czwartek, 30 stycznia 2025

ZZK, czyli jak wmówić mi domek w lesie.

W weekend mieliśmy gości, więc odpadło nam sobotnie bieganie i zapowiadało się, że przynajmniej w moim przypadku, odpadnie też niedzielne. A tymczasem nasi goście kiedy tylko natknęli się na trofea z zawodów porozstawiane i porozwieszane w domu, od razu zainteresowali się co to takiego i wyrazili chęć spróbowania swoich sił w sztuce nawigacji, szczególnie, że i tak planowaliśmy spacer po lesie. Oczywiście zdeklarowałam się nie biegać, tylko przespacerować się z nimi, pokazując na trasie co i jak. Zanim zdążyli się rozmyślić, Tomek zapisał nas wszystkich i nie było odwrotu. A przynajmniej tak to przedstawiliśmy:-)
Wcale nie wybraliśmy najprostszej trasy, tylko taką jak ja zwykle biegam. Jak przygoda, to przygoda.
 
Co my tu mamy?
 
Przed startem krótki kurs nawigacji, nauka obsługi kompasu i milion dobrych rad, którymi Tomek sypał jak z rękawa. A potem ruszyliśmy.
 
Start odbity - ruszamy.

Na dobry początek trafiła się bardzo łatwa jedynka, bo niemal na miejsce dochodziło się ścieżką, a potem przy płocie kawałeczek w las, czyli tam, gdzie szli wszyscy:-) W tej sytuacji trudno mi było popisać się jakimiś genialnymi radami i podpowiedziami. Trudno. Ale już na punkcie trzeba było podjąć decyzję jak idziemy do dwójki. Opcje były dwie - wrócić do ścieżki, na skrzyżowaniu w prawo i na końcówce w las albo marsz na azymut. W pierwszym odruchu Piotrek chciał ścieżką, czyli trochę naokoło, ale Iwonce coś spodobały się krzaczory, więc ruszyliśmy na azymut, przy okazji utrwalając nauki sprzed startu. Trafili bezbłędnie.
Trójka metodą ścieżkową, więc bez wyzwań, za to czwórka z lekką zmyłką. Póki szliśmy drogą, było ok, ale koło kwadracika przy drodze powinniśmy wejść w las. Nie pamiętam które z nich - Piotr, czy Iwona - było tak przekonujące w twierdzeniu, że kwadracik to będzie domek, że... zaczęłam wypatrywać domku. Było to oczywiście bzdurą, bo budynki przecież oznacza się inaczej, ale co to potrafi siła perswazji. Słonia na drodze by mi wmówili, a co dopiero domek. Kiedy doszliśmy do skrzyżowania kawałek za "domkiem" przynajmniej mieliśmy się skąd namierzyć i była to też okazja do potrenowania ustawiania azymutu.
 
 "Domek" w lesie.

Do piątki już tylko na azymut i choć wcale nie prowadziłam poszliśmy po kresce. Z tymi azymutami to było tak, że Piotrek kombinował, ustawiał, dopytywał, a Iwona po cichutku, błyskawicznie pokręciła czym trzeba i zawsze miała pierwsza idealny azymut. Ja Wam mówię, to może być świetlana przyszłość polskiej orientalistyki. 
Szóstkę znaleźliśmy bez problemu, a z siódemką był lekki problem, bo ścieżka, którą chciałam iść od drogi, była schowana za sągami drewna. Piotr, który wolał iść dalej na azymut, słusznie został przy tym sągu, podczas gdy my z Iwonką szukałyśmy ścieżki oddalając się od niej coraz bardziej. W końcu poddałyśmy się i weszliśmy w las tak trochę "na oko". Na szczęście znosiło nas na prawo i w końcu wyszliśmy na tę zagubioną ścieżkę. Przy punkcie spotkaliśmy Gosię, dzięki czemu mamy pamiątkową fotkę.
 
Przy PK 7.
 
Ósemka to wariant bardzo drogowy, a punkt było w lesie widać niemal z drogi, więc bez żadnych wyzwań. Za to dziewiątka tylko na azymut. Wyszliśmy niemal co do centymetra na punkt.
Dziesiątka znowu drogowa, przy czym ja pewnie wcześniej zeszłabym z drogi w las, ale głos decydujący mieli goście i tego się trzymaliśmy. Jedenastka drogowa z ułatwieniami w postaci płotów, podobnie do dwunastki, czyli płoty jako wskaźnik, tyle, że już bez dróg i ścieżek. Przy punkcie czekał na nas Tomek, który już ukończył swoja trasę i teraz nas dopingował.
 
Nasz ostatni punkt.
 
Meta była na górce, ale ponieważ Tomek filmował, więc sprężyliśmy się i zaczęliśmy biec - nawet pod górę. No dobra, tylko ja z Piotrkiem, ale zawsze. Iwonka już na końcówce wykonała piękne slow motion. I co? I zupełnie niepotrzebnie - tak Tomek nagrywał, że filmiku nie ma:-( A miało być tak widowiskowo... Dobrze, że chociaż fotki przy mecie zrobiliśmy.
 
Cała ekipa na mecie.
 
Moim gościom bardzo się ta nasza orientacja spodobała, więc jak czyta jakiś orientalista z Poznania, to uprzejmie uprasza się o zorganizowanie zawodów. I zaproszenie Iwonki z Piotrem. Bo wiecie - dobrze im idzie.
 
Nasz przebieg
 

piątek, 24 stycznia 2025

GMP Tour - Runda 1

Po Falenicy, gdzie moja trasa była tak nudna, że nawet relacji nie było o czym pisać, pojechaliśmy aż w okolice Pułtuska na pierwszy etap cyklu "Śladami GPM". Moja trasa średnia była taka dość konkretna, bo nominalnie ponad 5 km. Wyszłam z założenia, że skrócić zawsze można, a zapisywać się na krótką to jeszcze wciąż obciach. Może za kilka lat.
 
Przed startem.

I start.
 
Na długości ponad 5 km trasa miała tylko 11 punktów kontrolnych, co oznaczało spore odległości między punktami. Pierwszy punkt odległy, a ponieważ wydało mi się za dużym ryzykiem biec na azymut, więc wybrałam wariant drogowy, co zresztą i tak było najsensowniejszą i najszybszą opcją. Tomek, który wystartował chwilę po mnie, a miał ten sam punkt,  dogonił mnie, przegonił i w dość dziwnym miejscu wszedł w las (bo końcówkę już trzeba było robić na kompas). Nie sugerowałam się nim i namierzyłam się po swojemu, czyli z rogu ogrodzenia. Tak sobie szłam i rozmyślałam - trafię? nie trafię? Dołków po kokardę, ale wszystkie takie zdradliwe, że je widać w ostatniej chwili i łatwo przeoczyć. Normalnie jak szukam dołka, to patrzę gdzie jest podwyższenie, bo tak najczęściej to się jednak szuka okopów, nie dołków, a tu musiałam zmienić tok myślenia. Powoli zaczynałam się już niepokoić, że coś za długo idę, kiedy nagle tuż przede mną pojawił się Michał i coś tam zaczął mówić o lampionie. Okazało się, że stoję niemal tuż przy właściwym dołku i... nie widzę go. Gdyby nie Michał, mój ślad pewnie wyglądał by tak, jak ślad Tomka:-)
 
Tak Tomek szukał jedynki.

Do dwójki znowu ile się dało, biegłam drogami, potem już lasem. Wyszło tak pół na pół. Znowu miałam szczęście, bo już z daleka zobaczyłam skąd odbiegają inni zawodnicy, więc nie musiałam czesać terenu, tylko podbić i lecieć dalej.
Z trójką poszło gorzej.  Nie wiem dlaczego zeszłam z azymutu, odbiłam w prawo i  trafiłam na... dziewiątkę. W tym złym dobre było chociaż to, że trafiłam na swój punkt, więc łatwo się zlokalizowałam i odbiłam we właściwą stronę. Przed trójką spotkałam Piotrka, który z kolei szukając dziewiątki (to znaczy u niego punkt miał pewnie inny numer) trafił pod moją trójkę. Po koleżeńsku pokazałam mu jakim azymutem idę, żeby mógł pójść odwrotnym i rozeszliśmy się w swoje strony.

Trójka to w sumie "połowa" dziewiątki.
 
Czwórka i piątka bez idealnego wejścia na punkt, a jedynie w okolice i znowu uratował mnie widok innych zawodników zmierzających do tego samego lampionu. Ufff.... gdybym była sama w tym lesie, to chyba do dzisiaj bym się tam błąkała.
Szóstka i siódemka poszły nawet przyzwoicie, a kawałek przed ósemką zmylili mnie inni zawodnicy,   przebiegający wszyscy w tym samym miejscu, więc na wszelki wypadek poszłam sprawdzić, co tam jest. Ponieważ nic nie znalazłam, to ruszyłam z powrotem w swoją stronę.

Do dziś nie wiem po co tam biegali.
 
Dziewiątka, choć daleko, to poszła dobrze. Może dlatego, że już ją wcześniej odwiedziłam, a może dlatego, że prawie na miejsce można było dobiec ścieżkami. Na dziesiątkę znowu trafiłam mniej więcej, a ponieważ nikogo nie było w pobliżu, sama musiałam zajrzeć do każdego dołka, zanim znalazłam ten właściwy. Za to na jedenastkę poszłam po kresce i wyszłam idealnie na punkt. No i co z tego, że była już wydeptana ścieżka? Mogła prowadzić na manowce? Mogła! 
Jeszcze tylko łatwa meta i koniec. Rany! Udało się zaliczyć całą trasę i wszystko znaleźć. I nawet wynik całkiem przyzwoity, bo w połowie stawki. No, no...
Tomkowi poszło trochę tak jak przy pierwszym punkcie, ale to był dość popularny trend, przynajmniej tak na mecie ludzie opowiadali o swoich przeżyciach. Łatwo nie było, ale za to ciekawie.
 
Moje przebiegi.

czwartek, 23 stycznia 2025

Falenica z déjà vu

Ciągle narzekam na Team360. Na tę bezsensowną decyzję zamknięcia terenów spacerowych. Terenów, które i tak wszyscy znają…. 

FalInO, chcąc nie chcąc, na mapie Miedzeszyn. I jedyny znośny kawałek lasku bez embarga odcięty autostradą, właściwie z jednym przejściem górą i dostępem zablokowanym przez tereny zakazane. Jeszcze gorzej, że drugi etap FalInO miał praktycznie te same PK. No, może nie dokładnie te same, ale tuż obok i chcąc nie chcąc, przebieg musiał wyjść prawie taki sam. Może gdyby było więcej PK „w środku”, dawałoby się pokombinować, a tak za autostradą była do zrobienia pętelka „w prawo” lub „w lewo” - wg gustu. 

PK1 na boisku - robiłem za fotografa bo dobiegłem oczywiście pierwszy;-)
A same zawody? Postanowiłem biec po śladach z edycji pierwszej. Najpierw boisko, potem lasek przy szkole, kościół i PK 13 koło torów. Dalej – za autostradę i kółko przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. 

Zastanawiałem się czy PK 9 brać na początku, czy na końcu…. Podbiłem na początku, ale oczywiście na końcu o tym zapomniałem i prawie znowu dobiegłem do PK 9;-) 

Nie było śniegu, więc nie było inostrad. Były lampiony leżące w dołkach, ale to standard. I nie było wpadki jak tydzień temu z PK 14, który stał w innym dołku. 

Znowu forsowałem płotek na wbiegu (skrótem po schodkach) na wiadukt – chyba muszę podjechać tam w tygodniu i odkręcić nakrętkę blokującą panel płotka, albo potrenować forsowanie płotów w biegu;-) 

Pozostałe PK – bieg do utraty tchu (a o to łatwo bez formy), bo ani szukania lampionów nie było, a większość biegu drogami, czy wręcz asfaltem. 

Widziałem już wpisy o déjà vu (odnośnie etapu), deklaracje że „nigdy więcej”. No cóż, ja także czuję pewne znudzenie mapą – przy bieganiu po lesie, nawet po tych samych miejscach było fajniej, zawsze było trochę szukania i zawsze była alternatywa, czy przebiegać wydmę w poprzek raz, czy trzy razy. Ja daję szansę na jeszcze jedno podejście – może większość lampionów będzie na osiedlu i zrobimy miejski sprint zamiast przebiegania przez autostradę? Albo za autostradą - dużo PK w środku, a mało na obrzeżach? Albo w jakiś sposób wymusić przebieg przez A2 inną drogą –przy torach lub na Izbickiej? Albo wreszcie może na południowy wschód w stronę Michalina? Tu także są takie niby laski…. 

Tradycyjna fotka z rączki na mecie;-)

 Nie ma co narzekać – czekam na następny etap! 


 

 

piątek, 17 stycznia 2025

ZZK w Legionowie, czyli niby tylko trening.

Nasze kolejne bieganie to ZZK w Legionowie, w niedzielę.Teren płaski, mało urozmaicony, czyli coś dla mnie. W lesie śnieg, więc trochę liczyłam na inostrady, choć pamiętam, że te potrafią być zdradliwe. Tradycyjnie ja na trasę B, a Tomek na C.
 
W drodze na start.
 
Start

Jak zawsze wystartowałam pierwsza, bo Tomek uwieczniał. Punkt pierwszy był bliziutko i jak się okazało obydwoje zaczynaliśmy od tego samego, dzięki czemu mogę nawet udowodnić, że na punkcie byłam.
 
PK 1
 
Z jedynki na azymut do dwójki, a kawałek za dwójką znowu spotkanie z Tomkiem, który nie wiedzieć dlaczego przed punktem nagle odbił w lewo, pobłąkał się chwilę i właśnie wracał we właściwe miejsce. Ja z kolei miałam lekki problem z trójką, bo mnie dla odmiany zniosło w prawo, ale że i kolejny punkt mieliśmy wspólny, to Tomek mógł mi machnąć ręką w kierunku odpowiednich krzali pokazując, gdzie szukać.

PK 3 z odchyłem.

Od trójki nasze trasy już się rozdzieliły i ruszyliśmy w różne strony. Czwórka, piątka i szóstka znalazły się bez problemu, choć muszę powiedzieć, że mimo inostrad musiałam robić warianty autorskie, bo mi inostrady nagle ginęły, albo zaczynały iść w abstrakcyjnych kierunkach. Wolałam jednak wierzyć kompasowi.
Między szóstką a siódemka mapa kłamie. Tam było dużo więcej tej ciemniejszej zieleni i w pewnym momencie byłam już kompletnie zdezorientowana i nie wiedziałam gdzie jestem. Niby szłam zgodnie ze wskazaniami kompasu, nawet kawałki inostrady się trafiały, ale wydawało mi się, że już dawno powinnam być przy punkcie. A tymczasem było kolejne zielone i kolejne. W końcu przyuważyłam przed sobą jakiś ludzi. Przyspieszyłam. Okazało się, że to Gosia (między innymi). Hmmm, jest Gosia, to i lampion będzie - pomyślałam i starałam się trzymać blisko. Moje przypuszczenia okazały się słuszne, bo faktycznie po chwili trafiliśmy na punkt.
Niby wszystko fajnie, tylko jak się teraz wyindywidualizować z grupy, kiedy wszyscy idą w tym samym kierunku. Kombinowałam i kombinowałam i dopiero za dziesiątką, kiedy wybrałam bardzo autorski wariant po krzakach zgubiłam konkurencję.
Przed PK 12 znowu spotkałam Tomka i uwiecznił mnie na tle okoliczności przyrody:-)

W drodze na PK 12.

Trzynastkę planowałam wziąć jak najbardziej ścieżkami, ale kiedy wcześniej niż planowałam wejść w las, zobaczyłam taką konkretną inostradę - złamałam się i skorzystałam. Efekt był taki, że cały czas się bałam, bo nie wiedziałam dokładnie, gdzie jestem, inostrada zanikała chwilami, a ja tak szłam i liczyłam na łut szczęścia. No i doliczyłam się:-) Punkt znaleziony, podbity. Normalnie więcej szczęścia niż rozumu.
Czternastka planowo ścieżkami, a końcówka na azymut. A między czternastką, a piętnastką były rowy. Już trochę zapomniałam jakie rowy bywają niebezpieczne i beztrosko usiłowałam jeden z nich przeskoczyć. Ponieważ było ślisko, jedna noga skoczyła, a druga została i poczułam jak pośladek (wraz z nogą) oddziela mi się od reszty człowieka. Zabolało solidnie, aż jakiś gwiazdozbiór zobaczyłam, ale... ustałam. Taka zacięta jestem. A potem powolutku sprawdziłam, czy bez części, która odpadła, będę w stanie dotrzeć na metę. Eeee, spoko, powoli, ale jakoś pójdzie - pomyślałam i ruszyłam po piętnastkę. Na całe szczęście był to już przedostatni punkt. Siłą woli zaliczyłam jeszcze szesnastkę i dobiłam do mety. W sumie to chyba adrenalina mnie trzymała, bo już do samochodu z mety szło mi się dużo trudniej.

Jeszcze fotka z bałwanem i do domu.

No i proszę, wszyscy mówią, że trening, to tylko trening - d..y nie urywa, a jednak.... ten był wyjątkowy pod tym względem. Przynajmniej w moim przypadku.

Moja trasa.


poniedziałek, 13 stycznia 2025

Trzech Króli na Tramwajowej.

Kolejny dzień po Olimpiadzie to już tylko trening, ale oczywiście z mapą. Najbardziej ucieszyło mnie wybrane miejsce, bo mieliśmy biegać w Starej Miłośnie, w okolicy Tramwajowej. Dawno nas tam nie było i już się stęskniłam za tym terenem.

 Szykujemy się do startu.

Ponieważ zarówno Olimpiadę jak i trening organizował Alex, więc trochę bałam się co tym razem wymyśli, ale wszystko było normalnie - mapa wyglądała jak zawsze, punkty w tych samych miejscach co zawsze, spokojnie i bezpiecznie.

Start.
 
Na pierwszy punkt ruszyłam niemal z zamkniętymi oczami, bo mniej więcej stał tam, gdzie zwykle. Ponieważ było to jednak mniej więcej, więc i na punkt wyszłam tak mniej więcej, ale wystarczyło się rozejrzeć.Na kolejne trzy leciałam na tej samej zasadzie - dobiec w okolicę i rozejrzeć się. Zadziałało. Po piątce spotkałam Tomka, który pomykał na swój punkt, więc mu pomachałam radośnie.
 
Za PK 5
 
Szóstka była za wydmą, a żeby dać nam bardziej w kość, po siódemkę i ósemkę autor mapy wysłał nas z powrotem na jej drugą stronę. A była to już druga przeprawa przez wydmę. Ja wiem, że to takie nic, ale mnie bardzo spowalnia.
 
PK 8
 
Dziewiątka w ciul daleko, oczywiście po niewłaściwej stronie wydmy, ale przynajmniej ścieżkami i drogami niemal na samo miejsce. Dziesiątka też nie za blisko i na kolejnej wydmie i do tego zmylili mnie zawodnicy z innej trasy przebiegający w pobliżu i aż zeszłam kawałeczek z azymutu sprawdzić po co tam biegają. Jak dla mnie, to po nic.

PK 10
 
Na jedenastce kolejny raz spotkałam Tomka i zaliczyłam kolejną sesję zdjęciową. Wiecie już dlaczego mamy takie marne czasy:-)
 
PK 11
 
Po jedenastce został jeszcze ostatni punkt, na który pobiegłam/poszłam prościutko po kresce, bo tak. A potem tylko meta i chwila czekania na Tomka.
Miejsce w klasyfikacji oczywiście pod koniec stawki, no bo wydma, ale przyjemność i satysfakcja z pobytu w lesie - pierwsze miejsce w osobistym rankingu.

Cała trasa.
 

sobota, 11 stycznia 2025

Olimpiada, czyli co trzy głowy, to nie jedna.

Następnego dnia po FalInO wzięliśmy udział w Olimpiadzie. Tak, tak - w Olimpiadzie! No dobra, może nie światowej, tylko Międzyklubowej, ale zawsze. Ponieważ nie należymy do żadnego klubu sportowego, wystąpiliśmy w barwach "Reszty Świata".
 
Zainteresowanie tak duże, że aż kolejka się ustawiła.

A flagi Reszty Świata nie ma:-(

Start był przewidziany kategoriami, masowy, ponieważ biegać mieliśmy w formule scarelaufu. Jakoś ostatnio sporo tego scarelaufu. Już przed startem pierwszej grupy (tej z Tomkiem) okazało się, że mapa jest nietypowa, bo okrągła (dobrze, że nie globus), a do tego jeszcze bardziej nietypowa, bo bez linii północy i z poprzekręcanymi znakami typu dołki, żeby za łatwo tej północy nie namierzyć. Na mnie padł blady strach i już się przyzwyczajałam do myśli, że albo zginę, albo wrócę z jednym punktem.

Przygotowania do startu najdłuższej trasy.

Nie tylko ja wpadłam w panikę na myśl o pójściu do lasu z taką mapą. Agnieszka i Ania także miały niewyraźne miny. Popatrzyłyśmy po sobie i momentalnie znalazłyśmy rozwiązanie - idziemy razem! Zawsze to raźniej zgubić się we trzy, niż pojedynczo. Jeszcze przed startem  zauważyłyśmy, że leśna droga, przy której był start tak pi razy oko leży na linii północ-południe, tylko nie było wiadomo, z której strony co jest. Ja obstawiałam północ w stronę PK 70, dziewczyny w przeciwną. Stwierdziłyśmy, że ruszymy przed siebie i po ukształtowaniu jakoś odgadniemy, w która stronę na mapie lecimy. Szybko okazało się, że słusznie przewidziałam północ i zbliżamy się do PK 70. Przed nami leciał cały tłum, więc za wiele nie trzeba było kombinować. Do kolejnych dwóch punktów można było orientować się po ścieżkach, a dla ułatwienia po biegnących przed nami zawodnikach oraz tworzącej się w śniegu inostradzie. Nawet kiedy stawka rozciągnęła się na tyle, że nie było za kim biec, okazało się, że nawigacja bez północy wcale nie jest taka straszna i wszędzie daje się trafić. No dobra, inostrady trochę pomagały, ale i bez nich poradziłybyśmy sobie. Punkty na szczęście nie były poukrywane i przeważnie z daleka rzucały się w oczy. W pewnej chwili wręcz pomyślałam sobie, że strasznie łatwa ta trasa. 
Dla mnie najtrudniejsze było zapamiętanie, na których punktach już byłyśmy, a które jeszcze trzeba zgarnąć. Trasa wychodziła nam zygzakowata i łatwo było coś przegapić. Na szczęście co trzy głowy, to nie jedna, więc można powiedzieć, że myślało nam się trzy razy szybciej niż pojedynczej osobie. Nie wiem tylko dlaczego biegłyśmy też trzy razy szybciej. Ludzie - w pojedynkę w życiu bym tak nie zasuwała jak za Anką, która była z nas najszybsza. Chwilami to już nawet chciałam, żeby zostawiła nas na pastwę losu i pobiegła w swoim tempie. Moje marzenie się spełniło, ale dopiero po ostatnim punkcie, a przed metą. Dobre i to.
Trzeba przyznać, że ten nowy format mapy to było całkiem ciekawe doświadczenie i nawet nie takie trudne, jak myślałyśmy. W pojedynkę też bym dała radę, tyle że trwałoby to dłużej. No, znacznie dłużej.

Trzy gracje na mecie.
 
W biurze zawodów (a w zasadzie przed nim, przy wyjściu z lasu) czekała wszystkich niespodzianka - medale i upominki! Teraz to już na pewno każdy poczuł się olimpijsko!
Reszta Świata, której byłam przedstawicielką, zajęła trzecie miejsce i jak na taką zbieraninę, bez trenerów, bez zaplecza, to bardzo dobry wynik.

Ekipa Stowarzyszy.
 
A tak wyglądała mapa. Popatrzcie na dołki - faktycznie są w różne strony.



czwartek, 9 stycznia 2025

FalInO, czyli "zakazany las".

Pierwszy dzień nowego roku zamiast na Noworoczno-Bąbelkowej InO spędziliśmy w domowych pieleszach nie wyściubiając nosa na zewnątrz. Podobnie odpuściliśmy Street-O i dopiero czwartego stycznia ruszyliśmy do Falenicy.
FalInO niby tradycyjne, ale w tym roku inne, bo bez biegania po falenickiej wydmie, która stanowi teren zamknięty na Mistrzostwa Świata w RJnO. Powiedzmy sobie szczerze - sensu w tym nie ma żadnego, bo wydmę każdy zna na pamięć, ale przepisy to przepisy. 
Ciekawa byłam gdzie nas Janek wciśnie z tym bieganiem i jeszcze w domu typowaliśmy różne skrawki lasku jakie pozostały dostępne. Niewiele tego zostało. Tym niecierpliwiej wyczekiwałam chwili kiedy dostanę mapę do ręki.

Najpierw trzeba było znaleźć gps-a.

Mapa - cóż.... Nie zachwyciła. Już nawet nie chodzi o teren, bo każdy rzeźbi w tym co ma, ale czytelność była mówiąc oględnie - taka sobie. Kółeczka i numery punktów były niemal niewidoczne na mapie, zupełnie wyblakłe i zlewające się z tłem. 
Moje 10 punktów, które trzeba było zaliczyć, akurat mieściło się w dolnej części mapy i te postanowiłam zebrać. Oczywiście mogłam brać i te z górnej części, bo biegaliśmy scorelauf, ale nie wiedziałam, czy będę umiała przedostać się na drugą stronę autostrady, więc odpuściłam z góry.

Tuż przed startem.
 
Wystartowaliśmy i od razu przeoczyłam najbliższy punkt, bo nie zauważyłam go na mapie. Poleciałam więc po dwa następne, takie tradycyjne, co to zawsze są, bo blisko szkoły, a potem wróciłam na boisko po ten przeoczony.

Chaotyczny początek.

Gdybym chciała biec logicznie i ekonomicznie to w sumie powinnam wziąć 1, 7, 5, 2, a tymczasem dwójkę zostawiłam odłogiem i poleciałam po jedenastkę w lesie. No, taki tam las - drzewa między zabudowaniami, ale zawsze. 3, 4 i 6 to kolejne punkty, które udało się upchać w tym kawałku "lasu", a potem przebieg do autostrady po PK 8. PK 13 już w "mieście" (ale na łączce), a potem już tylko ulicami. I gdzie miałam największe problemy? Oczywiście w cywilizacji, a nie w lesie. Nie mogłam wstrzelić się w dwójkę, bo zamotałam się w zakamarkach uliczek i mapa w żaden sposób nie pasowała do terenu. Oczywiście w końcu znalazłam i został tylko dobieg do mety.

 Lekkie problemy z dwójką.

Mimo, że biegałam bardzo oszczędnie, mając w pamięci, że następnego i jeszcze następnego dnia też są zawody, na mecie byłam sporo przed Tomkiem. No, ale też punktów miałam do zebrania o połowę mniej. A Tomek, jak to Tomek - od progu zaczął marudzić, że punkt źle stał, że to, że tamto. Musiałam go szybko ewakuować, żeby nie demotywował organizatora, bo nie zrobi kolejnej rundy i co będzie?

Tomek na mecie.

 Mapa i mój przebieg w dolnym kawałku.

poniedziałek, 6 stycznia 2025

Nocna masakra w Lasku Bielańskim, czyli piąty etap X Pucharu Bielan

Lasek Bielański jest specyficzny, pomimo że położony w środku miasta. Sporo odkrytego terenu pośrodku, doły, nasypy i to całkiem wysokie wokoło. Krzaki także całkiem niezłe (nie do przejścia). Do tego należy dodać grudniową noc, bez śniegu i śladów, które ułatwiają nawigację. I tak oto mamy ostatni piaty etap Pucharu Bielan. Niby taki sprint, tylko 3,5 km i 35 PK. 

Centrum zawodów - w środku lasku ale dobrze zaopatrzone
Dojście na start ładnie oznakowane (wstążkami, o których pisała Renata są w pełni odblaskowe). Clear, check, pip-pip i start. 

Mokra droga prowadzi na start
Do PK 1 zachowawczo drogą. Drogą, bo las choć biały na mapie, to w rzeczywistości taki „ekologiczny”, niesprzątany: co się przewróci, to leży, a przewróciło się całkiem sporo drzew. Dobrze, że lampiony świecą z oddali. 

PK 2 za odkrytym terenem. Odkrytym, ale nie znaczy przebieżnym – cała polana jest poryta przez dziki – trzeba uważać na kostki i inne stawy. 

Pomimo przeszkód terenowych idzie dobrze. Przebiegam polanę w tę i we w tę znajdując kolejne lampiony. Lekkie zawahanie dopiero przy PK 9, coś tam omijałem i nie wbiegłem czysto na PK. 

Na końcówce dobiegu do PK 10 próbowałem ominąć krzaki, ale jak się okazało, z każdej strony było równie zarośnięte, szybciej byłoby po kresce;-( 

Kolejne PK dawało się ścieżkami. Aż do PK 18 szło wszystko dobrze. Na PK 19, zamiast ciut (naprawdę niewiele) nadrobić ścieżką postanowiłem na azymut. Niby skala 1:4000 i wszędzie blisko… po chwili znalazłem jakąś ścieżkę – nie jest źle – myślę - zaprowadzi mnie prawie na sam punkt (ma być niedaleko od ścieżki po lewej). Najpierw w oddali widzę lampion po prawej za zakrętem – to może być PK 20. Coś mi błyska po lewej, lekko z tyłu. Lampion. Miał być dołek, a tu coś sporo tych dołków. Jest lampion – w dołku – dobra nasza. I kod chyba dobry, bo kończy się na 9. Lecę w kierunku tej dwudziestki co ją przed chwilą widziałem. Dopadam lampion, pikam chipem, patrzę na kod i coś mi się nie zgadza. Kod 53 to PK 25! Gdzie ja jestem? Już wiem – to co brałem jako PK 19 to był PK 9 –jeden miał kod 39, drugi 49, w nocy to prawie takie same kody! 

Jak wiem, gdzie jestem - lecę dalej. Znowu idzie dobrze do PK 23. Biegnąc do PK 24 po pustym polu nie dostrzegam, że znajduje się on za wałem ziemnym. Szukam przed (tu jest jakaś ścieżka niezaznaczona na mapie) samotnego drzewa, ale nic tu nie ma. Aż zawracam z niedowierzaniem w stronę PK 23 i robię drugie podejście. Przez te moje manewry zaczynają doganiać mnie jakieś światełka. Do tej pory praktycznie biegłem sam – tak jak lubię. Teraz za plecami słyszę sapanie, widzę błyski świateł. 

Na PK 25 już byłem, więc łatwiej mi go znaleźć. Dalej ścieżka na PK 26 - po ciemku nie rozróżniam co to jest. Wydaje mi się, że szczyt górki, więc biegną na szczyt. Ale tam nie ma lampionu! Przyglądam się dokładniej – jednak chodzi o wgłębienie w terenie. W efekcie tego manewru prześciga mnie spora grupa biegaczy;-( 

We znaki daje się PK 29. Zielone na mapie to rzeczywiście nieprzebieżne, a wręcz nieprzechodnie zarośla. Wydostać się z nich po ciemku jest naprawdę sztuką! 

Po doświadczeniach z krzakami końcówkę staram się robić po drogach. No cóż, wynik nie jest rewelacyjny – przy sprintach te kilka minut szukania tu i tam daje wymierne efekty w postaci sporego spadku w klasyfikacji. Najważniejsze jest to, że przeżyłem i w kompletnym stanie mogę wkroczyć w nowy 2025 rok :-) 

Już po biegu. Przeżyłem!

 


 

Puchar Bielan - E 4, czyli w sztafecie z samym sobą.

Uskrzydlona trzecim miejscem z dnia poprzedniego, po cichu miałam nadzieję, że znowu pójdzie dobrze i zajmę porządne miejsce.  Tym razem jako atrakcję organizator wymyślił sztafety jednoosobowe, czyli bieg dwa razy na tym samym terenie, z nieco innymi punktami. Mapa miała dwie strony i najpierw biegliśmy pierwszą stronę, potem drugą.
 
Czy ja na pewno dam radę?
 
Start znowu był grupowy, ale już nie tak chaotyczny, bo wszyscy biegli w tę samą stronę. Startowaliśmy kategoriami i Tomek wybiegał w grupie przede mną. W mojej kategorii była garstka osób - raptem siedem, więc w sumie miejsce w pierwszej dziesiątce miałam gwarantowane.
Biegaliśmy w Popowie, tam gdzie za pierwszej bytności z dziewięciu kilometrów wyszło mi osiemnaście, czy jakoś tak. Do tej pory zdążyłam już oswoić teren i nigdy więcej nie zdarzyło mi się tak błądzić, więc zakładałam, że i tym razem pójdzie dobrze.
 
Przygotowania do pierwszego startu.
 
Do pierwszego punktu lecieliśmy całą grupą, więc tylko pierwsi musieli nawigować, zresztą punkt był tak łatwy, że wystarczyło nie zamykać oczu, żeby trafić. Po jedynce stawka zaczęła się z lekka rozciągać i pojawiły się warianty autorskie, no i teren był coraz bardziej urozmaicony. Ja tam leciałam swoje azymutem i starałam się nie sugerować innymi. Punkty okazały się łatwe i do tego widoczne z daleka i to działało na moją niekorzyść. Nie było praktycznie szansy, żeby ktoś czegoś nie mógł znaleźć, czy żeby ktoś się zgubił. Zapomnij. Wygrywał ten, kto biegł szybciej.

Pierwsza część mapy.
 
Pierwsza część biegu kończyła się na PK 9, który był jednocześnie startem drugiej mapy. Druga część poszła równie dobrze nawigacyjnie jak pierwsza, czyli po kreskach i równie marnie biegowo jak pierwsza, czyli kto chciał, to mnie wyprzedzał. Dopiero na samej końcówce powalczyłam o miejsce - najpierw przegoniła mnie Małgosia, ale potem ja urwałam się Agnieszce dosłownie na ostatniej prostej. Za to na mecie aż musiałam przysiąść, bo tak mnie to osłabiło. I tyle w temacie moich możliwości.
Ale i tak co najważniejsze w całej tej imprezie, że można było zrzucić nadmiar poświątecznych kalorii i mieć poczucie dobrze zakończonego roku - zdrowo i aktywnie.

Druga część mapy.

piątek, 3 stycznia 2025

Puchar Bielan - E 3, czyli jak umoczyć metę.

Trzeci etap (a dla mnie drugi) to scorelauf, czyli coś, co nawet trochę lubię, ale co mi absolutnie nie wychodzi. Nigdy nie umiem szybko zaplanować trasy i potem kombinuję w dziwny sposób, a na metę z reguły wracam dużo przed czasem, bo ledwo ruszę, już się boję, że się spóźnię.
Tym razem biegaliśmy w okolicy Jeziora Zapadliska, czyli w miejscu znanym już dość dobrze, co oczywiście w moim przypadku niczego nie zmienia:-)
Tym razem starty były masowe według kategorii i z nas dwojga Tomek startował pierwszy. I dobrze, bo on wybrał trasę trzygodzinną, a ja tylko godzinną, więc  w perspektywie miałam długie czekanie na jego powrót. 
Start wyglądał jak jeden wielki chaos, ponieważ każdy ruszył w innym kierunku i wyglądało to tak, jakby już na starcie wszyscy się pogubili.
 
Tomek startuje.
 
Moja kategoria startowała jako trzecia, a tak na starcie wyglądała moja konkurencja, czyli Becia i Gosia. Ja się nie załapałam na fotkę.
 
Gotowe do startu.
 
Chwilę przed startem można było obejrzeć mapę i zaplanować bieg, z tym, że ja do planowania to potrzebuję znacznie więcej czasu, więc zdążyłam wymyśleć tylko, w którą stronę pobiegnę ze startu. Jak się okazało większość ruszyła w przeciwnym kierunku i od razu podświadomość krzyczała do mnie: źle biegniesz! Przed sobą widziałam tylko jakieś dzieciaki i już się nawet zastanawiałam, czy nie zawrócić, ale w sumie po co? Jak mam narobić głupot, to poradzę sobie z tym w każdym miejscu, a jak ma być dobrze, to i tak będzie. Od tych rozmyślań w ogóle nie mogłam się umiejscowić w stosunku do ogrodzenia, które miałam po prawej stronie, a powinno się oddalać i w końcu ruszyłam bardziej w lewo. Dobiegłam do jakiś bunkrów, ale lampionu nie było. Dopiero dokładniejszy ogląd mapy uzmysłowił mi, że przedobrzyłam i szukam w dużym bunkrze zamiast w małym, który ominęłam łukiem. Podbiłam punkt i zaczęłam uciekam przed dziecięcą konkurencją.

Początek taki sobie.

Po PK 35, który po PK 34 sam się narzucał, musiałam zdecydować gdzie dalej. Do wyboru miałam punkty: 36, 42, 55, 43. Wygrał punkt 55. I to był dobry wybór, bo tam grasował Włodek z telefonem i cyknął mi pamiątkową fotkę.  Wiem, wiem - nie po fotki poleciałam do tego lasu, ale pamiątka też ważna rzecz.

PK 55
 
Nie odbiegłam daleko od startu, ale już zaczęłam myśleć o powrocie, więc naturalnym było skierowanie się do PK 43. Punkt w samym środku zielonego, ale poszło łatwo. Zaczęłam kierować się do PK 41, czyli w stronę mety, jednak po konsultacjach z samą sobą ustaliłyśmy, że może jednak starczy czasu na wzięcie wysoko punktowanego 65. Gdybym z 43 od razu ruszyła na 65, tego czasu miałabym jeszcze więcej, bo przy tych kombinacjach nadłożyłam drogi. Ale za to kawałek pobiegłam asfaltem i starałam się nadrobić jak najwięcej podkręcając tempo.
 
Trudna decyzja.
 
Po 65 kolejność była już praktycznie niewybieralna, brałam co jest po drodze, czyli 41, 57 i 31. Przez chwilę łudziłam się, że zdążę jeszcze pobiec do PK 36, ale odpuściłam. Na mecie byłam jakieś 7 minut przez limitem czasu.  Nie, nie byłam na mecie - widziałam metę. Bo meta tym razem stanowiła nie lada wyzwanie. Człowiek ją widział, a w żaden sposób nie można było się do niej dostać. Lampion stał pośrodku bajora i można było dojść albo w wodzie po kolana, albo w wodzie po kostki. Zaczęłam od pierwszego wariantu, ale szybko się wycofałam, obiegłam bajoro i próbowałam od drugiej strony. Od drugiej strony niby było łatwiej, a późniejsza legenda głosi, że komuś udało się podbić metę "na sucho".  Ja oczywiście wpadłam w wodę przy samym podbijaniu. W sumie byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie perspektywa czekania na Tomka dwóch godzin w tych mokrych butach.
 
Tomek zalicza metę od "mokrzejszej" strony.
 
Moje zakończenie etapu przed limitem miało okazać się zbawienne, bo byłam jedną z niewielu osób, której nie odliczało się z trudem zdobytych punktów. Te 7 minut pozwoliło mi powalczyć z metą i jeszcze zmieścić się w czasie. A jak zobaczyłam wyniki to aż oniemiałam - zajęłam trzecie miejsce! Niektórzy nazbierali dużo punktów, a potem "utopili" je w mecie. I jak to czasem warto być asekurantką:-)

Cała mapa i mój skromny śladzik.