czwartek, 14 marca 2024

ZAZU Tour w Kałuszynie z dobrą radą.

Do Kałuszyna pojechaliśmy we trójkę, przy czym Tomek robił tylko za kierowcę. Zaczęliśmy od fotki na mecie, czyli tak jakby od końca.
 
Już wiemy, gdzie mamy wrócić.
 
Mapa trochę mnie przeraziła długością trasy, szczególnie, że ta z poprzedniego dnia też nie należała do najkrótszych i plułam sobie w brodę, że nie chciało mi się tego szczegółu sprawdzić, tylko polegałam na Tomku. Postanowiłyśmy tradycyjnie z Agatą iść (a może i trochę biec) razem.

Startujemy.
 
Ruszyłyśmy od razu w krzaki, na azymut. Trzymałyśmy się go tak kurczowo, że poszłyśmy po kresce. Przy dwójce zaliczyłyśmy leciutką odchyłkę, która nie przeszkodziła nam w znalezieniu punktu, a potem kreska wróciła i trzymałyśmy się jej aż do piątki. Między czwórką a piątką znajdowało się pierwsze z licznych potencjalnie mokrych obniżeń, ale udało się je pokonać suchą nogą.
Po piątce wolałyśmy obejść gęstwinę niż się przez nią przedzierać, a na siódemkę nie mogłyśmy trafić. W sumie to zupełnie nie wiem dlaczego, bo nic aż tak trudnego tam nie było.

GPS kłamie - byłyśmy na siódemce!
 
Kolejne punkty wchodziły już gładko. Co jakiś czas spotykałyśmy Hanię, ale głównie przy punktach, a nie na trasie - ona chyba wybrała mniej azymutowy wariant przebiegu.
Po jedenastce stanęłyśmy przed dylematem - biec do dwunastki naokoło ścieżką, jak kilku facetów przed nami, czy dalej na azymut przez mokradła (nie wiadomo czy suche, czy mokre). Ja byłam skłonna obiec ścieżkami, ale niespodziewanie Agata wyraziła chęć pójścia na azymut. Tak mnie to zdziwiło, że bez słowa sprzeciwu wlazłam w krzaczory i potencjalne bagnisko, które na szczęście okazało się nie tak mokre na jakie wyglądało. Kawałek dalej, ku mojemu kolejnemu zdziwieniu, w oddali zobaczyłam Hanię, która też wybrała trudniejszy wariant. Takie to jesteśmy kobiety niezłomne.
Z trzynastki na czternastkę już odpuściłyśmy szaleństwa i pobiegłyśmy ścieżkami, ale potem już się tak nie dało i dopiero dobieg do mety (a i to tylko końcówkę) zorganizowałyśmy sobie po asfalcie. Agata na ostatnich metrach włączyła motorek, żeby mnie przegonić i... udało się jej. Na metę wpadła pierwsza, ale w ogólnym rozrachunku brakło jej sekund, żeby ze mną wygrać.

Wyścig do mety.


Chwila odpoczynku.
 
Zaczęliśmy już zbierać się do odjazdu, kiedy Agata zakomunikowała, że nie ma telefonu. Przetrząsnęła kieszenie, przebuszowaliśmy samochód i nic - nie ma. Musiał zginąć w lesie. I jak go tu teraz znaleźć, kiedy dla utrudnienia dzwonek jest wyciszony, bo tak. Nie pozostało nic innego jak wziąć mapy w garść i wrócić na trasę. Tomek uparł się iść z nami i jeszcze tylko nam brakowało, żeby mu po drodze noga odpadła. Pierwszy punkt zaliczony - telefonu nie ma. Drugi punkt - telefonu nie ma. A wszystkich punktów siedemnaście. 
- A po co ty właściwie bierzesz ten telefon ze sobą? - spytał Agatę Tomek.
- No, w razie gdybym się zgubiła.
- A zgubiłaś się kiedyś?
- Ja nie. Tylko telefon...
Szanse na odnalezienie niemego telefonu w lesie były dość nikłe, ale jakoś przed trzecim punktem wielokrotne dzwonienie  w nadziei, że ktoś znalazł i odbierze przyniosło efekt - telefon czekał już na mecie. O jak mi się lekko zrobiło, że nie muszę powtarzać całej trasy, po której już na mecie byłam wykończona. Telefon znalazł Jacenty i nasza wdzięczność będzie Go ścigać na najbliższych zawodach, na których będziemy i my i On.
 
DOBRA RADA: do lasu bierz telefon naładowani i niewyciszony. A jak nie musisz, to nie bierz. A jak bierzesz, to nie gub.


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz