środa, 9 listopada 2022

Podkurek, czyli nikt mi nie będzie mówił, kiedy mam wracać!

Na Podkurek zapisałam się na trasę 45-minutową. Tomek do ostatniej chwili namawiał mnie, żebym zmieniła na 60-minutową, ale nie dałam się przekonać. Najpierw w ogóle nie chciało mi się biegać, a potem pomyślałam, że przecież i tak spędzę w lesie tyle czasu, ile sama zechcę (i ani minuty mniej, ani więcej) i w sumie nieważne jak mnie sklasyfikują. Nie lubię scorelaufu czasowego, bo nigdy nie potrafię sobie dobrać trasy do czasu i albo wracam za szybko, albo się spóźniam. No to olałam klasyfikację.
Już na dzień dobry minutową stratę otrzymałam w bonusie wraz z mapą, bo stacja bazowa startu leżała przy wydawaniu map i bez mojej wiedzy rozpoczęła mi naliczanie czasu. A tu jeszcze trzeba było mapę spakować do koszulki, rozebrać się z wierzchnich warstw, ogarnąć emocjonalnie i dopiero ruszać. Mi to akurat niespecjalnie robiło, ale słyszałam, że inni nie byli zachwyceni kiedy im czas niespodziewanie ruszył. 
 
Kurna, co teraz???
 
Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam, że nie muszę zaliczać punktów w określonej kolejności i odruchowo ruszyłam na jedynkę. Potrzebna mi ta jedynka była jak dziura w moście, szczególnie, że nie mogłam jej namierzyć. Może i dlatego, że mapa była w innej skali niż się spodziewałam. Szukałam jej do spółki z Jackiem, który wystartował chwilę przede mną, ale w końcu się poddałam i postanowiłam wziąć czwórkę, bo była w miarę blisko i wyglądała na łatwą do namierzenia. W międzyczasie zorientowałam się, że nie włączyłam zegarka i chwilę znowu mi zeszło na walce z nim, szczególnie, że skubaniec nie mógł namierzyć satelity. Czwórkę zgarnęłam łatwo i z przykrością skonstatowałam, że warta jest tylko jeden punkcik. Trzeba było ruszyć gdzieś dalej. Wybrałam ósemkę, bo można było do niej dobiec drogą i wyglądała na prostą, no i była warta już 2 punkty. Trzymając się dalej drogi zaliczyłam dwunastkę za 3 punkty, a potem piętnastkę za 4. Nie bardzo wiedziałam co robić dalej. W pierwszej chwili chciałam pobiec na wschód, ale zniechęciły mnie duże niebieskie obszary, bo a nóż widelec rzeczywiście będzie tam mokro... Nie, wschód nie był dobry. Postanowiłam więc zaszaleć i wziąć osiemnastkę za 5 punktów.  Tak mi się trochę zaczęło wydawać, że w limicie to raczej się nie zmieszczę biegnąc tak daleko, ale co tam limity - nikt mnie nie będzie żadnymi limitami ograniczał. A poza tym nie popatrzyłam na zegarek ruszając, więc i tak nie wiedziałam dokładnie ile czasu już zużyłam.
Po osiemnastce planowałam wziąć czternastkę, ale nie azymutem, tylko wygodnie ścieżkami i drogą. Rezygnacja z azymutu była moją najmądrzejszą decyzją tego dnia, bo ktoś przestawił punkt i stał tuż przy drodze, którą biegłam. Co prawda byłam z lekka zszokowana widząc czternastkę w tym miejscu, bo chyba nawet najgłupsza jełopa nie ustawiłaby punktu tak idiotycznie w stosunku do tego, co miałam na mapie, no ale skoro był, kod się zgadzał, to podbiłam i poleciałam dalej. W zasadzie to powinnam już biec jak najszybciej na metę, ale po drodze zaliczyłam jeszcze jedenastkę, a przed siódemką ledwo się powstrzymałam. Kawałeczek przed metą jeszcze mignął mi w lesie jakiś lampion, a ponieważ mogła to być tylko jedynka, więc postanowiłam jej nie odpuścić, szczególnie, że miałam z nią porachunki z początku trasy. Spod jedynki było już widać bazę, więc do mety było blisko. 
Po sczytaniu czipa okazało się, że przekroczyłam i limit 45-minutowy i 60-minutowy, ale kij mu w oko, hak mu w smak - fajnie było, to zostałam ciut dłużej. Gdybym wiedziała, że Tomek nie wystartował zaraz po mnie i muszę na niego czekać, to pewnie jeszcze dłużej zabawiłabym w lesie.

Po biegu.
 
Po części biegowej przewidziane były jeszcze inne atrakcje - ognisko, rzut jajem, podsumowanie sezonu w BnO, ciasto, kiełbasa i te sprawy. Niestety, musielibyśmy na to wszystko czekać ponad godzinę, a nie bardzo mieliśmy czas, więc wszystko nas ominęło. Może następnym razem...


Początek trasy dorysowany tak mniej więcej - pewno bardziej błądziłam szukając jedynki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz