piątek, 5 stycznia 2024

FalInO, czyli o tym, że kompas kompasowi nie równy.

Nie wyrobiliśmy normy zawodów w zeszłym roku, więc jeszcze na końcówce usiłowaliśmy trochę nadrobić. W sobotę wybraliśmy się do Falenicy na FalInO. 
Przez całą drogę powtarzałam sobie, że to będzie scorelauf i mam nie sugerować się numerami punktów, bo regularnie na tych zawodach zapominam o tym i miotam się między punktami jak głupia. 
Zanim ruszyliśmy w trasę musieliśmy trochę połazić po podwórku, żeby złapać gps-a.
 
Tomek już ma, ja jeszcze łapię.
 
 
Startujemy z wnętrza szkoły.

Ruszyliśmy w tej samej minucie i od razu dogadaliśmy się, że jako pierwszy oboje bierzemy PK 8. W tej sytuacji po prostu pobiegłam za Tomkiem, zakładając, że skoro jest "u siebie" to na pewno trafi.
 
W drodze na nasz pierwszy punkt.
 
Trafił - jakże by inaczej. A po drodze okazało się, że nie wzięłam kompasu. Dla mnie kompas tak jest sprężony z czipem, że jak nie biorę czipa, to i kompasu nie. A tymczasem impreza na perforatorach...

Akurat Tomek zasłonił, ale podbijam perforatorem.
 
Już miałam wracać do bazy po kompas (w końcu nie odbiegliśmy daleko), ale Tomek zaoferował mi swój twierdząc, że przecież nie zginie w swoim lesie. No dobra, niech tak będzie. Szybko pożałowałam tej decyzji, ale Tomek pobiegł, a ja zostałam z tym jego kompasem. Co z nim było nie tak? Po pierwsze był na prawy kciuk, a ja noszę na lewym, po drugie wyglądał zupełnie inaczej niż mój. Niby kompas to kompas, ale daje słowo zupełnie zgłupiałam usiłując się nim posłużyć. PK 2 znalazłam tylko dzięki temu, że po pierwsze miałam biec w kierunku przeciwnym niż Tomek, a po drugie lampion było widać z daleka. Natomiast odejść od punktu w kierunku następnego już nie umiałam. Za cholerę nie mogłam ogarnąć jak ten kompas ma oznaczone miejsce północy (bo, że igła wskazuje północ to jednak wiem) i nijak nie potrafiłam ustawić azymutu. U mnie wiadomo - igła wchodzi między dwie czerwone kreski i jest ok, ale tu? Nie ma czerwonych kresek! Oczywiście od punktu zamiast na na północ odeszłam na południe. Na szczęście były tam budynki więc szybko ustaliłam gdzie jestem i wtedy zauważyłam na kompasie trzy czerwone kropki. Do tej pory myślałam, że to jakieś ozdoby (podobnie jak wielokolorowa obwódka), ale wykoncypowałam, że to jednak wskaźnik północy. Ufff, azymut mogłam już wyznaczać.
Kolejną trudnością z tym parszywym kompasem okazała się konieczność zdejmowania go z kciuka przy każdej próbie podbicia punktu. Trudno, jestem praworęczna i lewą nie podbiję, a kompas na prawym kciuku przeszkadza. Klęłam więc na każdym kolejnym punkcie i zdejmowałam. W sumie cud, że nie zgubiłam tego cholerstwa.
Sama trasa była łatwa - nawet ja pamiętałam już niektóre fragmenty trasy, poza tym lampiony było widać z daleka. Tylko z piątką trochę się rozminęłam, bo rozproszyli mnie biegacze górscy i zamiast na mapę i teren, patrzyłam na nich. Co ciekawe Janusz, którego spotkałam odchodząc od punktu też miał problem z jego znalezieniem. Tak poza wszystkim to punkt chyba trochę źle stał (podobnie jak kilka innych), albo mapa nie odwzorowuje dokładnie terenu. W sumie nieważne, bo wszystko co trzeba znalazłam i jeszcze wygrałam w swojej kategorii. Fakt, że kategorii nie wybrałam zbyt ambitnie, ale to inna sprawa...
Tomek faktycznie poradził sobie bez kompasu, nie zgubił się, znalazł wszystkie punkty i wrócił bez problemu. Grunt to znajomość terenu.

Mój malutki przebieg.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz