sobota, 29 sierpnia 2020

Łapiguz... za rok?

Zrobiłam poważny błąd. Pozwoliłam zapisać się na Łapuguza przed przeczytaniem ubiegłorocznej relacji, a potem było już za późno. No zapomniałam, po prostu zapomniałam, jak cholernie ciężko było poprzednio. Tomek najwyraźniej pamiętał moje zmagania z górkami, bo tym razem zapakował dla mnie kijki, szczególnie, że na Jadze Korze bardzo mi pomogły. No to od razu powiem – orientacja i kijki nie dają się połączyć – albo człowiek wie gdzie idzie, bo trzyma przed oczami mapę, ale iść nie może, bo nie ma się na czym wesprzeć (brak wolnych rąk do trzymania kijów), albo kroczy dziarsko wspomagając się kijami, ale za to nie ma pojęcia gdzie idzie, bo nawet jeśli mapę niesie w zębach, to nie ma jak na nią patrzeć. Czyli jedna wielka chała:-) Ponieważ w naszym przypadku najważniejsze było żebym się w ogóle przemieszczała, więc na Tomka spadło zadanie nawigowania. Co jakiś czas zerkałam na mapę, ale nie mogłam na bieżąco śledzić jak idziemy. Na początku strasznie mnie to frustrowało, ale kiedy zaczęłam walczyć o przetrwanie, stało się obojętne.
„Podjęli monotonną wędrówkę w górę. Kilka kroków, potem przerwa. Martin postanowił trzymać się schematu: pięć kroków pomiędzy każdą przerwą. (…) Szli teraz nieco szybciej. Martin robił osiem długich kroków, potem zatrzymywał się i liczył do trzydziestu. (…) Po chwili stracił poczucie czasu, koncentrował się wyłącznie na tych ośmiu trudnych krokach, przerwie, podczas której liczył do trzydziestu, i kolejnych ośmiu krokach.”
Martin z thrilleru „Everest” wspinał się na Mount Everest, a ja na pomniejsze sudeckie górki, ale w tempie i metodzie pokonywania trasy właściwie nie było żadnej różnicy. No dobra, ja szłam trochę wolniej. Od Martina miałam lepiej tylko pod jednym względem – u niego było tylko w górę, u mnie raz w górę, raz w dół, chwilami po równym.
Uczciwie powiem – z trasy pamiętam niewiele, właściwie to tylko start, bufet, tęczę i metę. Po tej pandemicznej przerwie, kiedy większość imprez poodwoływano, moja kondycja jest jak Pszczółka Maja – gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie…
Na dokładkę na mecie okazało się, że mam trzecie miejsce wśród kobiet (i to nie na trzy uczestniczki) i to jest strasznie głupie, bo zombie dowleczone siłą powinno w ogóle być zdyskwalifikowane. Ale gdyby były nagrody za największą wolę przetrwania, nooo to już inna rozmowa…
Na mecie podjęłam twarde postanowienie, że na górską pięćdziesiątkę to ja już nie idę, a potem pożegnałam się z organizatorami słowami: do zobaczenia za rok!
Pogięło mnie????


4 komentarze:

  1. Pozdrowienia od szwędającej się na Waszym ogonie czwórki piechurów (2x młodych, 2x starszych) :) Dzięki Wam zyskaliśmy fajną pamiątkę (wielokrotnie przewijamy się na powyższym filmie).
    Odnośnie tego komentarza: "PK 3 - wygodne dojście drogą od Bobru" - my zrezygnowaliśmy z pk3 & pk2 (wycieńczenie, brak czasu) ale chętnie byśmy podglądneli Waszego tracka - szczególnie przejście z pk18 do pk3. Będę wdzięczny za możliwość udostępnienia. Pzdr, Michał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję!
      Idąc z pk18 nasypem / torami - po lewej widzieliśmy już tylko gęste chaszcze i ciemność. Zabrakło motywacji aby odbić i zaatakowac pk3 i 2. Porażka jeszcze siedzi w głowie :)

      Do zobaczenia na kolejnych imprezach z serii PMNO. Ja wybieram się na jesiennego Harpagana najprawdopodobniej (oby nie odwołali).

      Usuń
    2. Nawigacja po nocy jest specyficzna. dobrze zostawić sobie na noc punkty łatwe do znalezienia

      Usuń