czwartek, 30 lipca 2020

Warszawska Mila - kiedy dojściówka jest tej samej długości co trasa....

Ponieważ Warszawska Mila to zawody dwudniowe, to w niedzielę nie było to czy tamto, boli, nie boli, zmęczenie czy nie - jechać na zawody trzeba. W niedzielę było chyba jeszcze cieplej niż poprzedniego dnia, umierałam nawet leżąc i sama myśl o wykonywaniu jakichkolwiek ruchów, nie mówiąc już o bieganiu, wywoływała u mnie palpitacje serca. No, ale z drugiej strony głupio nie pojechać. Oprócz upału organizatorzy zafundowali nam dwukilometrowe dojście na start, czyli prawie tyle, ile miała mieć moja trasa. No ludzie, po takiej dojściówce to przecież nie będę w stanie nawet wyczołgać się na trasę. Ponieważ Tomek miał startować coś ponad czterdzieści minut po mnie, wykombinowałam, że w drodze na zawody podrzuci mnie na start samochodem, a sam pojedzie do bazy i zaliczy sobie to dojście. Kombinowałam, kombinowałam i przekombinowałam - z domu wyszliśmy godzinę za wcześnie, bo źle popatrzyłam na zegarek i w efekcie nie było sensu wysadzać mnie przy starcie. Trudno - albo przeżyję, albo nie. O dziwo, dojściówkę przeżyłam. Co prawda na starcie słaniałam się na nogach i po dojściu musiałam na chwilę usiąść, ale mogło być gorzej. Komary znowu żarły i znowu czas oczekiwania na swoją kolej spędziliśmy wykonując dziwne ruchy rękami.

Na dojściówce przez  drogę byliśmy przeprowadzani przez organizatorów i straż pożarną.

Tym razem organizatorzy dopracowali start i każdy dokładnie wiedział kiedy ruszyć. Mi to nawet Konrad pokazał palcem na mapie gdzie jest trójkąt, bo ślepota nie mogłam znaleźć. Taka byłam nieogarnięta na tym starcie, że zapomniałam włączyć zapisywanie trasy i nie zobaczycie co wyczyniałam przed punktem pierwszym.

Numerek musi się zgadzać.

Tradycyjnie bezsensownie ruszyłam na azymut zamiast najpierw ścieżką, a potem rowem. Uszłam już kawał drogi (teren zdecydowanie nie pozwalał na bieganie) kiedy nagle ubzdurałam sobie, że na starcie ustawiłam kompas odwrotnie (czyli północ na południe) i teraz maszeruję w złym kierunku. Spanikowana wróciłam prawie na start, ustawiłam kompas od nowa i... ruszyłam dokładnie w tę samą stronę. Oczywiście, że od początku miałam wszystko w porządku. Mimo powtórnej penetracji lasu, jedynki nie mogłam znaleźć. Mapa nijak nie odwzorowywała chaosu dołków, rowków, obniżeń, kopców, ewentualnie ja inaczej interpretowałam znaki na mapie. W pewnym momencie zauważyłam, że jakaś dziewczyna ewidentnie zmierza do mnie, więc ruszyłam jej na spotkanie w nadziei na zdobycie jakichś wskazówek. Ona miała dokładnie tę samą nadzieję. Powiedziała, że kawałek dalej stoi lampion o kodzie 31 i czy mogę jej pokazać na mapie gdzie to jest. Akurat mogłam, bo to była moja dwójka. Nooo, nieźle mnie zniosło. Pokazywałam palcem na mapie który to punkt i w pewnym momencie jak się obie zerwałyśmy do biegu, każda w innym kierunku, byle dalej, niemal na oślep. Bo widzicie, w lesie nie można było zatrzymywać się ani na sekundę. Groziło to pożarciem żywcem przez stada wygłodniałym komarów, które ogromną chmarą od razu pokryły nasze ciała. Dobrze, że zdążyłam jeszcze ustawić sobie azymut i jakoś doleciałam do tej jedynki. Do dwójki wcale nie wracałam po śladach, bo przecież leciałam z niej w panice nie patrząc na otoczenie i musiałam namierzać się kompasem. Po dwójce miałam już dość tego etapu i marzyłam o powrocie do domu. Do trójki namierzałam się z dwójki dwa razy zanim ją znalazłam, a do czwórki poszłam za tłumem, który nagle się pojawił. Teren po którym łaziliśmy był wyjątkowo nieprzyjazny, jak dla mnie wręcz obrzydliwy. Brrrrr... nigdy więcej nie chcę tam trafić! Jeszcze piątka i szóstka stały w tych niesprzyjających okolicznościach przyrody, a potem las stawał się coraz bardziej przebieżny. Do siódemki musiałam przejść przez wydmę, potem z powrotem, do kolejnego punktu, wdrapać się na tę samą wydmę, ale w jej najwyższym miejscu i w tym momencie byłam już nieżywa. A do mety kawał drogi. W drugiej części trasy nie miałam problemów nawigacyjnych, ale ledwo trzymałam się na nogach i szłam głównie siłą woli. Od dziesiątki odeszłam w głupią stronę, bo zamiast do drogi, to ja oczywiście po krzakach prosto na głęboki rów przy asfalcie. Upał chyba do cna wyżarł mi mózg.

PK 10

Oprzytomniałam przy jedenastce i już nie pchałam się w ciemnozielone, tylko mocno naokoło drogami poszłam do dwunastki. Tak prawdę mówiąc to od azymutu powstrzymało mnie nie tyle to ciemnozielone, ile komary wylatujące chmarą z każdego potrąconego krzaka. Na drogach nie ma tego problemu.
W końcu zaliczyłam ostatni punkt i został jeszcze tylko dobieg do mety. Na ogół w tym momencie wracają mi siły i lecę ile fabryka dała, ale tym razem człapałam sobie powoli pod górkę, a nawet kiedy było już w dół, nie rozpędzałam się. W końcu musiałam zostawić sobie trochę sił na powrót do bazy. W bazie jeszcze dałam radę się sczytać i dojść do samochodu, po czym zaległam w nim w formie trupa i było mi wszystko jedno. W takim stanie znalazł mnie Tomek i czym prędzej odwiózł do domu. Dobrze, że mieliśmy blisko. Dopiero zimna kąpiel i porządny obiad postawiły mnie z powrotem na nogi.
Ale oczywiście, że to były super zawody i bardzo dobrze się bawiłam. Nawet jeśli z relacji nie bardzo wynika:-))) I za rok chcę to koniecznie powtórzyć!

Mapa mojej kategorii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz