środa, 24 stycznia 2024

WesolInO (bez podtytułu, bo nie mam pomysłu)

Znowu miałam przerwę w orientacyjnym udzielaniu się, bo dopadł mnie jakiś wirus, ale jak tylko przestałam smarkać, to od razu pojechałam na WesolInO. Razem z Tomkiem pojechaliśmy oczywiście.
Wybrałam trasę B, ale i ona była (jak na moje potrzeby) ciut za długa - ponad 4 kilometry. Nominalnie. Ale iść na A, to już jednak trochę obciach.

 Przed startem.

 Śniegu napadało i zapowiadało się albo ciężko - dla tych co startują wcześniej i muszą przecierać szlaki, albo lekko - dla tych, co już będą mieć inostrady. W moim przypadku wyglądało, że będzie i tak i tak, bo nawet jak zacznę wcześnie, to skończę późno.
Przed startem chwilę przeczekiwałam, żeby Marzena zdążyła odbiec kawałek, bo nie lubię biec za kimś, ale szybko zmarzłam i musiałam ruszyć bez względu na wzgląd.

Start.

Zaczęłam spokojnie ścieżką mając nadzieję, że znajdę skrzyżowanie, z którego planowałam się dalej namierzyć. Ufff, udało się i nawet mimo lekkiego znosu w prawo znalazłam punkt. Pierwszy sukces.
Nie wiem co mnie podkusiło lecieć do dwójki na azymut, skoro w pobliżu była wygodna ścieżka. A ponieważ tylko ja miałam tak abstrakcyjny pomysł, musiałam przecierać szlak w śniegu, bo przecież nikt tamtędy przede mną nie szedł. W efekcie i tak na chwilę wyszłam na ścieżkę, bo zniosło mnie tradycyjnie w prawo. Ale grunt, że dwójkę znalazłam.
Trójka bez historii w tle, a do czwórki pobiegłam ścieżkami, bo dość już miałam śniegu na borowinie, co to nie wiadomo, czy bezpiecznie stawiać stopę, czy nie.
Piątki trochę się obawiałam, bo to był jeden jedyny dołek pośrodku gęstego niczego, ale o dziwo trafiłam bez problemu. No dobra, w międzyczasie pojawiły się inostrady, ale z nimi to też nigdy nic nie wiadomo, więc czujna i tak byłam do samego końca.
Niestety, nic nie może przecież wiecznie trwać, więc dobra passa musiała się kiedyś skończyć i skończyła się za piątką. Znowu podkusiło mnie, żeby iść na azymut (iść, bo to już ten moment) choć dookoła była cała plątanina dróg i można było w nich przebierać jak w ulęgałkach. Ale nie, drogi są be... W sumie to są be, bo tak mi wszystko poplątały, że punktu zaczęłam szukać o jedną drogę za wcześnie. Kierunek drogi, za którą miał wisieć lampion zgadzał się, ale ukształtowanie już jakby trochę mniej. Pokręciłam się trochę i tę i nazad i w końcu stwierdziłam, że pora zorientować się gdzie jestem. Do orientowania się dobre są skrzyżowania, więc szłam sobie ścieżką aż na jakieś natrafię i metoda rzeczywiście zdała egzamin. A jak już wiedziałam gdzie jestem, to reszta prosta.

A miało być tak ładnie po kresce...

Po wpadce z szóstką to już tak się pilnowałam kreski i inostrady, że siódemkę zaliczyłam bez problemu, a kawałek przed punktem spotkałam Tomka i pomachaliśmy sobie z daleka. Do ósemki już ścieżkami, jak nakazywała logika, dziewiątka była tuż obok ósemki, a potem tylko meta i fajrant. Chwilę po mnie przybiegł Tomek i mogliśmy wracać w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.Takiego przyjemnego obowiązku, bo mimo przejściowych trudności na trasie, to przecież i tak było super.

I po zawodach...
 
Cały przebieg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz