czwartek, 11 kwietnia 2024

Pożegnanie z Dystansem Stołecznym

Kończą się wszystkie zimowe cykle treningowe i w sobotę odbyła się ostatnia runda Dystansu Stołecznego. Ponieważ Tomkowa noga ma się już całkiem nieźle, więc postanowił startować i to od razu na najdłuższej trasie. Nie wydawało mi się to zbyt rozsądne, ale co ja tam mam do gadania.

Gotowi na wszystko.

Przed startem okazało się, że nigdzie nie ma sygnału GPS, a przynajmniej mój zegarek nie mógł znaleźć, a lecieć bez, to bez sensu, co chyba jasne. Pół lasu złaziłam zanim drania znalazłam. A do tego wszystkiego rozbolało mnie kolano i nie mogłam nawet za bardzo biegać. Same kłody pod nogi.

Szukam GPS-a

W końcu udało się i mogłam wystartować. Po kilku krokach nastąpiło cudowne uzdrowienie nogi i pognałam na pierwszy punkt.

Start

Poszło całkiem dobrze i bezproblemowo wchodziłam na kolejne punkty, a do tego część trasy dawało się robić drogami i ścieżkami, a nawet jak nie, to były świetnym obiektem do orientowania się. 
Między czwórką a piątka spotkałam Tomka biegnącego w przeciwnym niż ja kierunku, więc mam fajną fotkę z lasu.

Spotkanie na trasie

Ogólnie teren był bagnisty, dodatkowo po opadach, więc dużo niebieskości trzeba było obiegać. Mnie z powodu nadmiaru wody przyhamowała dopiero siódemka. Usiłując się nie zmoczyć, a jednak pokonać ciek i rozlewisko zaczęłam coraz bardziej oddalać się od siódemki. Całe szczęście, że Hania przywołała mnie do porządku i wskazała punkt, bo chyba zostałabym wodnicą i na zawsze zamieszkała na moczarach.
 
Mokra siódemka.

Prawdziwą wtopę zaliczyłam jednak na ósemce. Na siódemce ustawiłam sobie azymut i ruszyłam. Niestety, teren wymagał ciągłego obchodzenia przeszkód, omijania czegoś, szukania dobrych przejść i w efekcie coraz bardziej zaczęło ściągać mnie na lewo (choć zwykle woli na prawo). A potem zobaczyłam grupę dzieciaków prawdopodobnie z mojej trasy (bo i wcześniej ich widziałam na moich punktach) i zupełnie bezmyślnie zaczęłam iść za nimi. Unikam chodzenia za kimkolwiek (no, chyba że się totalnie zgubię), ale żeby jeszcze pójść za jakimiś dziećmi to już szczyt bezmyślności. Oczywistym jest, że wyprowadzili mnie na manowce i dopiero słysząc chlupot wpadających do bagienka młodzieńców ocknęłam się, nie chcąc skończyć tak samo. Skoro wróciło mi myślenie, to i punkt znalazłam, ale szkoda tego czasu i wysiłku.

Jak utrudnić sobie życie.

Po ósemce wyszliśmy z podmokłych terenów, a dalsza część trasy, aż do mety, okazała się łatwa. Oczekiwanie aż Tomek wróci ze swojej długiej trasy było przyjemne, bo pogoda iście letnia, a organizator serwował ciastka i wodę. Czego chcieć więcej?

Cała trasa.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz