że z sąsiedniej kępy drzew wynurzył się i poszedł w dalszą trasę inny zawodnik. I faktycznie - znaleźliśmy tam lampion. Byliśmy przekonani, że źle stoi, a jednak... Porównanie w domu wszystkich dostępnych map i śladu gps pokazało, że jednak dobrze. Gdyby to była impreza ze stowarzyszami i gdyby taki stał w pierwszej kępie, na pewno nabralibyśmy się na niego.

To był ostatni punkt z wodą, ale już nie skorzystaliśmy.

Dwudziestkę organizator schował w dołku dwadzieścia metrów za krzyżem i jedyne co musieliśmy zrobić to zlokalizować ten właściwy krzyż, bo blisko siebie stały dwa. Nie było to większym problemem.

Nasz przedostatni punkt.

Do ostatniego punktu można było iść albo szlakiem tramwaju konnego albo dość ruchliwą drogą i niestety drogą było bliżej. Gdybyśmy mieli więcej sił i czasu to uparłabym się na szlak, bo byłam go ciekawa, no i przyjemniej iść lasem niż między mknącymi samochodami. Ostatni punkt był już właściwie taki bardziej krajoznawczy niż na poważnie.

Obowiązkowa fotka w wagoniku:-)

Do mety było już bardzo blisko, ale tradycyjny zryw do biegu zainicjowaliśmy dopiero na podwórku bazy, bo byliśmy już totalnie wykończeni. Dostaliśmy pamiątkowe medale i mogliśmy chwilę odpocząć przed uroczystością wręczania pucharów.

Wreszcie meta!!!

Potem Tomek, Jacenty i Krzysztof otrzymali swoje puchary, a my z Sylwią czekałyśmy na powrót Kingi (mimo, że wiadomo już było jakie miejsca zajęłyśmy) bo przyjemniej stać na pudle we trójkę niż we dwie, gdy trzecia jeszcze się męczy na trasie.

Najdzielniejsi weterani Orientiady.

I najszybsze kobiety :-)

A tak wygląda nasz przebieg:


Filmowy ciąg dalszy - nastąpi wkrótce.

5 komentarzy:

  1. Kilka tracków się już pojawiło na 3DRerun i można dodać swoje:
    http://3drerun.worldofo.com/index.php?st=orientiada+2018&a=s&a=s&tl=1&s=lastdate&search=1&submit=Search&type=showoverview

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli to był scorelauf to trasa jakaś taka małowariantowa. Fajnie jest ogarnąć trasę w 10 h. Gratuleję odwagi (upał) :)

    OdpowiedzUsuń
  3. O rany, piszą o mnie w internecie - jestem sławny! Dzięki :-)

    Bartek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzisz, trzymaj się nas, to nie zginiesz (w internecie) :-)

      Usuń
    2. To bardzo dobra myśl Będę się trzymał!

      Usuń