piątek, 7 marca 2025

GPM w Lucynowie, czyli grunt to dobry towarzysz podróży.

Kolejnego dnia po FalIno pojechaliśmy do Lucynowa na GPM Tour. Organizator zapowiadał długie trasy i ładny, przebieżny las. Przyjechaliśmy trochę przed czasem, ale szybko puszczono nas na trasy.
Mapa nieco mnie przeraziła ilością ścieżek (a niemal wszystkie równoległe do siebie), a wiadomo, że jak jest więcej niż dwie ścieżki, to na pewno się zgubię orientując się według nich. Postanowiłam więc zupełnie ignorować ścieżki, nie liczyć, nie zauważać, nie brać pod uwagę.

Start.

Tak jak sobie obiecywałam, starałam się nie zauważać dróg, ale już na inne elementy krajobrazu musiałam zwracać uwagę. Na przykład wiedziałam, że jedynka będzie pomiędzy dwoma szczycikami minigórki, więc uważnie się za nią rozglądałam. W końcu wypatrzyłam górkę, ścieżkę biegnącą między szczycikami i tylko punktu nie zauważyłam i pobiegłam dalej. Nie ja jedna. Biegnąc  na punkt, już wcześniej widziałam kogoś przed sobą i w końcu dogoniłam zawodniczkę. 
 
Ciut się rozminęłam.
 
Wspólnym wysiłkiem znalazłyśmy lampion i ruszyłyśmy na dwójkę. Starałyśmy się nie wchodzić sobie w drogę, więc ona pobiegła kawałek ścieżką, a ja od razu w las. Oczywiście spotkałyśmy się na punkcie. 
Gdzieś tak po trójce zaczęłyśmy biec razem, a kilka punktów dalej dokonałyśmy oficjalnej prezentacji:
- Karina.
- Renata. 
Oczywiście od dawna znałyśmy się z widzenia, ale z widzenia to się zna setki ludzi. Ponieważ obie biegłyśmy bardziej rekreacyjnie niż na wynik, więc postawiłyśmy na współpracę, a nie rywalizację. Co prawda wspólny bieg (czy raczej marsz) był ryzykowny, bo głównie mieliłyśmy językami, tylko od czasu do czasu zerkając na mapę. Nie wiem jakim cudem zaliczałyśmy bezbłędnie kolejne punkty i jedynie przy piętnastce miałyśmy lekkie zawahanie. Najwidoczniej wciąż co dwie, nawet zagadane głowy, to nie jedna, nawet milcząca:-)
Gdzieś tak w drugiej połowie trasy spotkałyśmy Tomka, więc mamy uwiecznioną naszą współpracę:

Widzicie jakie jesteśmy zgrane?
 
Jeszcze nie zdążyłyśmy obgadać wszystkich tematów, bo byłyśmy dopiero gdzieś przy odchudzaniu, a tu nagle za chwilę meta. Ja jak zawsze, niczym szkapa dorożkarska, która przyspiesza czując dom, ruszyłam sprintem, Karina została w tyle. Próbowałam ją zdopingować, ale została nieczuła na moje ponaglenia. A może po prostu chciała mi sprawić przyjemność i pozwolić wygrać? Kto ją tam wie? W każdym razie dziękuję za współpracę i... musimy to kiedyś powtórzyć:-)
Na mecie był już Tomek, bo on nawet dłuższe trasy kończy wcześniej niż ja. Oczywiście tradycyjnie cyknęliśmy sobie pamiątkową fotkę, tym razem z końmi w tle, bo akurat były.
 
Konik! Konik!
 
Zrobiłam prawie 7 kilometrów, ale że w dobrym towarzystwie czas szybko płynie, to nawet tego specjalnie nie odczułam. I w sumie to jest dobra metoda na długie trasy:-)
 
Nasz przebieg.
 

poniedziałek, 3 marca 2025

FalInO - szybko i łatwo.

Strasznie mi się nie chciało wstać, żeby pojechać do Falenicy. Za oknem padało i nic nie motywowało do wyjścia z domu. W efekcie musiałam wstać bez motywacji. Biedna ja:-(
Przed wyjściem razem z Tomkiem sprawdziliśmy czy mam zegarek, pas, kompas i czip. Wydawało się, że tym razem mam wszystko, a nawet nadmiar, bo czip w Falenicy nie jest potrzebny. Tymczasem na miejscu okazało się, że nie mam smyczki do karty startowej i muszę ją sobie powiesić na sznurku. Strasznie tego nie lubię, bo sznurek się zwija i po chwili zaczyna człowieka dusić.

Czekamy na start.

Mapa okazała się być taka, jak w pierwszej rundzie, czyli 10 punktów można zebrać bez biegania za autostradę i nie ma punktów w moim ulubionym lasku. Uzbrojona w tę wiedzę ruszyłam, kiedy zegar odpipał moją minutę startową.

Start.

Wybiegliśmy razem z Tomkiem. Pierwszy punkt był jeszcze na terenie szkolnym, blisko bramki wejściowej, a potem pognaliśmy na teren przykościelny. Logiczne było pobiec potem na siódemkę, a potem na północną część mapy. Do siódemki jeszcze nadążałam za Tomkiem, ale potem już zniknął mi z oczu. Z PK 7 do PK 8 był dość długi przebieg ulicami miasta. Po ósemce trzynastka w mikrolasku, tuż przy autostradzie. Dziewiątka była po drugiej stronie drogi wjazdowej na autostradę. Droga niestety była na nasypie i choć widziałam śmiałka, który się na nią wdrapywał, wolałam obiec  chociaż do miejsca, gdzie nie będzie aż tak wysoko i nie będzie potrzeby skakać nad barierkami. Dumna byłam z tego pomysłu aż do powrotu do domu, gdzie Tomek mnie uświadomił, że między autostradą a nasypem było przejście i nie musiałam lecieć naokoło. I tak to jest z moim sprytem. Ale ostatecznie tego nadkładania nie były kilometry, tylko metry, więc da się przeżyć.

Można było niemal po kresce, ale nie...

Po dziewiątce znowu był długi miejski przebieg do kolejnego skrawka lasu, gdzie stała reszta punktów. Było wręcz śmiesznie łatwo, no bo co tam można nakombinować jak się ma trzy drzewa na krzyż.
Wróciłam dumna i blada, że mi tak sprawnie tym razem poszło i szkoda tylko, że nie przełożyło się to na wynik:-) Ale co tam. W generalce i tak po tej rundzie jestem druga w swojej kategorii.
 
Wyjątkowo łatwa trasa tym razem.