Na Nocne Manewry można (w moim przypadku) nie iść tylko wtedy, kiedy się nie żyje. To, że od kilku miesięcy boli kolano i plecy, a kilkanaście dni przed imprezą dołącza ból kostki nie jest więc żadnym usprawiedliwieniem i iść trzeba. Tak więc nałykawszy się ketonalu i nasmarowawszy większą część człowieka voltarenem wyruszyłam na najdłuższą i najtrudniejszą trasę.
Na starcie dostaliśmy dwie mapy - jak określił sam autor: pierwsza od startu do ogniska, druga od ogniska do mety.
Bardzo mi się ta idea spodobała, szybko schowałam drugą mapę na potem i zajęliśmy się rozpracowywaniem pierwszej. Już na pierwszym punkcie wzięliśmy stowarzysza, ale nie miało to znaczenia, bo Tomek tym razem planował lajtowe przejście (do dziś nie wiem co mu się stało) i stwierdził, że bierzemy wszystko co się napatoczy, jeśli tylko choć trochę przypomina punkt kontrolny. Tak to ja lubię, a nie sprawdzanie dwie godziny czy lampion wiszący 50 metrów dalej nie jest czasem lepszy.
Szło nam ze zmiennym szczęściem - raz stowarzysz, raz punkt właściwy, a czasem nic do niczego nie pasowało i wtedy to już naprawdę braliśmy, co było.
W lesie było bardzo przyjemnie, cieszyłam się, że tam jestem, delektowałam się tym i było mi całkiem dobrze, zwłaszcza że mokre i zimne buty działały na kostkę niczym krioterapia, wyższe części załatwiała tabletka.
Urokliwe okoliczności przyrody.
Do ogniska dotarłam nawet niezbyt zmęczona, ale z lekka zdegustowana problemami z dopasowaniem niektórych wycinków. Za to pełna nadziei, że druga mapa będzie łatwiejsza, bo wyglądała jak zwykła biegówka, czyli to, co znamy najlepiej.
Przy ognisku tradycyjnie kiełbaska, herbata, ciastko i ... znowu w drogę.
I tu proszę państwa sprawa się rypła. Pierwszego poogniskowego punktu szukaliśmy ponad godzinę i w końcu coś tam wzięliśmy, choć to coś do niczego nie było podobne. Nasz entuzjazm ulotnił się bezpowrotnie, mnie bolała już większa część człowieka, a dodatkowo rankiem czekała mnie trzystukilometrowa podróż. Decyzja mogła być tylko jedna - idziemy najkrótszą drogą do mety. Ponieważ po drodze mieliśmy dwa z kolejnych ośmiu punktów, więc zebraliśmy... jeden. Ale nic więcej. Nastrój zapanował ponury, bo też i tak źle nie było na żadnej edycji imprezy. I wiecie co się okazało? Te mapy to wcale nie były tak, jak mówił autor - do ogniska i od ogniska, tylko niektóre wycinki z jednej mapy trzeba było przypasować do drugiej i odwrotnie. Tak zostaliśmy zrobieni w konia. Nic dziwnego, że nic nam do niczego nie pasowało...
A i tak najgorsze nadeszło następnego dnia, te trzysta kilometrów od domu - kostka spuchła jak balonik i nie pozwalała się używać. I wciąż nie pozwala - już drugi miesiąc.
Pamiętajcie więc dwie rzeczy:
1. nie należy wierzyć autorowi trasy,
2. nie należy nadużywać (a nawet w ogóle używać) bolących części ciała.
Summa summarum - Nocne Manewry to bardzo pouczająca impreza!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz