Kolejnego dnia po FalIno pojechaliśmy do Lucynowa na GPM Tour. Organizator zapowiadał długie trasy i ładny, przebieżny las. Przyjechaliśmy trochę przed czasem, ale szybko puszczono nas na trasy.
Mapa nieco mnie przeraziła ilością ścieżek (a niemal wszystkie równoległe do siebie), a wiadomo, że jak jest więcej niż dwie ścieżki, to na pewno się zgubię orientując się według nich. Postanowiłam więc zupełnie ignorować ścieżki, nie liczyć, nie zauważać, nie brać pod uwagę.
Tak jak sobie obiecywałam, starałam się nie zauważać dróg, ale już na inne elementy krajobrazu musiałam zwracać uwagę. Na przykład wiedziałam, że jedynka będzie pomiędzy dwoma szczycikami minigórki, więc uważnie się za nią rozglądałam. W końcu wypatrzyłam górkę, ścieżkę biegnącą między szczycikami i tylko punktu nie zauważyłam i pobiegłam dalej. Nie ja jedna. Biegnąc na punkt, już wcześniej widziałam kogoś przed sobą i w końcu dogoniłam zawodniczkę.
Wspólnym wysiłkiem znalazłyśmy lampion i ruszyłyśmy na dwójkę. Starałyśmy się nie wchodzić sobie w drogę, więc ona pobiegła kawałek ścieżką, a ja od razu w las. Oczywiście spotkałyśmy się na punkcie.
Gdzieś tak po trójce zaczęłyśmy biec razem, a kilka punktów dalej dokonałyśmy oficjalnej prezentacji:
- Karina.
- Renata.
Oczywiście od dawna znałyśmy się z widzenia, ale z widzenia to się zna setki ludzi. Ponieważ obie biegłyśmy bardziej rekreacyjnie niż na wynik, więc postawiłyśmy na współpracę, a nie rywalizację. Co prawda wspólny bieg (czy raczej marsz) był ryzykowny, bo głównie mieliłyśmy językami, tylko od czasu do czasu zerkając na mapę. Nie wiem jakim cudem zaliczałyśmy bezbłędnie kolejne punkty i jedynie przy piętnastce miałyśmy lekkie zawahanie. Najwidoczniej wciąż co dwie, nawet zagadane głowy, to nie jedna, nawet milcząca:-)
Gdzieś tak w drugiej połowie trasy spotkałyśmy Tomka, więc mamy uwiecznioną naszą współpracę:
Jeszcze nie zdążyłyśmy obgadać wszystkich tematów, bo byłyśmy dopiero gdzieś przy odchudzaniu, a tu nagle za chwilę meta. Ja jak zawsze, niczym szkapa dorożkarska, która przyspiesza czując dom, ruszyłam sprintem, Karina została w tyle. Próbowałam ją zdopingować, ale została nieczuła na moje ponaglenia. A może po prostu chciała mi sprawić przyjemność i pozwolić wygrać? Kto ją tam wie? W każdym razie dziękuję za współpracę i... musimy to kiedyś powtórzyć:-)
Na mecie był już Tomek, bo on nawet dłuższe trasy kończy wcześniej niż ja. Oczywiście tradycyjnie cyknęliśmy sobie pamiątkową fotkę, tym razem z końmi w tle, bo akurat były.
Zrobiłam prawie 7 kilometrów, ale że w dobrym towarzystwie czas szybko płynie, to nawet tego specjalnie nie odczułam. I w sumie to jest dobra metoda na długie trasy:-)