wtorek, 4 sierpnia 2020

Jaga-Kora 2020

Jaga-Kora w tym roku wypadła nam dokładnie w 28 rocznicę ślubu. Nie stałyby się tak, gdyby nie wirus, bo normalnie bieg miał się odbyć w maju. I tak wszystkie inne imprezy poodwoływane albo poprzekładane i nie wiadomo czy nowy termin nam z czymś koliduje, czy nie, więc zapada decyzja - jedziemy. Pani Jola, u której wynajmujemy pokój, trzyma dla nas kwaterę i tak lawiruje swoimi innym gośćmi, żebyśmy mieli swój pokój w czasie imprezy. Przyjeżdżamy już w czwartek, żeby się zaaklimatyzować i zrelaksować. W piątek zaliczamy drobny spacer na Mogiłę, a po drodze spotykamy znajomego harcerza - Damiana, a potem Bartka z ekipą. Świat jest mały, bardzo mały.

Dobrze zamieszkać tuż przy szlaku:-)

Wieczorem idziemy odebrać nasze pakiety startowe. Zastanawiamy się co będzie tegorocznym gadżetem i ja stawiam na maseczkę z logo Jagi-Kory. W końcu w regulaminie co akapit przypominają gdzie i kiedy trzeba się zamaskować, a wiadomo, że niektórzy zapomną wziąć, albo uznają to za zbędne, więc w sumie powinniśmy otrzymać maseczki od organizatora. Dostajemy numery startowe, żel, napój i tajemnicze drewniane pudełko. Maseczka w szkatułce??? Niestety, rozczarowuję się bardzo, bo w pudelku tylko bransoletka  jago-korowa i wizytówki-reklamy. Nie ma maseczki:-((( A ja już oczami wyobraźni widziałam jak śmigam w niej po Warszawie... I robię reklamę imprezie...

Co my tu mamy?

Jak przystało na stare małżeństwo rocznicę ślubu świętujemy razem, ale osobno - jak to w życiu:-) Tomek biegnie trasę 70 km, ja 40km. Ale przynajmniej na tej samej imprezie:-))
W sobotę Tomek startuje już o 7.30 więc w piątek idziemy wcześnie spać, zresztą nie ma co robić, bo nie ma się ani z kim integrować, ani wirus nie pozwala. Nie to co w zeszłym roku...
Rankiem odprowadzam Tomka na start, filmuję, robię zdjęcia, wreszcie ruszają, a ja wracam do pokoju. My mamy się zebrać dopiero o godzinie jedenastej.
Siedzę w pokoju (a właściwie to głównie w toalecie) i coraz bardziej popadam w nastrój: i po co mi to było, przecież nie dam rady, nie chcę, nigdzie nie pójdę, ja taka biedna samotna zostałam, nikt mnie nie kocha nikt mnie nie lubi, mamusiu zabierz mnie stąd! W międzyczasie szykuję plecak i wyposażenie. W końcu nadchodzi pora wyjścia i... wychodzę. Do autobusu, którym pojedziemy na start pakuje się tłum ludzi, ja jedna jak idiotka w maseczce. Po chwili podjeżdżają jeszcze dwa autobusy, ale już nie chce mi się przesiadać do luźniejszego. Odgradzam się mentalnie od tłumu, może pomoże. W Moszczańcu robię przegląd konkurencji - młode, zdrowe i piękne wszystko, no może kilku starszych facetów, ale facetów. Czyli jestem bez szans. Proszę stojącą najbliżej dziewczynę o zrobienie mi zdjęcia, ona stresuje się, że nie ma rękawiczek, ale faktycznie nie wiadomo co siedzi na moim telefonie, a ja nie wiem co siedzi na jej rękach. Jak mnie nie dobije wirus to zrobi to Polańska, więc mi w sumie wszystko jedno. Fotka dla potomności jest.

Wyglądam... profesjonalnie:-))))

Stoję skromnie gdzieś pod koniec tłumu, bo luźniej, w końcu odliczanie, pada strzał i ruszamy. Powoli kolejne osoby mnie wyprzedzają, aż w końcu już nie ma kto. Nie próbuję gnać na siłę, bo wiem jak by się to skończyło. Za to bardzo długo, dłużej niż rok wcześniej, utrzymuję kontakt wzrokowy z oddalającą się grupą. Praktycznie widzę ich aż do wejścia w las. W lesie odpalam kijki. Niedawno dowiedziałam się, że te "rękawiczki" od nich wcale nie są na stałe zespolone z kijami i można je bardzo łatwo i szybko wpiąć i wypiąć. Jakież to jest ułatwienie! Ile ja w zeszłym roku walczyłam z kijami, kiedy potrzebowałam wolnej ręki... Poza tym wiem już co w ogóle robić z kijami i nie wkładam ich sobie co chwilę między szprychy. W ubiegłym roku przez pierwsze pół trasy raczej mi utrudniały, niż ułatwiały marsz - teraz pomagają od razu. W lesie pierwsza konstatacja - nie ma błota! Ale jak to nie ma błota?? Przecież obiecywali! Z drugiej strony, jak oni to błoto zwieźli na maj, na pierwszy planowany termin, to przecież do sierpnia im wyschło. A tu kasa na błoto wydana, nowego nie będzie:-)
Na Kanasiówkę wchodzi mi się dużo łatwiej niż w zeszłym roku, idę wolno, ale nie zatrzymując się co parę kroków. Udaje mi się wyprzedzić kilku setkowiczów. Może nie jest to żaden wyczyn, ale pomaga mi świadomość, że za mną jeszcze ktoś idzie. Wszystkie moje poranne wątpliwości, żale i lamenty rozpływają się, czuję moc i zadowolenie. Jest super! Wreszcie kończy się pod górę i lecę granicą już mniej więcej po równym. Można trochę przyspieszyć. Potem robi się w dół i zbiegam do Jasiela. Kończy się las i słonko mocno daje się we znaki. Dobrze, że powietrze nie stoi w miejscu i chwilami lekko zawiewa. Przy drodze mijam cokoły bez krzyża. Jest pięknie. Z naprzeciwka idą dwie starsze panie i proszę je o zrobienie mi fotki. Pierwsza łapie mój telefon i stwierdziwszy, że nic nie widzi, zmienia okulary na inne, potem na kolejne i znowu na te pierwsze. A czas płynie. W końcu oddaje sprzęt koleżance. Uff, cyknie i polecę dalej. Ale gdzie tam - druga pani okazuje się być specjalistką od ustawień w telefonie i coś mi tam w nim grzebie, żeby zdjęcie nie wyszło za ciemne. Protestuję, że rozjaśnię sobie potem w komputerze, ale gdzie tam. A czas płynie. Głupio mi wyrywać telefon i uciekać, więc cierpliwie czekam. W końcu jest po wszystkim, dziękuję i gnam dalej usiłując nadrobić stratę.
Tyle starań, a ręka i tak ucięta:-)))

W tym roku pierwszy punkt odżywczy jest dopiero na 17-tym kilometrze, ale w sumie niczego mi wcześniej nie trzeba. Czekam na niego bardziej po to żeby łyknąć trochę izotoniku i wytrzepać śmieci z butów skoro i tak się na chwilkę zatrzymam. Przed wejściem na punkt dopadają mnie dyżurujące dzieci z butlą płynu dezynfekującego i psikają na ręce. Porządek i reżim sanitarny muszą być! :-)
Chwilę po mnie na punkt dociera ktoś z organizatorów (wtedy nie zwracam uwagi kto to) i raportuje:
- Na trasie jeszcze dwie osoby z siedemdziesiątki, jedna pani z czterdziestki (halo! już tu jestem!), kilka osób ze sto piątki i jedno zombie. Ledwo idzie, ale nie chce zejść z trasy.
Szybko zawiązuję buta, łykam napój i uciekam zanim i mnie zakwalifikują do kategorii: zombie:-))

Pierwszy punkt odżywczy.

Za 6 kilometrów w Woli Niżnej będzie kolejny punkt odżywczy oraz pomiar czasu. Tam muszę zdążyć w ciągu czterech godzin od startu. W ubiegłym roku dałam radę, chociaż z dość małym zapasem czasu. Wygląda na to, że i teraz nie powinno być problemu. Tylko ta niewielka górka między jednym, a drugim asfaltem... Jak ona mi poprzednio dała w kość! Sam asfalt też nie jest przyjemny. Po chwili czuję dyskomfort w stopach, ciepło bijące od czarnej nawierzchni też nie jest przyjemne. Nawet nie próbuję biec, ale z kijami idzie się dość szybko. Na asfalcie ucieka mi stopiątkowicz, z którym ścigałam się gdzieś od granicy. Raz ja z przodu, raz on, ale mimo, że on ma już za sobą 80 kilometrów, ostatecznie to ja muszę się poddać. Taki to ze mnie biegacz:-) Górka, której tak się bałam okazuje się w tym roku być jakoś mniejsza i wchodzę na nią bez przystanku, ale wiadomo - powolutku. Potem tylko zbieg do drogi, gdzie ruchem zawodników i samochodów kieruje straż pożarna i już wiata z posiłkiem i pomiar czasu. Z daleka słyszę głośny doping i choć nie mam sił, staram się dobiec, żeby to jakoś wyglądało. Wiem, że muszę coś zjeść bo od rana nic mi nie wchodziło i ścianki żołądka trawią już same siebie, ale udaje mi się wcisnąć tylko dwa kawałki pomarańczy.

Tyle pyszności przygotowane, a żołądek nie chce przyjąć:-(

 Znowu czekają mnie kolejne kilometry asfaltem - do Polan Surowicznych, do ważnego dla mnie i Tomka miejsca - to tam się poznaliśmy, w Chałupie Elektryków. W tym roku tylko przejdziemy obok chałupy, bo z powodu wirusa zamknięta dla turystów. Szkoda.
A potem nadchodzi najgorsze - Polańska. Boję się tej góry strasznie - ciągnie się i ciągnie, dla mnie jest stanowczo za wysoka, no i ten brak choćby skrawka cienia na długim podejściu. Zaczynam raźno, kijki pomagają, nawet na moment powiewa optymizmem, ale nie trwa to długo. Nogi przesuwają się coraz wolniej, coraz ciężej się oddycha, w głowie zaczyna pulsować. Najpierw mocno zwalniam, po chwili co kilka kroków muszę się zatrzymywać. Gdzieś tam wysoko nad sobą widzę kogoś z aparatem fotograficznym. Boszszsz, niech mi tylko nie robi zdjęć w tych dramatycznych pozach zwisu na kijkach! W końcu podchodzę bliżej. Szczerzę zęby w (jak mi się wydaje) uśmiechu, ale na zdjęciu pewnie będę wyglądała jak wściekły, warczący pies albo jakieś "ić stont". Ale wiadomo, że potem i tak każdy szuka swoich zdjęć we wszystkich dostępnych galeriach, więc nadstawiam tę umordowaną gębę. Będzie pamiątka, a może i przestroga w chwili decyzji o zapisywaniu się w przyszłym roku:-)

Jak będzie zdjęcie Pani Basi, to dołożę.

Mijam panią fotograf, która pociesza mnie, że już niedaleko i wspinam się dalej. W końcu nadchodzi moment, kiedy wiem, że nie zrobię już ani kroku więcej i muszę, absolutnie muszę usiąść na chwilę, a najlepiej się położyć. Tylko jak? W tym palącym słońcu? Przecież sobie zaszkodzę. No właśnie - gorzej umrzeć, czy sobie zaszkodzić? Wychodzi, że jednak gorzej sobie zaszkodzić i idę dalej, aż do skraju lasu gdzie jest cień. Wreszcie siadam w pierwszym centymetrze cienia, bo nie mam siły przesunąć się dalej. Pora taka trochę obiadowa, więc wyciągam co tam mam i co wiem, że nie wróci od razu i uzupełniam kalorie. I wtedy pojawia się ON - zamykający stawkę. W pierwszym odruchu cieszę się, że jeśli padnę na dalszym podejściu, to będzie miał kto przekazać moje szczątki rodzinie, ale zaraz przychodzi refleksja - zaraz, zaraz, to przecież oznacza, że jestem najostatniejsza ze swojej trasy i automatycznie staję się uczestnikiem specjalnej troski!
Zaczynamy gadać, Paweł sonduje jak trudno będzie miał ze mną. Ja wiem, że dojdę do mety z nim, czy bez niego, bo jestem zawzięta baba, ale nic nie mówię, bo zawsze może się zdarzyć ten pierwszy raz kiedy właśnie nie dojdę i wtedy chała. Jeszcze zanim ruszymy dalej, proszę o cyknięcie fotki z "bykiem", bo zawsze to dłużej odpoczynku. Sprytnie, co? :-)

Buhaj w czasie zawodów był nieczynny.

W końcu ruszamy, bo czasu coraz mniej, a mi naprawdę zależy na zmieszczeniu się w limicie. Paweł najpierw opowiada o co oporniejszych przypadkach podupadłych zawodników z poprzednich edycji, potem omawiamy kwestie rowerowe (jego działka), imprezy na orientację (dla odmiany moja), rodzaje i sposoby przyjmowania leków na nadciśnienie (tu obydwoje jesteśmy specjalistami), koronawirusa (tu każdy jest ekspertem) i jeszcze zanim pakiet tematów się skończył, jesteśmy na szczycie Polańskiej. I proszę jak świetnie odwrócił moją uwagę od trudów wspinaczki:-) Kiedy robi się w dół składam kijki i biegnę, żeby prześcignąć czas. Paweł dyskretnie zostaje z tyłu i nie narzuca się ze swoją osobą, dając mi poczucie samodzielności, ale kiedy zaczyna się kolejne podejście - na Jawornik - znowu wspiera rozmową.
Wreszcie docieramy na ostatni punkt żywieniowy, gdzie jestem zainteresowana wyłącznie wodą i już prawie czuję się jak na mecie. Bo co to jest te 5 kilometrów jakie jeszcze zostały? Zwłaszcza, że już tylko w dół. Trochę rozczarowana jestem, że w tym roku organizatorzy nie postawili lustra przed metą i boję się, że na metę wbiegnę rozczochrana, albo co gorsza z rozmazanym makijażem:-))) Nie było też na trasie innych, tradycyjnych niespodzianek:-( No hallo! Wirus i tu wsadził swoje macki???
Kończy się stromy zbieg i zaczyna asfalt. Już naprawdę niedaleko. Niestety, po kilkuset metrach asfaltu muszę przejść do marszu, bo nie daję rady, a muszę zachować resztkę sił na finisz. Przecież nie mogę się wczołgać na metę! W końcu jest park zdrojowy, znowu przyspieszam i wreszcie widzę upragniony cel i Tomka czekającego z kamerką w garści. Jeszcze przyspieszam, nie zatrzymuję się po przekroczeni linii mety tylko pędzę do najbliższej ławki. Zdecydowanie muszę usiąść!

Meta!!!! (Zdjęcie z galerii Stefanki)

 Dopiero po chwili odpoczynku idę odebrać swój medal. Dostaję do rąk drewniany prostopadłościan i usiłuję go otworzyć, no bo w środku medal. A tu niespodzianka - nic się nie otwiera, a to co trzymamw ręku jest właśnie medalem. Za to podobno idealnie się mieści do szkatułki, którą dostaliśmy w pakiecie startowym - taki komplet.

Nietypowy medal.

Na koniec jeszcze pamiątkowa fotka z moimi bohaterami:

Tomek, ja i Paweł.

Jestem szczęśliwa. Podejrzewam, że jestem dużo bardziej szczęśliwsza z samego faktu ukończenia biegu i zmieszczenia się w limicie niż zwycięzca mojej trasy z zajęcia pierwszego miejsca. Dla niego stawanie na podium to rutyna i żadne wielkie ceregiele, dla mnie to zwycięstwo ducha nad materią. Że już nie wspomnę o tym, że jak zapłaciłam za 7,5 godziny zabawy, to nie ma powodu, żeby kończyć już po trzech:-)
Wieczorem, po kąpieli, wreszcie idziemy do restauracji Piccolo uczcić naszą rocznicę. Najpierw wcinamy po porcji ciasta, a po chwili uprzytamniamy sobie, że ciepły posiłek, który dostaliśmy na mecie to już mamy całkiem strawiony i właściwie to jesteśmy głodni. Bierzemy więc zestawy obiadowe i uzupełniamy utracone kalorie. Na koniec jeszcze zastanawiam się nad kolejnym ciastkiem, ale to już by była przesada. Z szampana rezygnujemy, bo na mecie wypiliśmy po przydziałowym piwie i wciąż jeszcze kręci nam się w głowach. No, może bardziej z wysiłku, ale kręci się i to wystarczy.

Może mało wykwintne danie jak na obiad rocznicowy, ale braliśmy co było.

Mimo całej frajdy z zawodów zastanawiam się, czy w przyszłym roku jednak nie pobiec już na krótszą trasę. No, chyba, że nastąpi jakiś cud kondycyjny. Albo zaćmienie umysłu przy zapisach. Zobaczymy... Ale pewne jest, że będziemy!

5 komentarzy:

  1. SUPER !!! i dziękuję w imieniu całej naszej grupy za gościnę

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozdrawiam serdecznie! Gratuluje uporu i zaciętości! Do zobaczenia za rok. Paweł.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do zobaczenia i może niekoniecznie na końcu stawki:-))Zresztą, może być i na końcu, ostatecznie było całkiem miło:-)))

      Usuń
  3. Wspaniały reportaż. Gratuluję autorce lekkiego pióra i polotu. Paweł to nasz syn. Jesteśmy dumni z jego pasji i cieszymy się, że mógł pomóc. Pozdrawiamy biegaczy wszelkich typów.

    OdpowiedzUsuń