wtorek, 27 listopada 2018

VIII Nocne Manewry SKPB - zawody na dezorientację

Manewry!!! Hurra!! Manewry!!!
Wreszcie doczekaliśmy się jednaj z moich najbardziej ulubionych imprez. Tej, od której wszystko się zaczęło, ale o tym już było w poprzednich latach.
W sobotę rano dowiedzieliśmy się, że baza imprezy będzie w Lucieniu i nawet się ucieszyliśmy, bo w lipcu byliśmy tam przecież na Grillowaniu Kosmatych Inoków. Bardziej od nas musieli ucieszyć się Basia z Darkiem, którzy byli organizatorami Grillowania, więc teren mieli świetnie obcykany. Farciarze:-)
Tradycyjnie jechaliśmy w dwie ekipy - ja i Tomek oraz Agata ze swoją grupą. Drobnym problemem był egzamin, który jeszcze w sobotę przed zawodami musieli zdać studenci, ale poprosiliśmy wszyscy o późniejsze minuty startowe i udało się zdać i dotrzeć na czas. Co prawda wszystko odbyło się w takim tempie, że w bazie zdążyliśmy tylko założyć legowisko w sali gimnastycznej (a łatwo nie było, bo dziki ścisk) i już musieliśmy pędzić do autobusu jadącego na start. Agata, Natka i Kamil mieli swój autobus godzinę później, więc mogli się zebrać na spokojnie.
Na starcie dostaliśmy trzy arkusze map, oczywiście wszystkie czarno-białe, czyli szare, a ich aktualność datowała się na lata siedemdziesiąte ery kenozoicznej.
Pierwszy punkt wyglądał na łatwy - ścieżką prawie na samo miejsce, a końcówka na azymut ze skrzyżowania. Na mapie było widać... A nie! Ani na mapie, ani w terenie nic nie było widać, bo mgła otulała nas ze wszystkich stron i w świetle czołówek błyskały tylko drobinki wody zawieszone w powietrzu. Z tego nicniewidzenia wywnioskowaliśmy, że punkt jest na jakimś odkształceniu terenu, ale nie wiadomo czy w dołku, czy na górce. Idąc za wskazaniem kompasu natrafiliśmy jednak na lampion i chociaż wydawał się ciut za wcześnie, wbiliśmy go. Jak się potem okazało, zaczęliśmy zabawę od wzięcia stowarzysza.
Drugi punkt był jeszcze bardziej enigmatyczny, bo miał być nad rzeczką, w sumie na niczym charakterystycznym. Rzeczka może i jest charakterystyczna, ale dość długa jednakowoż. Od jedynki w pobliże dwójki prowadziła porządna droga, która nawet była na mapie, więc skorzystaliśmy. Zabawa zaczęła się na ostatnim odcinku. Namierzyliśmy się kompasem ze skrzyżowania i ruszyliśmy w stronę rzeczki. Grunt robił się coraz bardziej mokry, a przez mgłę nawet nie dawało się zaplanować gdzie postawić bezpiecznie stopę. Przeszukaliśmy teren przy granicy kultur, ale nic nie znaleźliśmy. Gdyby podłoże było suche rozszerzylibyśmy zasięg poszukiwań, ale moczyć się już na początki trasy bardzo nie chcieliśmy. Wycofaliśmy się na drogę i zaczęli kombinować. Może drogi się pozmieniały? Może wyszliśmy w innym miejscu niż przypuszczaliśmy? Postanowiliśmy jeszcze raz dokładnie sprawdzić przebieg dróg, szczególnie w odniesieniu do górki, którą Tomek też zresztą dla pewności spenetrował, czy to na pewno ta (na moim śladzie tego nie widać). Odbyliśmy kilka marszrut między skrzyżowaniem, a przewidywanym miejscem ukrycia lampionu i wreszcie po godzinie i dziesięciu minutach znaleźliśmy PK 2. Okazało się, że już przy pierwszym poszukiwaniu byliśmy bardzo blisko niego. Pierwsza wypatrzyłam lampion i z tej radości od razu rzuciłam się w jego kierunku wpadając jedną nogą po kostkę w bagienko. Brrr. Zimna kąpiel w listopadzie to nie jest to, co lubię najbardziej.
Punkt trzeci był za rzeczką. Rzeczka, jak empirycznie doświadczyliśmy, rozlana była szeroko i nie nadawała się do sforsowania bez zmoczenia nóg. A Tomek wciąż miał suche. Wypatrzyliśmy na mapie ścieżkę (drogę) przechodzącą przez rzeczkę, przyjęliśmy więc za pewnik, że musi tam być jakiś mostek. Niestety, droga zanikła nam tuż przed rzeczką i znowu stanęliśmy bezradnie nad rozlewiskiem. Na skraju mapy zauważyliśmy zaznaczony mostek i chociaż niekoniecznie było nam po drodze, postanowiliśmy pójść do niego. Ruszyliśmy więc na północ, a potem na zachód żeby iść równolegle do rzeczki, zakładając, że gdzieś tam, już poza mapą, dojdziemy do drogi, która doprowadzi nas do mostku. Mimo, że oddalaliśmy się od rzeczki, nagle zauważyliśmy ją i to po naszej prawej stronie. ??!! Wyglądało to jakbyśmy już byli po jej drugiej stronie, a przecież nie przechodziliśmy na drugi brzeg! No dobra, skoro jest rzeczka, to może idąc wzdłuż niej znajdziemy ten cholerny mostek i wszystko się wyjaśni. Szliśmy więc i szliśmy wzdłuż brzegu i kiedy trzeci raz znaleźliśmy się w tym samym miejscu, coś nas tknęło. Czy my nie kręcimy się jak pies za własnym ogonem?? Postanowiliśmy wyjąc kompasy i uparcie iść w stronę, gdzie być może jest duża droga. Tak też zrobiliśmy i wkrótce dotarliśmy i do drogi i do mostku. Kiedy już po powrocie do domu obejrzeliśmy nasz ślad, mało nie umarłam ze śmiechu - zamiast iść wzdłuż rzeczki dwa i pół razy okrążyliśmy jeziorko. W końcu woda, to woda. We mgle trudno rozróżnić, czy to rozlany strumyk, czy bajoro. Cała ta zabawa zajęła nam półtorej godzimy!

Tak wyglądały nasze poszukiwania dwójki i trójki:-)

Od mostku już bez problemu dotarliśmy do trójki. Byliśmy na trasie już cztery godziny, a mieliśmy zaliczone tylko trzy punkty. Z prostych obliczeń wynikało, że jeśli dalej pójdzie nam tak samo dobrze, to na metę dotrzemy po trzydziestu pięciu godzinach!

Sukces - mamy PK 3!

Kolejne punkty na szczęście wpadały nam już łatwiej i szybciej. Czwórka była na górce, a piątka w obniżeniu, które patrząc na mapę początkowo też wzięliśmy za górkę. Niestety, osoby wzrokowo upośledzone na szarej mapie, we mgle g...o widzą:-( Szóstka była śmieszna, bo na styku granicy kultur i granicy gminy. Jak powszechnie wiadomo granice gminy są wymalowane na podłożu, mają zasieki z drutu kolczastego i zaorany pas ziemi i łatwo je w terenie zidentyfikować. Nam się udało bez większych problemów:-)
Kolejne atrakcje zaczęły się dopiero przy dziewiątce. Z mapy wynikało nam, że punkt powinien być na przełączce między dwoma górkami. Zeszliśmy z jednej górki, ale druga coś jakby się przesunęła, bo kompas mówił, że powinna być w innym miejscu. Ale nic to - zaczęliśmy czesanie. Na zaoranym pagórku widzieliśmy masę światełek i chociaż miejsce wydawało się absolutnie niewłaściwe, w końcu skusiliśmy się i tam zajrzeć. No bo skoro tyle luda się tam kręci... Gdzieś tam w końcu znaleźliśmy lampion, ale tak usytuowany, że nawet mocno naciągając fakty, nijak nie pasował do naszej mapy. Najwyraźniej i lampion i kłębiący się jeszcze przed chwilą tłum były z innej trasy. Zaczęliśmy namierzać się od nowa, biorąc pod uwagę drogę, którą odkrył Tomek i która zawijała podobnie jak zaznaczona na mapie. Przy okazji przyglądając się bliżej mapie odkryliśmy, że to co braliśmy za sporą górkę, w rzeczywistości jest dupną dziurą, a to całkowicie zmieniało postać rzeczy. Po czterdziestu minutach od rozpoczęcia poszukiwań wreszcie znaleźliśmy dziewiątkę, oczywiście tuż obok miejsca, gdzie byliśmy na samym początku.

Tak blisko, a tak daleko...

Dziesiątkę wzięliśmy stowarzyszoną, bo kółeczko z wijącą się poziomnicą w środku nie informowało o żadnym charakterystycznym miejscu, a że się trochę rozkalibrowaliśmy, zaczęliśmy szukać za wcześnie i pierwszy napotkany lampion wzięliśmy za właściwy. Uwielbiam takie punkty na poziomnicy. Wrrr.
Jedenastka i dwunastka były już bardziej konkretne, a na trzynastce znowu nie dopatrzyliśmy się czego mamy szukać, szczególnie, że akurat przez punkt na mapie był poprowadzony południk i zakłócał nam odbiór. Tak to posłać ślepych nocą do lasu. Dlaczego czternastkę wzięliśmy nie tę co trzeba, to zupełnie nie wiem, bo tu akurat miejsce było konkretne i w zasadzie nie było żadnych racjonalnych przesłanek do tego. Chyba za bardzo już się spieszyliśmy na ognisko:-)
Ognisko było na piętnastce, więc już z daleka widać było łunę i nie sposób było by nie trafić. Głodna byłam już strasznie bo, jak nigdy dotąd, już w pierwszej połowie trasy pochłonęłam niemal wszystkie wzięte zapasy, a w żołądku wciąż był nadmiar pustej przestrzeni. Kiełbaski musieliśmy piec przy ognisku obsługi punktu, bo przy ognisku głównym to raczej można było upiec siebie w całości - tak dołożyli do ognia. Chwila odpoczynku, pogaduszki ze spotkanymi znajomymi i po pół godzinie relaksu byliśmy gotowi ruszyć w dalszą drogę.

Przypiekamy sobie plecy.

Do ogniska dotarliśmy koło drugiej, czyli po ośmiu godzinach od startu, mając na stanie15 punktów z dwudziestu sześciu. Nasze tempo wyraźnie wzrosło i teraz groziło nam już tylko czternaście godzin, a nie, jak początkowo, trzydzieści pięć:-) Oczywiście mogliśmy odpuścić część trasy i nawet zmieścić się w limicie podstawowym, ale przecież nie po to przyjechaliśmy żeby coś odpuszczać. Postanowiliśmy iść "na Leszka" i nie przejmować się czasem, byle tylko zdążyć przed zamknięciem mety, żeby być w ogóle klasyfikowanym. W InO ostatecznie (oprócz wyniku, na który już nie liczyliśmy) liczy się przelicznik cena/czas. No to przecież nie mogliśmy dać się oszukać:-)
Czekał nas teraz rodzaj odcinka specjalnego, czyli dziewięć punktów na warstwicówce w skali 1:10000. Założyliśmy, że chodzimy na azymut, bo na rzeźbę nie widząc za dokładnie mapy i prawie wcale terenu, nie miało sensu. Trochę mieliśmy problemów z pierwszym punktem A, bo trzeba było w trakcie marszu zmienić skalę i przestawić się ze ścieżek na łażenie po bezdrożach, ale w końcu wstrzeliliśmy się gdzie trzeba. Z kolejnymi punktami już nie mieliśmy większych problemów, bo co to jest szukanie lampionu przez dziesięć minut naprzeciwko wieczności?

PK I - podstępny japoniec.

Niefart przyszedł przy PK H - zamiast iść cały czas na azymut, chcieliśmy sobie ułatwić i skorzystaliśmy z przecinki. Wygodnictwo zostało ukarane wzięciem stowarzysza, co miało niebagatelne skutki w najbliższej przyszłości. Idąc do kolejnego punktu ze stowarzysza na azymut wstrzeliliśmy się o jedną górkę za blisko i PK G szukaliśmy w miejscu, gdzie budowniczemu nawet nie przyszło do głowy postawić jakieś lampiony. Górka  na którą trafiliśmy ciągnęła się niemal równolegle do właściwej, w związku z czym nic nie budziło naszych podejrzeń. Po trzydziestu minutach bezowocnych poszukiwań, przejściu górki od początku do końca i z powrotem nasz hart ducha mocno podupadł. Dochodziła godzina piąta, do bazy było koło pięciu kilometrów, cztery punkty do znalezienia, a my nie pamiętaliśmy nawet o której jest zamknięcie mety. Minut lekkich i ciężkich nawet nie liczyliśmy w myśl zasady, że szczęśliwi czasu nie mierzą. Chociaż z tym szczęściem to też bym nie przesadzała, bo byłam zmęczona, śpiąca, głodna i sfrustrowana niemożnością znalezienia tego G. Ale czego się w sumie spodziewać po punkcie G? Zawsze tak jest - wszyscy o nim mówią, a nikt nie może znaleźć. W końcu poddaliśmy się całkowicie i postanowili wracać do bazy, biorąc po drodze jeszcze PK 16 i 17. Koło punktu F przeszliśmy o kilka metrów, ale nie byliśmy tego świadomi i dopiero track obejrzany w domu nam to pokazał. Szkoda, wielka szkoda.
PK 16 i 17 były łatwe, w dużej odległości od siebie i zbiorowiska poprzednich punktów, tak jakby autorowi trasy wena nagle się urwała i postanowił zakończyć trasę zejściówką. Do bazy dotarliśmy o wpół do siódmej i była to głupia godzina, bo to ani kłaść się, a siedzieć ciężko, bo spać się chce. Zjedliśmy ciepły żurek (o niebo lepszy niż na GEZnO!) i tym sposobem mieliśmy śniadanie z głowy. Ja w końcu nie wytrzymałam i padłam tak jak stałam, brudna, w brudnym ubraniu, ale było mi wszystko jedno. Ledwo przyłożyłam głowę do poduszki, ledwo zamknęłam oczy, a już jakaś organizacyjna zołza (sorry, ale wtedy tak pomyślałam) przyszła robić pobudkę, bo rozdanie nagród sobie wymyśliła. No ludzie - w środku nocy??? Ograniczyłam się tylko do przyjęcia pozycji siedzącej i trwałam tak jak zombi, a Tomek pakował nasze rzeczy. Ekipa Agaty wróciła koło trzeciej, więc mieli więcej czasu na regenerację i wyglądali ciut lepiej niż ja. Zakończenie nawet przebiegło sprawnie (a może je po prostu przespałam) i po chwili ruszaliśmy do domu, gdzie kusiła wizja ciepłej kąpieli i miękkiego łóżka.

Nasz manewrowy urobek.

Na trasie byliśmy 754 minuty i zrobiliśmy trochę ponad czterdzieści kilometrów, czyli wyszła prawie taka lajtowa pięćdziesiątka. Ale co się dziwić kiedy autorem trasy był długodystansowiec:-)
Wynik mamy najgorszy ze wszystkich naszych startów na manewrach, ale zmęczyłam się chyba najmniej i po raz pierwszy nie łapały mnie skurcze czy inne nożne dolegliwości. Trochę mi szkoda, że nie było czasu na pobycie w bazie, spotkanie się ze znajomymi i chłonięcie tej niepowtarzalnej atmosfery, ale cóż - tak wyszło. 
A teraz znowu trzeba czekać cały rok na kolejną edycję...

7 komentarzy:

  1. Bardzo fajna relacja, podobne emocje przeżywałem tylko, że na trasie Alpejskiej Zimowej. I też, 2 punkt był ciężki.

    Możecie powiedzieć, jak pokazaliście ślad gps na wzorcówce? Bo też nagrywałem i chciałbym się przekonać, gdzie byłem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mapę trasy Himalajskiej sam zrobiłem. Możesz użyć geoportalu i GPXa. Albo podeślij GPXa a zrobię Ci obrazek na tym co mam

      Usuń
    2. Wolę się sam nauczyć. Czyżby wystarczyło dopasować początek śladu(start) ze znanym punktem startu na topo? Ale jak połączyć widok śladu z topo? Innym programem graficznym i mieszaniem warstw? Czy na portalu lub dedykowanym oprogramowaniem?
      Dzięki za odpowiedź

      Usuń
    3. Odpowiedź od Tomka:
      Na 3drerun wrzuciłem mapę i skalibrowałem ze śladem, Są tam także mapy trasy alpejskiej.
      http://3drerun.worldofo.com/index.php?st=Nocne+Manewry+&a=s&a=s&tl=1&s=lastdate&search=1&submit=Search&type=showoverview
      Ograniczenia portalu nie pozwalają tego typu mapy wrzucić z pełną rozdzielczością. Wystarczy, że wrzucisz na portal swój ślad gpx i sam wrysuje się w mapę.
      Obrazki w blogu są zrobione w oomapperze z podkładem z geoportalu z geolokalizacją (taki podkład sam się wrysowuje we współrzędne geograficzne).

      Usuń
    4. Bardzo dziękuję, za szczegółowe wyjaśnienia. Zaraz postaram się nauczyć i wykonać swój własny egzemplarz. :D

      Do zobaczenia przy PK.

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Well I sincerely liked studying it. This subject procured by you
    is very helpful for accurate planning.

    OdpowiedzUsuń