Po powrocie z Wawel Cup przez kilka dni odpoczywaliśmy, ale w końcu trzeba było się ruszyć. Na sobotę zapowiedział się PUKS-owy trening, więc namówiliśmy jeszcze Agatę i we trójkę pojechaliśmy do Legionowa. Skoro byliśmy we trójkę, to łatwo przewidzieć jakie trasy obsadziliśmy - A, B i C.
Najpierw formalności, potem mapy w garść i poszukiwania startu. W końcu - w las!
Start!
Noo, to było całkiem inne bieganie niż tydzień wcześniej - płasko, wspinać się nie trzeba, przecinki od linijki i na upartego do większości punktów można by dobiec ścieżkami. Oczywiście nie skorzystałam z tej opcji, bo nie po to uczyłam się posługiwać kompasem, żeby latać po ścieżkach i to nadkładając drogi. W sumie to było lekko, łatwo i przyjemnie, przynajmniej do PK 11. Tam sprawy się nieco pokomplikowały, ponieważ lampion stał nie w tym dołku co trzeba. Już na dojściu, w krzakach, spotkałam Karolinę, a w domniemanym miejscu punktu innych zawodników. Grupowo czesaliśmy teren, zapuszczając się nawet w abstrakcyjnych kierunkach, aż wreszcie ktoś znalazł lampion. Ja oczywiście akurat byłam daleko od tego miejsca, ale Karolina litościwie naprowadziła mnie głosem, opóźniając swój bieg. Dzięki!
Lekki problem miałam z PK 12, bo poszłam kawałek za daleko, ale szybko się zorientowałam i zawróciłam, a ktoś odchodzący od punktu dodatkowo wskazał mi kierunek. Dalej poszło już bez niespodzianek, no może poza niespodziewanym spotkaniem z Tomkiem na PK 15.
Dynamiczny odbieg od punktu:-)
Na mecie, ku mojemu zdziwieniu, byłam pierwsza z naszej trójki. Spodziewałam się przynajmniej Agaty, która miała najkrótszą trasę. Tymczasem po chwili wrócił Tomek, a jej ani śladu. A wiecie dlaczego tak długo jej zeszło? Bo musiała omijać pajęczyny:-)
Dyskusje na mecie.
I obowiązkowe rozciąganie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz