piątek, 7 czerwca 2019

Nie uszło nam to na sucho! DYMnO 2019.

DYMnO od zawsze kojarzy mi się z wodą. Dwa lata temu startowałam po raz pierwszy i wodę, owszem - widziałam, ale nie zamoczyłam nawet czubka palca. W ubiegłym roku susza była taka, że zaznaczone na mapie bajora, w terenie okazywały się małymi kałużami. Mimo to, w tym roku znowu nastawiłam się na mokre przejście i nie żałowałam sobie sudokremu na stopy.
Na start jechaliśmy rano, ale to rano było bardzo, bardzo barbarzyńskie - wstać musieliśmy trochę po czwartej w nocy. Dodatkowo wcale nie zdążyłam się zregenerować po Jadze-Korze i brałam pod uwagę opcję, że nie dam rady.
Przed siódmą otrzymaliśmy mapy i parę minut na wybranie wariantu, a o siódmej ruszyliśmy.

 Grzecznie czekam na swoją kolej.

Punkty na mapie były tak rozłożone, że ciężko było wybrać jakiś logiczny wariant, bo jak by nie iść, środek mapy zawsze bruździł. Postanowiliśmy zacząć od punktu 31, czyli wariantem północnym, podczas gdy większość grupy ruszyła na południe. Przynajmniej nie mieliśmy tłoku, szczególnie, że biegliśmy raczej w końcówce stawki.
Pierwszy punkt, na rozwidleniu rowów, na zachętę był łatwiutki, z dobrym dobiegiem i dopiero ostatnie metry, kiedy musieliśmy zejść z drogi, zaczęły wprowadzać nas w atmosferę zawodów - punkt stał na podmokłej łące.
Kolejny PK, z numerkiem 34, miał być za górami, za rzekami... A nie, tylko za rzekami, a tak dokładniej rzeczką Strugą i rowami. Na pierwszych rowach zaznaczone były przepusty, a przez Strugę przechodziła droga, więc założyliśmy, że jak jest droga, to będzie i mostek. No niestety... zamiast mostku był bród. A myśmy taki kawał drogi specjalnie nadłożyli. Jeszcze przymierzaliśmy się do przejścia (na oklep) po zwalonym pniu, ale odpadała z niego kora, a pod spodem mogły być robaki, albo co, więc kategorycznie odmówiłam. To już wolałam zmoczyć nogi.

Odświeżająco i całkiem miło.

Między rzeczką, a lasem, do którego mieliśmy dotrzeć, ciągnął się łan pokrzyw, a gdzieś między nimi powinien być rów. Rów to mało powiedziane - woda stała po całości, a rów znaleźliśmy wpadając w wodę po uda. Ja to nawet zanurzyłam się z przyjemnością, bo chwilę wcześniej oblazło mnie milion ogromnych, czerwonych, kąsających mrówek.


 Znaleźliśmy rów!

Ponieważ kolejny punkt miał być na górce przynajmniej mieliśmy pewność, że będzie sucho. Namierzyliśmy się starannie i po chwili dotarliśmy do lekkiego wzniesienia. Ucieszyłam się, że górka jest mała, bo po Jadze Korze mam lekki uraz do przewyższeń. Wszystko było pięknie oprócz tego, że nigdzie nie było ani śladu lampionu. Przeczesaliśmy górkę od prawa do lewa, z góry na dół, po przekątnej, a potem to samo tylko w przeciwnych kierunkach. Lampionu nie było. Okazało się, że owszem - namierzyliśmy się bardzo dokładnie, tylko nie z tej drogi co myśleliśmy. Nasza górka była bardziej na północ i niestety, była znacznie wyższa niż te nędzne pagóreczki, które tak ochoczo czesaliśmy. Historia z górką wyrwała nam z wyniku aż 70 minut. Ale trzeba przyznać, że w czesaniu byliśmy bardzo konsekwentni i nie poddawaliśmy się po pierwszych niepowodzeniach:-)))
Między 34 a 39 mieliśmy na mapie zaznaczony sklep, ale uznaliśmy, że na przyjemności to jeszcze za wcześnie. 39 na muldzie weszło bez większych problemów.
Po 39 postanowiliśmy przejść się środkiem mapy i zgarnąć kilka tych środkowych punktów, co to ni przypiął, ni przyłatał. Wiązało się to z ponownym przekroczeniem Strugi, ale ustalając marszrutę jakoś nie braliśmy tego pod uwagę. Zresztą - skoro w jedną stronę udało się przejść, to i w drugą musi. Punkt 40-ty stał na granicy lasu, tylko Tomek nie chciał mi uwierzyć, że ta granica jest rzeczywiście na drugim brzegu. A Struga to nie jest proszę Was taka normalna rzeczka, co to ma wodę, potem brzegi, a potem sucho. Nie, ona ma wodę głęboką, wodę płytką, podmokłość, chaszczory mokre (z nadreprezentacją pokrzyw), chaszczory suche i dopiero potem normalna reszta. Co z tego, że najgłębsze udało nam się przejść po żeremiu, kiedy i tak łażąc po standardowo mokrym nasiąknęliśmy od dołu.
Z 40-stki polecieliśmy na 36, bezsensownie omijając 35, który tym sposobem został nam na powrót. PK 41 na ogrodzeniu nie dostarczył nam żadnych wrażeń, za to kiedy go minęliśmy, spotkaliśmy mordercę. Mroczny mężczyzna wysiadł z samochodu w środku lasu, otworzył bagażnik i wyjął z niego... wielką siekierę i piłę mechaniczną, niewątpliwie planując jakąś drobną masakrę. Na szczęście sprzęt nie był jeszcze gotowy do użycia i chyba tylko dzięki temu udało nam się ujść z życiem. Ufff.
PK 45 na końcu szerokiego rowu wodnego był łatwy. Schody, czy raczej stopnie (wodne) zaczęły się tuż za punktem. Chcieliśmy pójść prosto na północ (bo tak było najkrócej), ale okazało się, że Struga w tym miejscu jest szeroko rozlana i dość głęboka.Z mapy wynikało, że na zachód jest trochę węziej, ale okazało się, że bynajmniej - nie płycej. Spróbowaliśmy jeszcze bardziej na zachód i jedyną odmianą było mniej wciągającego mułu na dnie. Dobre i to. Gdyby woda była czysta, to ta przeprawa byłaby całkiem przyjemna, bo w ciepły dzień miło się ochłodzić. Niestety, na powierzchni pływały jakieś syfy i bałam się, że natychmiast po wyjściu dostaniemy parchów.

W najgłębszym miejscu sięgało mi prawie po pas.


Zaraz przypomniała mi się "Szanta ekologiczna" zespołu Watersztagi:

Płynęła sobie plama ropy wolno w dół rzeki.
- Hurra, dziewczyno ma! Płyną se ścieki!
I weszła do niej dziewczyna, ciemna blondyna.
- Hurra, dziewczyno ma! Płyną se ścieki!

   Płyną ścieki w dół rzeki, płyną ścieki, hej!
   - Hurra, dziewczyno ma! Płyną se ścieki!

Ażeby zażyć ochłody wlazła do wody.
W wodzie płyną wirusy, wyszły jej włosy.

  W rzekę weszła dziewczyna,
  Wyszła ruina!


Przez 44, 43 i 47 przemknęliśmy rączo i bezstratnie w czasie. Podziwialiśmy przepiękne okoliczności przyrody, bo od punktu 47 szliśmy szeroką łąką porośniętą jakimiś żółto kwitnącymi krzaczkami. Normalnie - sielanka. A po sielance nastąpił zamach na nasze życie. Zauważcie - kolejny już! Szliśmy sobie spokojnie przecinką, a tu nagle, niemal przed nosem, na drogę runęło drzewo. Trafiliśmy na ścinkę i na wszelki wypadek zagrożony teren obeszliśmy wielkim łukiem. I znowu udało się uciec kostusze spod kosy!
PK 48 zaczęliśmy szukać trochę za wcześnie. Coś na tej imprezie nie mieliśmy szczęścia do górek, bo punkt (podobnie jak 34) miał być na szczycie i znowu nie tym, który typowaliśmy. Co ciekawe, na górce spotkaliśmy rowerzystów czeszących za lampionem, więc nie tylko nas zniosło z trasy.
Na kolejny punkt - 49 poszliśmy naokoło, przez Ugoszcz, ale tam był sklep, a nam zaczynało kończyć się picie. Poza tym impreza bez sklepu jest nieważna, a przecież nie mogliśmy do tego dopuścić! Nasze zdanie podzielała też Ewa, Kazik i kilka innych osób, które spotkaliśmy przy sklepie.

Cukierki na wzmocnienie.

Punkt 49 miał być na karpie, idziemy więc sobie przecinką do niego, patrzymy, a tu Kasia K. idzie nam naprzeciw. Normalnie ruchomy punkt kontrolny! :-)

 PK 49

PK 50 nie sprawił nam problemów, a na strumyku nawet natrafiliśmy na mostek. Mostek, to może za dużo powiedziane, ale dwie deski, po których dawało się przejść - były. To była chyba nasza pierwsza woda, którą pokonaliśmy na sucho! Po PK 51 nastąpił 44-ty kilometr, więc tradycyjne okolicznościowe selfie oczywiście musieliśmy zrobić.

44-ty, klubowy kilometr.


Z 51, przez Syberię, udaliśmy się do PK 46, który co prawda miał nudny opis "koniec rowu", ale mieścił się niemal nad samym jeziorkiem z przepięknymi nenufarami i wędkarzami. Przepiękne były nenufary, a wędkarze to nie wiem, bo nie było czasu się przyglądać. Poza tym łypali na nas groźnie, bo pewnie płoszyliśmy im ryby.
Od jakiegoś czasu każdy kolejny punkt był coraz łatwiejszy i coraz ładniejszy. Po jeziorku z nenufarami czekało na nas kolejne, położone w środku Rezerwatu Moczydło. Prowadziła do niego ścieżka dydaktyczna zakończona pomostem widokowym. Poza widokami pomost miał tę zaletę, że na jego stopniach można było wygodnie usiąść i odpocząć. To znaczy można by, gdyby Tomek mnie nie poganiał...

Na żywo wygląda to znacznie lepiej.

Kolejne punkty nie przysporzyły nam już żadnych większych problemów (bo mniejsze, to i owszem), ale też nie przyniosły żadnych niezwykłych wrażeń estetycznych. Bardzo spodobało mi się określenie PK 32 - "róg granicy wysokopiennego lasu". W terenie te wysokie pnie jakoś mnie specjalnie nie ruszyły. Może też i dlatego, że było mi już wszystko jedno, chciałam tylko dowlec się do bazy i zjeść coś, co nie będzie słodkie.

Wysokopienny lampion

Wbrew moim wewnętrznym obawom mieliśmy jeszcze całkiem przyzwoity zapas czasu i wyglądało na to, że nawet jeśli resztę trasy pokonam czołgając się, to i tak wyrobimy się w limicie, z kompletem punktów. No, ale taka to ja już nie jestem - sprężyłam się w sobie  i większość drogi od ostatniego punktu (33) biegłam. Na ostatniej prostej spotkaliśmy organizatorów idących do bazy, więc tym bardziej nie wypadało przechodzić do marszu:-) Wreszcie dotarliśmy do mety, ostatni raz pipnęliśmy czipem i koniec, fajrant, odpoczynek i upragniony obiad. Kiedy w restauracji, przy kotlecie, dzieliliśmy się wrażeniami z trasy z innymi uczestnikami, okazało się, że chyba byliśmy na całkiem innej imprezie. Oprócz nas nikt nie łaził w wodzie po pas, a nawet jeśli, to przecież nie trzykrotnie.
Zaraz, zaraz - czy myśmy czasem nie poszli pieszo na trasę kajakową???
A koniec końców wreszcie wyszło na moje - DYMnO niebezpodstawnie od początku kojarzyło mi się z wodą!

 Nasz ślad.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz