piątek, 16 listopada 2018

GEZnO - dzień pierwszy, czyli w drodze na Rysy.

Początkowo wcale nie wybieraliśmy się na GEZnO. W planach mieliśmy Bieg Niepodległości, a potem rodzinną imprezę i pewnie wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie pojawiające się z każdej strony pytania czy jedziemy na GEZnO i ogromne zdumienie, że nie. Bo okazało się, że wszyscy jadą. Nooo, skoro wszyscy, to wszyscy - babcia też! Najwyraźniej nie wypadało nie jechać, więc żeby nie wyjść na jakieś dziwadła zmieniliśmy plany i też się zapisaliśmy. Co prawda już sama nazwa była dla nas przerażająca, bo nie dość, że impreza górska, to jeszcze ekstremalna, ale co tam - raz się żyje. Tradycyjnie jechaliśmy we czwórkę z Sylwią i Krzysztofem, a ponieważ do Brennej dość daleko, więc wyruszyliśmy już w piątek rano. Wieczorem dokonaliśmy formalności rejestracji, otrzymaliśmy pamiątkowe kubeczki oraz karty startowe w formie pasków do zapięcia na ręce.

Paski dziurkowano nam w piątek, ale zapiąć mieliśmy sami w sobotę rano.

Komunikat techniczny obiecał nam na sobotę 15 km trasy i 1570 m przewyższeń. Starzy wyjadacze od razu poradzili przemnożyć to razy półtora i nie łudzić się, że wyjdzie mniej. W zbyt jasnych barwach mojego udziału to ja nie widziałam.
W sobotę startowaliśmy wszyscy hurtem. Na boisku za bazą zgromadziło się coś ze czterysta luda, w tym cała masa znajomych. W naszej kategorii, czyli VMIX2, startowało 13 zespołów.
Na dany znak wszyscy rzucili się do pudełka z mapami, bo przecież każda sekunda była na wagę zwycięstwa:-)

Walka o mapy:-)

Postanowiliśmy zacząć od PK 42, zrobić zygzaka i zakończyć na PK 69. Zaczęliśmy spokojnie, bez biegania. Najpierw asfaltem, potem mostek, a za mostkiem się zaczęło... pod górę wzdłuż strumienia, aż do jego początku. Szła nas cała duża grupa, bo kilka tras miało ten punkt, ale im wyżej, tym bardziej zostawaliśmy z tyłu. Na każdy krok trzeba było uważać, bo pod dywanem liści kryły się zdradliwe kamienie i gałęzie.
Kolejny zaplanowany punkt to PK 78 - najdalej wysunięty na wschód. Trafienie było łatwe, bo prawie na samo miejsce prowadziła droga, ale miała jedną zasadniczą wadę - nieubłaganie pięła się pod górę.

 Jeszcze lezę.

Coraz bardziej czułam ten ekstremalny przymiotnik z nazwy imprezy, bo niestety, ale w chodzeniu pod górę jestem absolutny i rekordowy cienias i nawet niewielkie nachylenie zbocza wywołuje u mnie paraliż nóg, palpitacje serca, zatrzymanie oddechu, zawał, wylew i udar. Ale żeby ktoś sobie nie myślał, że schodzenie w dół, do rozwidlenia strumyka było łatwiejsze - co to, to nie! Walka z grawitacją i niestabilnym podłożem pochłonęła większość moich sił.
Na szczęście do kolejnego punktu - 66 przez większość czasu było w dół i do tego drogą, za to końcówka dała mi do wiwatu. Niestety - to co tak radośnie schodziłam w dół, teraz musiałam odpracować i odzyskać wytraconą wysokość. Ja zupełnie nie rozumiem - dlaczego strumienie muszą mieć swój początek tak wysoko?
Przy punkcie spotkaliśmy Sylwię z Krzysztofem, co było dla nas sporym zaskoczeniem, bo im podchodzenie nie sprawia takich problemów jak mi i sądziliśmy, że są już znacznie dalej.

PK 66

Cieszyłam się, że do następnego PK - 52 jest blisko, więc szybko pójdzie, a dodatkowo mieliśmy iść po poziomnicy i tylko lekko podejść w górę. Człowiek żyje już tyle lat, po górach w młodości łaził, a wciąż jest naiwny jak dziecko. Iść trawersem po stromym zboczu jest mniej więcej tak samo łatwo jak podejść na szczyt od samego podnóża. Szłam powoli, rozpaczliwie czepiając się roślinności i usiłując nie zsunąć się ze zbocza, a po drodze rozmyślałam jak by tu bezboleśnie poinformować Tomka, że możliwości wyjścia na trasę w niedzielę to ja raczej nie widzę. Nie ma opcji żebym po takim wysiłku była w stanie w ogóle wstać z łóżka, a co dopiero wyjść za próg.

Wypłaszczenie na zboczu.

Do PK 79 poszliśmy strasznymi zygzakami, ale po przejściu na azymut do poprzedniego punktu, zupełnie ta metoda nakierowywania się przestała być dla nas atrakcyjna. Namiętnie zapragnęliśmy dróg. Najpierw spadliśmy na dół do strumienia, który nawet udało się sforsować suchą nogą, a potem już nie było zmiłuj - pod górę.

Łatwoprzechodliwy strumień.

Machnęliśmy się o jedną drogę, ale nie wpłynęło to specjalnie na efekt końcowy, bo ostatecznie ustaliliśmy gdzie jesteśmy. W pewnym momencie musieliśmy porzucić bity trakt i dalej przedrzeć się przez młodnik do kolejnej ścieżki. Do łażenia po młodnikach w zasadzie jestem przyzwyczajona, tyle że zawsze do tej pory były one na płaskim, a nie na zboczach, co zdecydowanie zmieniało komfort przedzierania się. W krzakach znaleźliśmy mapę i to nawet naszej trasy - czyżby ktoś miał już dość i porzucił zabawę?
Mozolnie wspinaliśmy się pod górę, żeby na końcu zejść po stromym zboczu do lampionu w dziurze opisanej jako mulda. Mulda jest w ogóle dla mnie tajemniczym słowem, bo całe życie byłam przekonana, że oznacza ona wybrzuszenie, a na trasie każda mulda była po prostu większą albo mniejszą dziurą. Jak sprawdziłam potem w słownikach - jedne twierdzą, że ja mam rację, drugie, że budowniczy trasy. No i bądź tu mądry.

Tam w dole widać lampion i tam musieliśmy zejść.

Od lampionu musieliśmy z powrotem wspiąć się po niemal pionowym zboczu i było to zdecydowanie czterokończynowe podejście. Tak prawdę mówiąc to nawet wolę takie stromizny, bo na czworaka człowiek się mniej męczy.
Według pierwotnego planu po PK 79 mieliśmy iść na PK 75, ale po zastanowieniu się zdecydowaliśmy iść raczej na 44. No dobra - Tomek zdecydował. Ja doszłam już do etapu: jest mi wszystko jedno, niech mnie ktoś dobije.
Punkt 44-ty miał być naszym szóstym zdobytym PK i tym samym dawał nam pewność klasyfikacji, bo według regulaminu należało zaliczyć minimum połowę plus jeden. Poza tym punkt znajdował się blisko bazy i w razie gdybym nagle i niespodziewanie umarła, to zawsze można było szybko wrócić. Pod szczytem górki trwał piknik jakiejś ekipy, ale nie wzięliśmy z nich przykładu (a szkoda), szybko podbiliśmy punkt i ruszyliśmy dalej.

Dziurkujemy nasze paski.

W pobliżu czterdziestki czwórki mieliśmy PK 69 i 72, ale niestety musieliśmy wrócić kawał drogi po zostawiony wcześniej 75. Nie wiem czy taki wybór trasy był optymalny, ale wtedy wydawało nam się, że tak. Jedynym pocieszeniem był fakt, że przynajmniej będzie dużo w dół, a do tego porządnymi drogami. Mimo, że dopiero co umierałam na podejściu, zdobyłam się na zwiększenie tempa aż do biegu. Do kamery to nawet udało mi się wykrzywić twarz na kształt uśmiechu, żeby nie było widać mojej rozpaczy:-) Już w pobliżu punktu ponownie spotkaliśmy Sylwię z Krzyśkiem, którzy mieli problem ze znalezieniem właściwej górki. A my byliśmy pewni, że oni zbliżają się już do bazy. To spotkanie ciut podbudowało moje morale i pobudziło żyłkę rywalizacji i przestałam już myśleć o odpuszczeniu jakiegokolwiek punktu. Bo co? Ja, ja nie dam rady? Może i jestem słaba, ale za to jaka zawzięta:-)

Tomek podbija punkt, a ja jeszcze w połowie podejścia.

Do PK 55 szliśmy za Sylwią i Krzyśkiem nie odpuszczając im i na punkt dotarliśmy niemal razem. Po drodze znowu przeprawialiśmy się przez strumień i znowu udało się nie zamoczyć butów. Zresztą na tym odcinku strumieni mieliśmy ile kto chciał, a i sam lampion wisiał w środkowej części jednego z nich, jak głosił opis na mapie.

Jak przyjemnie schłodzić opuchnięte dłonie!

W stronę czterdziestki szóstki pognaliśmy asfaltem usiłując dogonić naszą konkurencyjną ekipę i nawet widzieliśmy w oddali ich plecy. Zbliżając się do rozwidlenia dróg zobaczyliśmy, że w odróżnieniu od nas wybrali wariant "dolny" czyli dalej asfaltem, a potem stromo w górę. Nasz plan wydawał się sprytniejszy - najpierw kawałek podejścia drogą, potem drogą po poziomnicy i na końcu zejście do strumyka. Teoria jak zwykle okazała się piękniejsza od realizacji. Pod pierwszą stromiznę wlokłam się jak za pogrzebem, potem zeszliśmy z drogi i trzeba było uważać żeby nie połamać nóg idąc po zboczu, a na koniec za wcześnie zeszliśmy do strumienia (ja się nie bawiłam w schodzenie, tylko zjechałam na tyłku porwana przez uciekające podłoże) no i potem musieliśmy iść w zarośniętym wąwozie, na szczęście bez wody, bo strumień był strumieniem tylko z nazwy. Straciliśmy dużo czasu i konkurencji już do końca trasy nie udało się dogonić:-(

Punkt w rozwidleniu strumieni.

Znowu musieliśmy wrócić do asfaltu i teraz zeszliśmy tą drogą, którą nie chcieliśmy wchodzić, a trzeba było. Asfaltem doszliśmy prawie do miejsca gdzie uprzednio z niego schodziliśmy, czyli zatoczyliśmy niemal pełne koło. Czy to miało sens?
Dalej, niemal pod sam punkt, doprowadziła nas leśna droga, a początek strumienia, gdzie wisiał lampion, wyjątkowo był w miejscu łatwo dostępnym i przyjaznym. Tak to ja lubię!

Nasz przedostatni punkt!

Został nam jeszcze tylko jeden jedyny punkt: 69 - róg ogrodzenia. Był stosunkowo blisko od poprzedniego i wydawało się, że raz dwa mykniemy najpierw drogą, potem kawałek poziomnicą i wyjdziemy idealnie na lampion. Jako, że w naturze nic nie jest idealne (a jeśli jest, to sprawa jest mocno podejrzana), więc i nasz plan nieco odbiegł od idealnych założeń. Najpierw zgubiła nam się droga którą szliśmy, potem wyszliśmy na jakąś, ale nie byliśmy pewni na którą,  znaleźliśmy ogrodzenie, ale nie to co trzeba i dopiero po tych wszystkich przygodach trafiliśmy w odpowiednie miejsce.

Ale wysoko nam ten lampion powiesili.

Do mety było już niedaleko, a co ważniejsze wyłącznie w dół. Tak bardzo chcieliśmy już wrócić do bazy, że nie pitoliliśmy się z szukaniem ścieżek tylko złaziliśmy po prostej w dół do strumienia. Nie było to łatwe, bo oprócz stromizny trafiliśmy na wyjątkowo nieprzychylną roślinność z jeżynami włącznie. Nad rzeczkę wyszliśmy dokładnie w miejscu, które dzień wcześniej ujawniła nam jako skrót na drugi brzeg miła pani ze sklepiku. Tym sposobem nie musieliśmy się moczyć ani biec do mostka.

 Ostatnie metry dla fasonu pokonujemy biegiem.

Na metę dotarliśmy przed końcem limitu z kompletem punktów. Zrobiliśmy 22 km w poziomie i 2315 m w pionie, czyli prawie wdrapaliśmy się na Rysy.
Podobno na trasie mieliśmy przepiękne okoliczności przyrody i ci którzy je zauważyli zachwycali się nimi, ale ja jedyne co miałam w pamięci to liście, gałęzie, kamienie i moje buty - jednym słowem: cały czas patrzyłam tylko pod nogi. Oglądając teraz zdjęcia i filmy strasznie żałuję, że całe to piękno mnie ominęło. I mam wrażenie, że przez to szukanie punktów na akord trochę mi się wycieczka zmarnowała:-(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz