środa, 4 listopada 2020

WOR - finał w Skaryszaku

 W ostatnim etapie Warsaw Orient Races postanowiłam zaszaleć i zapisałam się na trasę dla profesjonalistów. No przecież nie z racji profesjonalizmu, tylko żeby się nabiegać na zapas, bo kto to wie kiedy następny raz. Czasy takie nieprzewidywalne... Co prawda nadal boli mnie kolano (po fizjoterapii) oraz odwłok (po grzybobraniu), ale stwierdziłam, że muszę dać radę, najwyżej spacerkiem pójdę. 
Biegać mieliśmy w Parku Skaryszewskim i Tomek od razu mnie przestrzegał, żebym z nawyku nie zaczęła biegać po pętli jak na parkrunie, tylko według mapy, z punktu na punkt:-) W sumie podobno przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka.
Wydawało mi się, że Park Skaryszewski to już znam dość dobrze i raczej nie brałam pod uwagę zgubienia się, ale na wszelki wypadek już na starcie patrzyłam w którą stronę wszyscy biegną, żeby przynajmniej dobrze zacząć. Jedynka i dwójka weszły gładko, ale już trójka stanęła okoniem. Tak się rozpędziłam, że przebiegłam obok lampionu, w ogóle nie zwracając na niego uwagi, a kiedy wreszcie wyhamowałam, stanęłam bezradnie z totalną pustką w głowie. Regularne zaćmienie. Pewnie, że tak mniej więcej wiedziałam gdzie jestem, tylko nic mi to nie pomagało. Zatoczyłam koło, żeby głupio nie stać w miejscu i zupełnie przypadkiem zauważyłam pod drzewkiem w oddali coś pomarańczowego. Byłam uratowana, ale przed samą sobą było mi łyso, że tak się wygłupiłam. 
Czwórka zaskoczyła mnie totalnie. Gdyby nie Tomek, który akurat w tym samym momencie dobiegł w okolice punktu, w życiu bym nie wpadła na pomysł, żeby szukać lampionu w grocie kamiennego źródełka. Dla mnie włażenie w takie miejsce to po prostu dewastacja zabytkowego parku  i jeszcze do teraz wszystko się we mnie buntuje na wspomnienie mojego haniebnego czynu, bo oczywiście punkt podbiłam. No sorry, nie wszędzie trzeba włazić, nawet w BnO.
Piątka i szóstka były łatwe, a siódemki usiłowałam szukać ciut za daleko. Ale w sumie dramatu nie było. Ósemka prościutka, a na dziewiątkę w ramach relaksu od myślenia pobiegłam za Michałem, ale nie żebym nie umiała trafić. Tak wyszło po prostu.
Do trzynastki szło idealnie, a z czternastką to dałam czadu. W pierwszej chwili pomyślałam, że dobiegnę alejką do placyku, potem w kolejną alejkę, ścieżka i lampion. No, ale nagle mi się odwidziało. Bo co? Ja nie potrafię takiego kawałeczka przebiec "na oko"? W znanym parku? Tak bliziutko? No to się okazało, że nie potrafię:-( O, jak bardzo nie potrafię... O tak:


Jak już w końcu znalazłam co trzeba, to na piętnastkę też pobiegłam dość abstrakcyjnie, sporym łukiem zamiast ciąć po prostej. Dobrze, że brzeg jeziora dość trudno jest przeoczyć. Szesnastka i siedemnastka , o dziwo, weszły dobrze, w sumie osiemnastka też, choć mogłam pobiec do niej optymalniej. Ale niech tam.
Przez te osiemnaście punktów w końcu nabrałam doświadczenia i rozkręciłam się i resztę trasy przebyłam już bezproblemowo. Oczywiście mogłam wybrać lepsze warianty przebiegu, ale w sumie to drobiazgi. Czasu zajęło mi to ho, ho jak dużo, no ale z góry zakładałam, że robię wersję bardziej spacerową niż wyczynową. Relaks to relaks! No dobra, tym sposobem straciłam szansę na jeden z tych przepięknych medali, co to je organizator przygotował, ale jak to w życiu - można marzyć o wszystkim, ale nie wszystko można dostać. Nie mam za złe - ani sobie, ani nikomu. I tak miło spędzony czas jest bezcenny.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz