…czyli lekko, łatwo i przyjemnie?
Na dzień dobry oszczekały (uff, nie pogryzły)
nas psy. Potem organizatorzy usiłowali zastraszyć nas katakumbami, trumnami, wystającymi z nich piszczelami,
wyszczerzonymi czaszkami, a na koniec przegonili po cmentarzu. To się nazywało „atrakcje”.
Po zmroku impreza właściwa. Okazało się, że pomylili kartki i zamiast mapy
dali stronę z poradnika młodego rodzica.
Do tego kiepsko wydrukowaną – obrazki ciemne, małe i do tego porozrzucane
bezładnie na stronie. Sprawnie podzieliliśmy się na kilka tramwajów i ruszyliśmy
w trasę. Bez mapy trochę trudno, ale zebraliśmy co tam po drodze wisiało (niektóre PK nawet okazały się prawidłowe) i z najgorszym czasem zameldowaliśmy się
na śródmeciu. W końcu złotych kalesonów za pierwsze miejsce nie obiecywano.
Atmosfera nieco podupadła, więc drugi
etap śmignęliśmy znacznie szybciej żeby mieć to z głowy i nasz tramwaj
zameldował się w zajezdni z dobrym czasem, aczkolwiek świt już czaił się za
rogiem.
Inwencja organizatorów w wymyślaniu
atrakcji przez noc nie wygasła, tak więc na etap dzienny zafundowali nam
deszcz. Po deszczu wiadomo, grzyby dobrze biorą. Zbiory się udały – oprócz podgrzybków
i kurek zebraliśmy też pokaźną ilość PK. Czas w tej sytuacji przestał odgrywać
pierwszoplanową rolę.
Potem, z obawy przed kolejnymi
atrakcjami organizatorów, szybciutko zwinęliśmy namiot i zdecydowanie oddaliliśmy się w siną
dal.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz