wtorek, 9 czerwca 2020

Warsaw Orient Races - nowy cykl zawodów miejskich.

Kiedyś musiało się to w końcu wydarzyć. Po rozluźnieniach epidemiologicznych imprezy zaczęły mnożyć się jak króliki w Australii i planując niedzielne bieganie stanęliśmy przed trudnym wyborem: Warsaw Orient Races czy Letnie Zawody Kontrolne???? Ani logistycznie, ani kondycyjnie nie byliśmy gotowi na obskoczenie obu i trzeba było decydować co odpuszczamy. A jedno kusi i drugie nęci. W końcu zwyciężyła ciekawość - postanowiliśmy przetestowań nowiutki cykl: WOR. Przy okazji była to możliwość przypomnienia sobie jak wyglądają mapy"miejskie", bo przecież wraca też Szybki Mózg, a tu człowiek taki bardziej leśny się zrobił. Na bieganie po Polu Mokotowskim skusiła się też Agata i tym sposobem nasza rodzina obsadziła aż trzy trasy - spacerowa, zuchwali i profesjonaliści.
 
W oczekiwaniu na start.

Pierwszy na trasę ruszył Tomek, potem Agata, a ja na końcu, chociaż cały nasz start rozegrał się w ciągu trzech minut. Już po kilku metrach wiedziałam, że nie jest dobrze. I bynajmniej nie chodziło mi o problemy ze znalezieniem punktu, czy jakieś gubienie się. Po prostu z gorąca i duchoty dech mi zaparło i cały człowiek odmówił biegania. Przysięgam - starałam się biec niczym rącza łania, ale kto widział łanię w środku miasta? Bardziej przypominałam raczej zdychającego hipopotama (niby też w sumie rzadko widywany na Polu Mokotowskim). Dodatkowo już po kilku minutach biegu pot zaczął zalewać mi oczy, szczypało, więc łzy płynęły ciurkiem i jak tu w takich warunkach patrzeć na mapę? Co chwilę musiałam się zatrzymywać i wycierać oczy, a miałam ze sobą jedną jedyną chusteczkę.
Początek nawigacyjnie poszedł dobrze, ale po trójce moja wrodzona oraz zapłakana od potu ślepota nakazała mi biec naokoło do czwórki, bo nie mogłam wyślipić czy na skróty jest przejście, czy nie. Wolałam nie ryzykować spotkania ze ślepym zaułkiem, ale oczywiście post factum dowiedziałam się, że przejście było. Dobiegając do czwórki zauważyłam Tomka biegnącego w stronę bramy, co do której znowu miałam wątpliwości, czy da się ją sforsować w drodze na piątkę, ale skoro tam leci, to i ja też. Udało się.
Do szóstki był okropnie , ale to okropnie długi przebieg. I co z tego, że cały czas prostą ścieżką? Nie dałam rady i sporą część trasy pokonałam marszem. Mało tego - zastanawiałam się, czy by gdzieś na chwilę nie przysiąść lub wręcz się położyć i odpocząć.
Przy ósemce się trochę pogubiłam. Punkt miał być w środku gęstych krzaczorów i tak szukałam dogodnego wejścia, no tak szukałam żeby nie znaleźć. Kolega z innej trasy też szukał, to tak się trochę podpięłam pod niego, bo w razie czego zrobiłby mi ścieżkę w pokrzywach:-) W końcu udało się, chociaż jakoś ustawienie tego punktu nie przemawiało do mnie. Ale ostatecznie nie musi. Z tej nieprzemawiającej ósemki azymutem pobiegłam (poszłam) na dziewiątkę i wyniosło mnie na sąsiedni budynek. Może jednak słusznie ósemka nie przemawiała?

Ósemkowe zawirowania.

Dziesiątkę było widać już z daleka i jakoś się do niej doczołgałam, ale najwyraźniej przestawałam już logicznie myśleć, bo jedenastki szukałam na sąsiedniej górce (taka tam górka - większa kupa ziemi) chociaż wystarczyło się rozejrzeć, żeby wiedzieć, że to nie tam. Ale człowiek zmęczony, to nie ma siły nawet podnieść głowy.
Do piętnastki szło dobrze, a potem nastąpiło kolejne zaćmienie umysłu. Nawet dobrze zaczęłam biec do szesnastki, ale nie wiedzieć czemu pominęłam ją i poleciałam na siedemnastkę. A nie! Wiem dlaczego! Z krzaków z siedemnastką wyłonił się Przemek i tak odruchowo na jego widok wlazłam sprawdzić, co też on tam znalazł. Dobrze, że tknęło mnie sprawdzić kod. Wróciłam więc pokornie po szesnastkę, która wisiała przebiegle od tyłu drzewa i wcale nie rzucała się w oczy. Całe to bieganie między punktami odbywało się nad brzegiem jeziorka, w którym taplały się gromadnie pieski i co rusz wpadały mi pod nogi. Na szczęście nie doszło do większej kolizji.


Od punktu do punktu.

Reszta trasy poszła poprawnie, choć dziewiętnastki mało nie przebiegłam, bo tak się rozpędziłam, a do dwudziestki zupełnie niepotrzebnie poleciałam wąziutką ścieżką przez krzaczory, ale co kto lubi.
Na metę dotarłam ledwo żywa, cała mokra i jedyne co chciałam zrobić to położyć się i umrzeć. Ale gdzie tam? Tomek od razu pogonił mnie do rozciągania się i tyle mojego odpoczynku.

Jak dobrze, że to już koniec!

Żeby nie ta koszmarna pogoda, to byłoby całkiem przyjemne bieganie, bo trasa i miejsce fajne, ale też trudno mieć o pogodę pretensje do organizatorów. Upał najwyraźniej wszystkim dał się we znaki, bo wcale nie byłam ostatnia, mimo, że sporą część trasy po prostu przeszłam.
W profesjonalistach zaś nastąpił totalny pogrom, ale to za sprawą  blisko siebie postawionych punktów z dwóch różnych tras. Chyba z połowa zawodników nadziała się na stowarzysza i tym sposobem mają nie zaliczony bieg. Tomek okazał się czujny i zaliczył wszystko prawidłowo, a Agata była trzecia na swojej trasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz