wtorek, 24 listopada 2020

Sprintem na Bródnie

WOM trwa i trwa i w sobotę dla odmiany mieliśmy biegać sprintem. Strasznie się stresowałam, ale nie tym sprintem, tylko dojazdem. Tak się złożyło, że Tomek w tym dniu miał dentystę i miał dotrzeć później, w związku z czym musiałam samodzielnie dojechać. To znaczy z Agatą, ale ja za kierownicą. Ze mnie to taki mistrz kierownicy, co gubi się na najbliższym skrzyżowaniu, a zaparkowanie na powierzchni mniejszej niż hektar sprawia dramatyczną trudność. Wyjechałyśmy dużo przez czasem, żeby odpracować te gubienia się i parkowanie i jeszcze zdążyć na zawody. O dziwo, wszystko przebiegło bezproblemowo, skrzyżowanie (takie ze skręcaniem) było tylko jedno, a na miejscu znalazłam duży, pusty plac do zaparkowania. Do mojego startu była prawie godzina, do startu Agaty prawie dwie. Żebym to przewidziała, to wzięłybyśmy koce, poduszki, termos, kanapki, książki i jakoś milej spędziłybyśmy czas niż marznąc w samochodzie. Po półgodzinie siedzenia poszłam się rozgrzewać, a  Agata została. 
 
 
Niektórzy organizatorzy to mają rozmach...
 
Moja trasa miała mieć raptem kilometr z drobnym hakiem, a w mojej kategorii wiekowej było nas tylko dwie. Jaki piękny splot okoliczności - człowiek się nie zdąży zmęczyć i jeszcze na pudle wyląduje:-) Tak na serio to wolę trasy dłuższe i większą obsadę, żeby było z kim rywalizować, ale trzeba brać co dają. 
Jakoś specjalnie to nas nie rozstawili z Beatką i poleciałyśmy chwilkę jedna po drugiej - ona pierwsza, ja za nią. Już w pobliżu pierwszego punktu mignęły mi jej plecy, dzięki czemu wiedziałam gdzie się kierować - tam skąd odbiega.Trochę się zdziwiłam, że to już, ale sprint to sprint - nie ma dużych odległości. Na skalę mapy nie było kiedy popatrzeć i przyjęłam, że będzie gdzieś w okolicy 1:5000. Była 1:4000. Ta drobna różnica między oczekiwaniami, a rzeczywistością nawet mi specjalnie nie przeszkadzała w trafieniu, tylko ciągle dziwiłam się, że to już. Na dwójkę ciut mnie zniosło w prawo, ale miejsce było tak charakterystyczne, że nie dawało się nie trafić:-) Na kolejne punkty praktycznie leciałam już po prostych, zwłaszcza gdy z punktu było w krzakach widać następny lampion jak siódemkę z szóstki:-) Od siódemki wszystko już dawało się robić ścieżkami, więc i nawigacji było tyle co kot napłakał. Ale wiecie - zdolna jestem, to i tak udało mi się pobiec nie tam gdzie trzeba. Z dziesiątki zamiast skręcić w prawo, poleciałam prosto, ścieżką, którą przed chwila przybiegłam. A tak się coś do niej przywiązałam. Zastanowiło mnie tylko to, że Gosia spotkana na punkcie, pobiegła inaczej, a miała taką samą mapę. Oczywiście przekręciłam sobie mapę o 90 stopni i tak usiłowałam nawigować. Na szczęście szybko się zorientowałam i stratę próbowałam nadrobić szybkim tempem. Nawet zadziałało, bo dobieg do mety miałam naprawdę szybki.
 
Dynamicznie na mecie.
 
 Cóż - cała trasa zajęła mi ciut ponad dwanaście minut i czułam się mocno niedobiegana. Tomek i Agata jeszcze w ogóle nie wystartowali, więc przede mną było duuużo wolnego czasu. Machnęłam więc sobie dodatkowe dwa kilometry po terenie zawodów, a jakże - z mapą w garści żeby nie zginąć i jeszcze zdążyłam zrobić Agacie zdjęcie kiedy startowała. Chwilę później przybiegł Tomek, a później czekaliśmy na powrót Agaty, co wiadomo - zawsze trwa. 
 
Czekamy.
 
Tym razem żaden lampion się jej nie zgubił, na metę wbiegła, a nie wkroczyła i jeszcze na dodatek nie była ostatnia w swojej kategorii. I w sumie to uznaję za największy sukces w naszej rodzinie, a nie jakieś tam pierwsze miejsca moje i Tomka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz