Mimo, że nie liczyłam na żaden sukces - zresztą sukcesem było już dotarcie na metę - z niecierpliwością czekałam na ogłoszenie wyników. Tomek z Barbarą też przestępowali z nogi na nogę, bo wychodziło, że Barbara łapie się na podium w K-open, a Ania M. była pewna pierwszego miejsca w swojej kategorii.
W końcu ogłoszono wyniki i udekorowano uczestników TP-25. Ale tylko open oraz M-40. Nic to - pomyślałam - policzą, to wyniki kobiet ogłoszą za chwilę. W zasadzie byłam zainteresowana tylko informacją, czy w ogóle łapię się do klasyfikacji, bo zasada 30 minut po czasie była dość enigmatyczna i nie wiedziałam czy dotyczy wyłącznie TP-50, czy TP-25 też. Z regulaminu nic nie wynikało wprost i nikt nic nie wiedział, a organizatorzy byli tak zajęci, że opędzali się od wszelakich pytań.
Na ostateczne wyniki i dekorację TP-50 czekaliśmy kilka godzin. Najpierw czekaliśmy wszyscy, potem najbardziej zainteresowana - czyli Barbara - wyszła z siebie, rzuciła wiązką słów plugawych i oddaliła się w stronę domu. Zabierając ze sobą część ekipy. W końcu nastąpiła dekoracja zwycięzców. Z niewiadomych powodów uhonorowano tylko dwie panie, a trzecią po długim czasie, samotnie, jakby półgębkiem.
Ja wciąż nie wiedziałam, czy zostałam sklasyfikowana, a o dekoracji kobiet w TP-25 chyba w ogóle zapomniano.
Ania M. cierpliwie (chwilami mniej, chwilami bardziej, ale raczej mniej) czekała na swoją kolej. Czekała, czekała i czekała tylko po to żeby dowiedzieć się, że nie przewidziano dekoracji kobiet, a jedynie kategorię open. Że szlag jasny jej nie trafił na miejscu, to cud. To znaczy trafił, ale przeżyła, tylko co to za życie.
A w regulaminie jak wół jest napisane:
TRASY: TP, TR
OPEN (wszyscy uczestnicy bez względu na płeć i wiek)
OPEN K (wszystkie kobiety bez względu na wiek)
K-40 (kobiety ur. 1977 i wcześniej)
M-40 (mężczyźni ur. 1977 i wcześniej)
Open K to chyba zastosowano tylko w pięćdziesiątkach, a przynajmniej ja nie zauważyłam gdzie indziej. Niby mnie to z moim wynikiem nie dotyczy (do tej pory nie wiem, czy jestem w ogóle sklasyfikowana), ale coś mam wrażenie drogie koleżanki, że nas koncertowo wydymano na tym Dymnie. Niby teraz jest odgórny trend, że kobieta to ma w domu siedzieć i dzieci rodzić, a nie zajmować się głupotami, ale nie myślałam, że organizatorzy aż tak przejmują się linią partii.
I niby zabawa była przednia, ale lekki niesmak zostaje:-(
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą DYMNO 2017. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą DYMNO 2017. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 14 maja 2017
Pierwsza ćwiartka
Wcale mnie tak znowu Tomek na tę 25-tkę nie musiał strasznie namawiać, jak mu się wydawało. Mentalnie byłam już gotowa, wiedziałam, że 25 km jestem w stanie przejść (nie przebiec), bo ostatecznie jakoś do mety dotarłam i na Nocnych Manewrach SKPB i na Czterech Porach Roku. Fakt - na mecie wyglądałam jak obraz nędzy i rozpaczy, ale przeżyłam. Jedynym problemem było z kim iść. Samej to tak nie bardzo, bo nigdy nic nie wiadomo co się wydarzy na trasie, a Tomek - wiadomo - na 50-tkę woli. Okazało się, że Ania K. wybiera się na 25-tkę i wybłagałam, żeby mnie wzięła ze sobą. Podobno miała jakieś obawy, czy nadąży za mną, ale potraktowałam to jako żart, bo za mną nadążają wszyscy, a nawet wręcz.
Mimo, że mój start był o 10-tej, w bazie byliśmy już po siódmej, bo 50-tki startowały o ósmej. Dopilnowałam więc, żeby cała zaprzyjaźniona ekipa dobrze wystartowała, obfotografowałam ich i pomachałam ich oddalającym się plecom. W bazie nastała cisza. Organizatorzy widząc, że się nudzę zmusili mnie (dokładnie tak!) do pójścia na trino i w zasadzie to dobrze zrobili, bo potem miałam jak znalazł.
W końcu "nadejszła wiekopomna chwila" startu mojej oficjalnej pierwszej 25-tki. Mapa typu: płachta na byka na szczęście była w skali 1:25000, a nie (jak u Tomka) 1:50000. W końcu głupio byłoby iść na trasę niemal z atlasem. Namówiłam Anię żebyśmy przeanalizowały mapę i wyznaczyły trasę, bo tak jest bardziej profesjonalnie niż po prostu wziąć mapę i pójść. Ale w sumie jedyne co ustaliłyśmy, to że mokre punkty z dołu mapy zostawimy sobie na ewentualne potem, a zaczniemy iść w górę mapy. W sumie większość osób tak zrobiła. Część od razu puściła się biegiem, a część podobnie jak my, spokojnym marszem. Z nawyku zmierzyłam odległość i zaczęłam liczyć parokroki. Było to o tyle trudne, że już zapomniałam o istnieniu liczb większych niż trzysta, czterysta, bo w normalnych MnO nie używa się takich. W związku z tym i tak coś pokręciłam z liczeniem, ale nie przyznawałam się. Na szczęście teren był tak charakterystyczny, że trudno było się zgubić i nie znaleźć punktu. R, było nasze. Na D wyszłyśmy bezproblemowo azymutem. Pilnowanie azymutów było moim zadaniem, bo kompas Ani nadawał się jedynie do określenia gdzie jest północ - cała podziałka była zużyta i nieczytelna. PK P było za zakolem strumyka. Łudziłyśmy się, że da radę jakoś przeskoczyć, ale jakieś szerokie robią teraz te strumyki. Niektórzy przechodzili w bród, ale po co, jak można obejść. PK G chwilę szukałyśmy, bo tak prawdę mówiąc do mnie określenie "siodło" jakoś nie przemawia i w sumie nie wiedziałam czego szukam. Szukałyśmy więc (metodą czesania) lampionu, a nie miejsca charakterystycznego. W końcu Ania natrafiła na niego. Na PK S opracowałyśmy całą naukową koncepcję jak dojść, żeby po wyjściu na docelową ścieżkę wiedzieć, w której jej części się znajdujemy. Nie ma się co śmiać - to była dobra i dopracowana koncepcja i spełniła swoje zadanie. Po S zaatakowałyśmy PK 33. Na miejscu nie zgadzało się ani pół ścieżki, a właściwie to właśnie pół się zgadzało, a drugie pół było od czapy. Poszłyśmy tam gdzie stali ludzie i to był dobry ruch, bo już z daleka wołali, że to właśnie tam.
Do kolejnego punktu było w wuj daleko. Wykoncypowałyśmy, że azymutem lecimy na początek drogi w Ludwinowie (a potem już pestka) i - o dziwo - wyszłyśmy idealnie na początek drogi w Ludwinowie. Słowo "mulda" w kontekście lasu znowu mi nic nie mówiło, bo od razu w wyobraźni widziałam stok narciarski, ale jedyny lampion w okolicy był łatwy do znalezienia. Prawdę mówiąc brak stowarzyszy odbiera dużo uroku zabawie.
Miałyśmy zagwozdkę jak dojść do PK 47 sucha nogą, bo ewentualnie moczyć się planowałyśmy dopiero w drodze powrotnej. Ruszyłyśmy drogami, wcale dużo nie nadkładając. Gdybyśmy nie spotkały Tomka i Barbary, którzy poradzili nam iść na skróty, a nie drogą, to w ogóle nie zobaczyłybyśmy wody. Oni oczywiście wykierowali nas na strumień. Z ich późniejszych opowieści (jak dla mnie) jasno wynikało, że specjalnie wyszukiwali mokre tereny żeby w nie wleźć. Widocznie tak lubią. Przy PK 47 kłębił się tłum pieszych i rowerzystów, bo to już w pobliżu Kuligowa i jedni byli w drodze do, inni już z miejsca odpoczynku i punktu żywieniowego. Do samego Kuligowa znowu długi przebieg drogą, bo nie odważyłyśmy się skracać przez teren z licznymi niebieskimi znaczkami. Na stop-czas dotarłyśmy jako jedne z ostatnich, obejrzałyśmy ostatnie trzy niedojrzałe banany, zjadły po drożdżówce, uzupełniły zapasy wody i już trzeba było iść dalej.
Czas skurczył się nam do niebezpiecznych rozmiarów, ale ostatecznie miałyśmy już cztery punkty potrzebne do sklasyfikowania - tak głosiła jakaś legenda krążąca wśród uczestników, że tyle wystarczy. Od razu uznałyśmy więc, że PK 46 i 51 nie są nam absolutnie do niczego potrzebne i ruszyłyśmy na 23. Asfaltem. Bardzo twardym asfaltem. Czułam jak podeszwy stóp palą mnie żywym ogniem przy każdym kroku i oczami wyobraźni widziałam już jak cała skóra mi odpada i zostaje żywe mięso. Brrr... Honor nie pozwalał nam łapać okazji, mimo, że takie fajne motory z przyczepkami jechały od samego skansenu.
PK 23 wydawał się łatwy. Ustawiłam azymut, zaczęłam liczyć odległość i wyrwałam do przodu (mimo nóg!). Zwiodły mnie osoby idące drogą i jakoś zwątpiłam w swoje wyliczenia i też zeszłam na drogę. Oczywiście od razu pogubiłam się w azymutach i odległościach i całe nasze poszukiwania szlag trafił. Miotałyśmy się bezładnie po lesie, co chwila natykając się na innych uczestników, którzy też jeszcze nic nie znaleźli. W końcu miałyśmy dość, czasu coraz mniej i poddałyśmy się. W ogóle nasze morale poszło w krzaki i postanowiłyśmy już tylko lecieć na metę, chyba że po drodze jakiś punkt się na nas rzuci. Ze zmęczenia w ogóle pogubiłyśmy się w ścieżkach i drogach i nie wiedziałyśmy, czy jesteśmy na tej co myślimy, że jesteśmy, czy w ogóle całkiem gdzie indziej. Jedno było tylko pewne - trzeba iść na wschód. No to szłyśmy. Miałam już tak zmęczone nogi, że chętnie bym pobiegła, żeby teraz inne mięśnie popracowały, ale ponieważ Ania nie biega, więc powstrzymałam się. Kiedy doszłyśmy do jeziorka, w końcu wiedziałyśmy gdzie jesteśmy. Między jeziorkiem a metą były jeszcze punkty F i U. Niestety - brakowało nam czasu żeby ich szukać. Wiedziałyśmy, że w podstawowym limicie się nie zmieścimy, ale legenda miejska mówiła o jakichś trzydziestu dopuszczalnych minutach spóźnienia. Co prawda nie wiedziałyśmy czy dotyczy to także naszej trasy, ale miałyśmy nadzieję, że tak. Mimo dopingu na ostatnich metrach, do mety dokroczyłyśmy dostojnie i statecznie, bo minuta w tę czy w tamtą w naszej sytuacji nie robiła różnicy.
Tomek już był w bazie i kończył jeść obiad. Rzuciłam się i ja na jedzenie, nawet nie myjąc się i nie przebierając do obiadu, ale ostatecznie arystokratką nie jestem. A potem to już tylko siedziałam i cierpiałam sobie cichutko. Stopy co prawda nie odpadły mi po zdjęciu skarpetek (a byłam pewna, że tak się stanie), nawet bąbli nie miałam, ale ból przy każdym kroku był straszny.
A potem czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy na wyniki, ale o tym czekaniu należy się osobny wpis.
Mimo, że mój start był o 10-tej, w bazie byliśmy już po siódmej, bo 50-tki startowały o ósmej. Dopilnowałam więc, żeby cała zaprzyjaźniona ekipa dobrze wystartowała, obfotografowałam ich i pomachałam ich oddalającym się plecom. W bazie nastała cisza. Organizatorzy widząc, że się nudzę zmusili mnie (dokładnie tak!) do pójścia na trino i w zasadzie to dobrze zrobili, bo potem miałam jak znalazł.
W końcu "nadejszła wiekopomna chwila" startu mojej oficjalnej pierwszej 25-tki. Mapa typu: płachta na byka na szczęście była w skali 1:25000, a nie (jak u Tomka) 1:50000. W końcu głupio byłoby iść na trasę niemal z atlasem. Namówiłam Anię żebyśmy przeanalizowały mapę i wyznaczyły trasę, bo tak jest bardziej profesjonalnie niż po prostu wziąć mapę i pójść. Ale w sumie jedyne co ustaliłyśmy, to że mokre punkty z dołu mapy zostawimy sobie na ewentualne potem, a zaczniemy iść w górę mapy. W sumie większość osób tak zrobiła. Część od razu puściła się biegiem, a część podobnie jak my, spokojnym marszem. Z nawyku zmierzyłam odległość i zaczęłam liczyć parokroki. Było to o tyle trudne, że już zapomniałam o istnieniu liczb większych niż trzysta, czterysta, bo w normalnych MnO nie używa się takich. W związku z tym i tak coś pokręciłam z liczeniem, ale nie przyznawałam się. Na szczęście teren był tak charakterystyczny, że trudno było się zgubić i nie znaleźć punktu. R, było nasze. Na D wyszłyśmy bezproblemowo azymutem. Pilnowanie azymutów było moim zadaniem, bo kompas Ani nadawał się jedynie do określenia gdzie jest północ - cała podziałka była zużyta i nieczytelna. PK P było za zakolem strumyka. Łudziłyśmy się, że da radę jakoś przeskoczyć, ale jakieś szerokie robią teraz te strumyki. Niektórzy przechodzili w bród, ale po co, jak można obejść. PK G chwilę szukałyśmy, bo tak prawdę mówiąc do mnie określenie "siodło" jakoś nie przemawia i w sumie nie wiedziałam czego szukam. Szukałyśmy więc (metodą czesania) lampionu, a nie miejsca charakterystycznego. W końcu Ania natrafiła na niego. Na PK S opracowałyśmy całą naukową koncepcję jak dojść, żeby po wyjściu na docelową ścieżkę wiedzieć, w której jej części się znajdujemy. Nie ma się co śmiać - to była dobra i dopracowana koncepcja i spełniła swoje zadanie. Po S zaatakowałyśmy PK 33. Na miejscu nie zgadzało się ani pół ścieżki, a właściwie to właśnie pół się zgadzało, a drugie pół było od czapy. Poszłyśmy tam gdzie stali ludzie i to był dobry ruch, bo już z daleka wołali, że to właśnie tam.
Do kolejnego punktu było w wuj daleko. Wykoncypowałyśmy, że azymutem lecimy na początek drogi w Ludwinowie (a potem już pestka) i - o dziwo - wyszłyśmy idealnie na początek drogi w Ludwinowie. Słowo "mulda" w kontekście lasu znowu mi nic nie mówiło, bo od razu w wyobraźni widziałam stok narciarski, ale jedyny lampion w okolicy był łatwy do znalezienia. Prawdę mówiąc brak stowarzyszy odbiera dużo uroku zabawie.
Miałyśmy zagwozdkę jak dojść do PK 47 sucha nogą, bo ewentualnie moczyć się planowałyśmy dopiero w drodze powrotnej. Ruszyłyśmy drogami, wcale dużo nie nadkładając. Gdybyśmy nie spotkały Tomka i Barbary, którzy poradzili nam iść na skróty, a nie drogą, to w ogóle nie zobaczyłybyśmy wody. Oni oczywiście wykierowali nas na strumień. Z ich późniejszych opowieści (jak dla mnie) jasno wynikało, że specjalnie wyszukiwali mokre tereny żeby w nie wleźć. Widocznie tak lubią. Przy PK 47 kłębił się tłum pieszych i rowerzystów, bo to już w pobliżu Kuligowa i jedni byli w drodze do, inni już z miejsca odpoczynku i punktu żywieniowego. Do samego Kuligowa znowu długi przebieg drogą, bo nie odważyłyśmy się skracać przez teren z licznymi niebieskimi znaczkami. Na stop-czas dotarłyśmy jako jedne z ostatnich, obejrzałyśmy ostatnie trzy niedojrzałe banany, zjadły po drożdżówce, uzupełniły zapasy wody i już trzeba było iść dalej.
Czas skurczył się nam do niebezpiecznych rozmiarów, ale ostatecznie miałyśmy już cztery punkty potrzebne do sklasyfikowania - tak głosiła jakaś legenda krążąca wśród uczestników, że tyle wystarczy. Od razu uznałyśmy więc, że PK 46 i 51 nie są nam absolutnie do niczego potrzebne i ruszyłyśmy na 23. Asfaltem. Bardzo twardym asfaltem. Czułam jak podeszwy stóp palą mnie żywym ogniem przy każdym kroku i oczami wyobraźni widziałam już jak cała skóra mi odpada i zostaje żywe mięso. Brrr... Honor nie pozwalał nam łapać okazji, mimo, że takie fajne motory z przyczepkami jechały od samego skansenu.
PK 23 wydawał się łatwy. Ustawiłam azymut, zaczęłam liczyć odległość i wyrwałam do przodu (mimo nóg!). Zwiodły mnie osoby idące drogą i jakoś zwątpiłam w swoje wyliczenia i też zeszłam na drogę. Oczywiście od razu pogubiłam się w azymutach i odległościach i całe nasze poszukiwania szlag trafił. Miotałyśmy się bezładnie po lesie, co chwila natykając się na innych uczestników, którzy też jeszcze nic nie znaleźli. W końcu miałyśmy dość, czasu coraz mniej i poddałyśmy się. W ogóle nasze morale poszło w krzaki i postanowiłyśmy już tylko lecieć na metę, chyba że po drodze jakiś punkt się na nas rzuci. Ze zmęczenia w ogóle pogubiłyśmy się w ścieżkach i drogach i nie wiedziałyśmy, czy jesteśmy na tej co myślimy, że jesteśmy, czy w ogóle całkiem gdzie indziej. Jedno było tylko pewne - trzeba iść na wschód. No to szłyśmy. Miałam już tak zmęczone nogi, że chętnie bym pobiegła, żeby teraz inne mięśnie popracowały, ale ponieważ Ania nie biega, więc powstrzymałam się. Kiedy doszłyśmy do jeziorka, w końcu wiedziałyśmy gdzie jesteśmy. Między jeziorkiem a metą były jeszcze punkty F i U. Niestety - brakowało nam czasu żeby ich szukać. Wiedziałyśmy, że w podstawowym limicie się nie zmieścimy, ale legenda miejska mówiła o jakichś trzydziestu dopuszczalnych minutach spóźnienia. Co prawda nie wiedziałyśmy czy dotyczy to także naszej trasy, ale miałyśmy nadzieję, że tak. Mimo dopingu na ostatnich metrach, do mety dokroczyłyśmy dostojnie i statecznie, bo minuta w tę czy w tamtą w naszej sytuacji nie robiła różnicy.
Tomek już był w bazie i kończył jeść obiad. Rzuciłam się i ja na jedzenie, nawet nie myjąc się i nie przebierając do obiadu, ale ostatecznie arystokratką nie jestem. A potem to już tylko siedziałam i cierpiałam sobie cichutko. Stopy co prawda nie odpadły mi po zdjęciu skarpetek (a byłam pewna, że tak się stanie), nawet bąbli nie miałam, ale ból przy każdym kroku był straszny.
A potem czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy na wyniki, ale o tym czekaniu należy się osobny wpis.
Jest pół litra!
Niecały rok temu po raz pierwszy stanąłem na starcie 50-tki na orientację. Niewielkiej, lokalnej imprezy. Orientiady. Wcześniej z „długich dystansów” zdarzyło mi się chodzić na Nocnych Manewrach SKPB (chodzić nie biegać - tak około 25km), takim Mińskim cyklu, który umarł po pierwszej rundzie, o wdzięcznej nazwie Cztery Pory Roku (miało być 20 wyszło ze 30 czy więcej km), a także na radomskim Maratonie - jak dodałem 4 etapy rozgrywane jednego dnia wyszło coś koło 47 km, że nie wspomnę o Grillowaniu Kosmatych InOków, gdzie się chodzi do upadłego przez weekend dobijając nawet do setki. Ale ciągle chodzi. A bieganie – to przed Orientiadą była 25-tka na Wiosennym 360 rok temu. Reasumując – poszedłem wtedy na Orientiadę raczej z zamiarem chodzenia niż biegania, wyciągnęła mnie Pani Prezes, udało się ukończyć w limicie (ledwo ledwo, ale w limicie) z totalnie obąblowanymi podeszwami stóp (przez dwa tygodnie potem kuśtykałem). I tak zaczęło się zbieranie na pół litra. Bo, jak mówi matematyka na pół litra trzeba dziesięć 50-tek.
I właśnie na DyMnO udało mi się uzbierać odpowiedni litraż (zgodnie z wcześniejszą deklaracja teraz będę musiał sobie kupić jakieś bardziej profesjonalne buty niż trampki w których biegam;-)
W ramach przygotowań do DyMnA nic nie robiłem. Znaczy odpoczywałem i regenerowałem się. Szczerze mówiąc nie miałem na nic czasu, za oknem mokro i nie mogłem się zmusić wyjść pobiegać, a dodatkowo przeciążone kolano coś czułe, więc miałem wymówkę by nic nie robić. Niby przygotowując Niepoślipkę zrobiłem ze 25 km, ale wolnym marszem. Choć ćwiczyłem przeprawy przez zalane tereny, bo jak oglądałem relacje z poprzednich edycji DyMnA, zawsze było na trasach mokro, a czasami wręcz bardzo mokro.
Kilka dni przez imprezą wreszcie się przebiegłem na Stowarzyszonym -ZPKu (wolno, ale i tak mnie coś po tym nogi bolały, a w czasie truchtania dostałem zadyszki po 200m) i w „Na Spacer z mapą” (oj także bolały płuca i nogi w czasie biegu). Skoro nie daje się zbudować formy fizycznej w kilka dni, to przynajmniej postanowiłem przygotować się merytorycznie – poczytałem relację z rogainingów, by wydedukować jak najlepiej wybierać trasę. Większość relacji opisywała zalane drogi, zatopione punkty, jakieś straszliwe pomyłki i to, że na metę zawsze przybiega się spóźnionym. I pisali to ludzie, którzy maraton przebiegają kilka razy szybciej niż ja (dla ścisłości - nigdy maratonu nie biegałem, w biegu liniowym najdłuższy dystans który „ledwo” pokonałem to 6,6 km). Po lekturze – jeden wniosek się nasuwa – zawsze na koniec brakuje czasu by wykonać plan, trzeba skracać trasę, więc warto zostawić prosty przebieg do mety (czytaj asfalt) gdzie jest obok kilka prostych do zgarnięcia PK jakby starczyło czasu.
Na DyMnO udało mi się także namówić Moją Drugą Połowę. Na 50-kę to się wstydzi, więc tylko na 25-kę się zapisała. Dobre i to może wreszcie się przekona, że potrafi pokonać dystans dłuższy niż 10 km!
Wyruszyliśmy w sobotę rano (bo DyMnO tuż za płotem) zgarniając po drodze niedospanych Panią Prezes i Kazia. Jak przystało na adeptów orientacji z pewnym błądzeniem udało nam się dotrzeć do bazy.
Odebraliśmy numerki, które o zgrozo trzeba było przyczepiać „na piersi”, koszulki i inne takie „materiały startowe”. Numery z przodu to nieporozumienie. Jak już robili koszulki – mogli zrobić z numerami i byłoby po kłopocie. A tak – agrafki zaczepiają się o ramiączka plecaka, coś furkocze z przodu i zmiana okrycia wierzchniego staje się kłopotliwa. A numer na plecaku załatwia sprawę!
Wokół tłum znajomych, łącznie z w ostatniej chwili przybyłą Chrumkającą Ciemnością. Rozdawanie map 10 minut przed startem. Małe zamieszanie z torebkami strunowymi – a są potrzebne bo map - jest cały plik! Zanim się ogarnie która mapa do czego, chwila mija. Potem ostra praca koncepcyjna typu „gdzie my jesteśmy”, „dokąd mamy iść”. Część wyciąga mazaki i zamazuje sobie newralgiczne miejsca na mapie (hmm widać lubią sobie utrudniać i chodzić w ciemno).
Po chwili ogarniamy jaka mapa pasuje do jakiej. Zgodnie z wcześniejszymi przeciekami – główna arena imprezy łącznie z dwoma najwartościowszymi PK to w stronę Bugu i Kuligowa. Obie dziewiątki raczej nie w naszym zasięgu – za daleko od siebie i ta „po prawej” ukryta za starorzeczem. Jest wprawdzie na mapie „droga na skróty” ale wykreślona bo okazało się że zalało teren „po szyję”. Są i PK na południe, za drogą S8, ale na tyle oddalone od siebie że nie opłaca się lam lecieć. No, chyba że jacyś bardzo długonodzy szybkobiegacze co w 8 godzin 70 km zrobią, a nie lubią szukać lampionów dali by radę. Jak zwykle na początek wybieramy miejsce z zagęszczeniem PK czyli teren specjalny. Dwie różne mapy do dopasowania i od razu widać podwójne PK. Niby PK za 1 punkt przeliczeniowy, ale jest ich 17, a i tak do pierwszego „wartościowego” PK trzeba iść w tamtym kierunku. Niewiele czasu stracimy bo mapa dokładna, a 9 punktów uzbieramy.
Start. Tuptamy w kierunku terenu specjalnego. Mija nas auto z fotoreporterem więc szczerzymy się do zdjęć i w efekcie przeoczamy drogę na PK U i PK F trafiając od razu do piaskarni. Reszta uczestników chyba znajduje właściwą drogę, bo zostajemy sami. DyMnO słynie z chodzenia po bagnach, a tu przed nami Sahara. Dobra, mamy pierwszy PK R. I znowu dopada nas fotoreporter – z braku innych uczestników musimy zapozować przy punkcie. Przy podwójnym PK Z/PK E pojawia się jakaś konkurencja, którą naprowadzamy na lampion. Jak przy tak dokładnej mapie (Orto + 1:12500) można tak miotać się szukając bardzo charakterystycznego miejsca?
Wracamy na PK U i PK F. Tu buszuje jakiś rowerzysta wyraźnie nie wiedzący gdzie szukać lampionu i czeszący wszystkie pobliskie krzaczki. Chwilkę tracimy na PK F, bo szukamy go o jedna górkę za wcześnie.
Przed nami podwójny PK H/X – zaznaczony „na środku bagna”. Ciekawa odmiana po pustyni. Lecimy drogą, skręcamy w prawo idealnie na lampion. Na szczęście jest grobla do lampionu i to z naszej strony (uff). Mamy na liczniku 7 punktów i 40 minut czasu – czyli opłacało się;-)
Teraz na południe do PK A i PK V. Granica kultur widoczną na orto. Znajdujemy jakąś drogę. Usiłujemy biec, ale zaraz zaczyna chlupać pod nogami. Rozpaczliwie skaczemy z kępki na kępkę, ale ile można. Nieudany skok i jedna noga mokra, a po chwili druga. Słyszę niecenzuralne słowa z tyłu – znaczy Pani Prezes także zafundowała sobie poranne mycie nóg;-) Od razu idzie szybciej, bo już nam wszystko jedno. Docieramy do wydmy gdzie są PK A i PK V. Gdzieś tak pomiędzy nimi. Po chwili zastanowienia – kierunek na wschód w poszukiwaniu PK A. Tu z daleka widzimy rowerzystę , a wokół niego jakąś dziwną mgłę czy poświatę. Normalnie jak jakiś romantyczny obraz! Jak widać psikanie się sprayem na komary i kleszcze daje całkiem ciekawe efekty wizualne, gdy patrzymy na nie pod słońce!
Koniec terenu specjalnego – biegniemy drogą na PK 63. Wyprzedza nas rowerzysta. My go wyprzedzamy jak przedziera się przez mokradła przy lampionie. Jak widać nie wszystkie punkty są przyjazne rowerom;-)
9:20 - uzbieraliśmy 15 punktów.
Kierunek PK 45. Strasznie dłuży się asfalt. Jakby skala mapy się nie zgadzała – pewno jak zwykle coś przy druku zmniejszyło obrazek dodając marginesy. W efekcie skręcamy w drogę ciut za wcześnie (odległość wyliczona z mapy), ale że teren otwarty to łatwo to skorygować. I znowu mokre łąki (a buty już zdążyły wyschnąć) PK 45 ruinka – i lampion ukryty w łazience – ostatnim miejscu gdzie postanowiliśmy go szukać!
Godzina 10:00, czyli jesteśmy na trasie 2 godziny, 12 km i mamy 19 punktów. Czas na PK 72. Tu zaczynamy spotykać konkurencję. W oddali widać kogoś w białej koszulce, bezpośrednio przed nami wracjący z PK jakiś weteran w charakterystycznych czerwonych butach. Sam punkt skitrany w krzakach. Ile to daje dobre rozjaśnienie punktu! Kolej na PK 61. Najpierw abstrakcyjną ulicą o nazwie „Kosa” (ciekawe czy chodzi o Janka Kosa, ostre narzędzie do wyżynania zboża lub wrogów czy niewinnego ptaszka) w środku lasu na północ, potem gdy ulica się skończy na azymut do większej drogi. Wypadając z lasu natykamy się na tego, co był przed nami w czerwonych butach. Próbuje nam uciekać, ale ruszmy naszym wolnym truchtem i wkrótce go wyprzedzamy. Za chwilę wyprzedza nas jakiś szybkobiegacz niezorientowany i zdejmując słuchawki z ciekawością pyta co to za zawody biegowe. Gdy mu mówimy o 50 km szybko daje nogę przerażony mówiąc, że on max to 15km. No cóż, w jego tempie to bym nawet 5-ciu nie zrobił , o ile bym taką prędkość osiągnął!

Docieramy w okolice PK 61. Na rozjaśnieniu orto widać jakąś polanę – podejrzewam, że podmokłą. Rzeczywistość wygląda jeszcze gorzej. Na mapie powinno być jezioro! Punkt ma być po jego drugiej stronie – stojąc na przecince widzimy miejsce, gdzie kręci się jakaś konkurencja. Obchodzić z lewej z prawej czy na wprost? Dobija do nas czerwonobuty konkurent i odważnie zaczyna „po wodzie” obchodzić z lewej (tam wydaj się płycej). Idziemy za nim – jakby się topił, to będziemy się martwić. Po kilkudziesięciu metrach widać, że obchodzenia jest ho ho, ale samo jezioro wydaje się płytsze i węższe. I tak stoję po kostki w wodzie wiec śmiało ruszam przed siebie. Miło jest schłodzić uda w taki ciepły dzień;-) Udało się przebić całej trójce na drugi brzeg. Całkiem fajne uczucie gdy się wyjdzie z takiej chłodnej wody;-).
11:08, prawie 20 km, 32 punkty, zaczynamy czuć zmęczenie. Biegiem do PK 46, czerwonobuty ginie za linią horyzontu. Jest 11:30. Lecieć na PK 74? Wtedy na pewno do „półmetka” w skansenie dotrzemy po 12:00, a że czuć zmęczenie w nogach, to wiemy już, że druga połowa trasy pójdzie wolniej. Decydujemy się ominąć. Przed Kuligowem machamy Krzyśkowi Lisakowi, który biegnie z naprzeciwka. Jak na TP 50 to dziwne miejsce i kierunek! Docieramy do skansenu o 11:50 z dorobkiem 45 punktów i niecałymi 25 km w nogach.
Do punktu żywieniowego docierają uczestnicy TP 25, a jakieś 10 minut po nas dobija czerwonobuty.
Odpoczynek jest zabójczy. Ciężko jest wstać i wyczołgać się zza stołu. Jakoś się udaje i ruszamy powoli i niezdarnie do PK 47. Gdzieś tam o jedną drogę za wcześnie skręcamy – jednak mapa 50-tka przy zabudowanych terenach jest mało dokładna. Z naprzeciwka pojawiają się zastępy dwudziestkopiątkowiczów. W oddali słychać charakterystyczną muzyczkę Falmily Frost. Zjadłby człowiek zimnego loda!
Machamy znajomym i tym mniej znanym. Po PK 47 kierunek na PK 62. W oddali widzimy charakterystyczną postać przypominającą Anię K. z kimś zielonym. Za chwilę przypominam sobie, że Renata dzisiaj występuje w zielonej koszulce i zielonym buffie. Machamy wesoło i podbiegamy w ich kierunku. Coś długo dziewczynom zejdzie – Kuligów mogą zaliczyć tuż po połowie limitu! Mała sesja fotograficzna i lecimy dalej.
Z zaczerpniętych informacji wiemy, że przed PK 62 jest rów z wodą, ale taki do przejścia – więc próbujemy przemieszczać się w linii prostej. W oddali widać ludzi w okolicy PK. Dzięki rozjaśnieniu dokładnie widzimy miejsce, gdzie powinien być lampion, ale na drodze staje nam rów z wodą. Wygląda na za szeroki do przeskoczenia. Z drugiej strony wody ktoś biega i pyta się czy mamy już PK 62, bo on go szuka od dłuższej chwili. W rowie widać wyraźnie ślady gdzie forsowali go poprzednicy. Nie zostaje nam nic innego jak znowu zmoczyć się do ud. Wychodzimy dokładnie na lampion.

12:58, na koncie 55 punktów prawie 30 km w nogach. Widzimy, że nie damy rady pobiec dalej niż do PK 75. Szybka kalkulacja i zmiana planów – zamiast PK 48 lecimy na PK 33 i PK 22, a do tego dwa literowe punkty obok. Dystans podobny, a zyskamy 7 punktów zamiast 4. Do PK 33 przedzieramy się przez las zarzucony wyciętymi gałęziami – coś przestrzeliliśmy lekko drogę. Wracamy na mapę Orto TS i szybko znajdujemy PK S. Teraz kolej na PK T i PK G. Na azymut. Świadomie znosi nas w prawo ale… zapominamy o tym. Trafiamy na górkę z drogą i polanką we właściwej odległości. Szukamy lampionu – nie ma! Zapominając o odchyłce w marszu na azymut szukamy po ukształtowaniu terenu w złym kierunku, bo na południe. Tak to jest gdy człowiek jest zmęczony. Tracimy 7 minut na przeczesywanie okolicznych górek, by dojść co jest nie tak i znaleźć właściwe wzniesienie. Morale siada. 14:19, dorobek 61 punktów, 35 km w nogach.
Powszechnie wiadomo, że zawsze najtrudniejszy do znalezienia jest punkt G.
Niektórzy mówią, że nie ma takiego punktu, ale ja wiem, że istnieje, tylko wymaga chwili poszukania! Tu musze złożyć reklamację do organizatora – ten poszukiwany przez wszystkich punkt literowy powinien być jakiś reprezentacyjny, a tu organizator zafundował nam jakiś mało kompletny porwany lampion. Wstyd! ;-)
PK 22 to formalność – wystawia go zresztą jakiś rowerzysta. Czas na PK 75. Jest wyraźnie za jakimiś mokradłami. Z drogi te mokradła wyglądają groźnie. Lecimy asfaltem i patrzymy, czy gdzieś da się skrócić. Nie daje się. W pobliżu punktu tłumy – nic dziwnego – niewiele ponad godzina do limitu czasu, a do bazy ponad 5 km – co przy prędkości „marszowej” jest bezpiecznym dystansem.
Jak każdy PK wyżej punktowany, nie jest on osiągalny suchą stopą. A już mieliśmy suche obuwie!
Koło PK spotykamy jakąś parkę – czyli damską konkurencję dla Barbary. Taką wyraźnie szybciej biegającą – w modelu: „mężczyzna niesie wszystko, a kobieta ma za nim nadążać”. Wyraźnie model taki działa, bo przemieszczali się szybciej niż my. Zaproponowałem Barbarze, że jej poniosę mapę, ale nie chciała oddać. Pewnie dlatego nie dało się jakoś przyspieszyć!
Sytuacja na PK 75: 15:01, 70 punktów, 39 km. Lecimy w kierunku bazy zakładając dwa PK literowe z orto. Po drodze sklep i zimna cola ratująca życie. Przegania nas konkurencyjny mix. Wyraźnie mają podobny wariant, bo odbijają w prawo. Teren wygląda na przebierny, więc lecimy za nimi, choć planowaliśmy podbiegać drogami, bo to zawsze szybciej, szczególnie gdy już człowiek nie ma siły wysoko podnosić nóg. Wyraźnie oglądają się za siebie i próbują nam uciec. Jakoś nie czujemy potrzeby ścigania się z nimi, zresztą gdy kobieta biega na lekko to wiadomo, że szybciej. :-)
Dobiegamy do cieku. Jesteśmy już prawie na orto. Widać na mapie róg zabudowań pobliskiej „farmy” i charakterystyczny zakręt cieku. Ciek w głębokim błotnistym rowie, woda brązowa, bystra i chyba głęboka, aż odstrasza od pokonywania wpław. Na szczęście kilkadziesiąt metrów dalej jest kładka. I charakterystyczny lasek z orto – do PK P rzut beretem i prosta droga. Po chwili jesteśmy – tu także kłębi się tłum. Drogę do ostatniego literowego PK przegradza nam znany już błotnisty i rwący ciek. Rzut oka na mapę – ten ciek zakręca i nadrabiając ze 200 m przejdziemy wygodnie drogą. Lecimy wydeptaną ścieżka do drogi i wszystko się zgadza. Z PK D wybiega Janusz O. co wskazuje nam wygodne dojście przecinką. W rewanżu wskazujemy mu wygodne dojście do PK P drogą.
15:40, mamy uzbierane 72 punkty i 43 km w nogach, do limitu czasu 40 minut, do bazy ze dwa kilometry. Przy podejściu na górkę, czy próbie przeskoku przez jakąś gałąź zaczynają mnie łapać skurcze zwłaszcza w lewej łydce. Wychodzi ze mnie brak kondycji. Barbara udaje twardą, ale widzę, że przy moim świńskim i coraz wolniejszym truchcie zostaje z tyłu. Docieramy do asfaltu, w oddali widać tablicę z napisem „Dąbrówka”. Mamy 35 minut i całkiem niedaleko PK 21. Damy radę! Ustawiamy azymut i w las. Ile się da na azymut. Jest rów, wkrótce mamy PK 21 czyli 74 punkty. Rok temu DyMnO wygrał Krzysiek Lisak z dorobkiem 87 punktów, a 74 dawało 3-cie miejsce. Znaczy wstydu chyba nie przyniesiemy! 22 minuty do limitu – masa czasu. Znowu azymut na widoczną w oddali szkołę. Przy szkole spotykamy mixową konkurencję i ogólnie całe tabuny ludzi zmierzających na metę. Ostatni zryw i efektowny dobieg do mety. Biegnę na prawej nodze, bo przy próbie przyspieszenia, lewą łydkę łapie skurcz.
Na mecie Przemek i Mateusz oglądają mapy. Biegnąc do mety liczyliśmy zdobyte punkty i wyszło nam 76. Przemek ma... 75! Szok czyżbyśmy z nim wygrali? Niestety, liczenie w biegu było niedokładne i wyszło tylko 74. Ale i tak nie jest źle – pomimo braków kondycyjnych nie jesteśmy na szarym końcu. Barbara trafia „tradycyjnie” na 2 stopień podium. Ze znajomych – Przemek tuż za podium M40 (tzn. ja tuż tuż za podium M40), Mateusz na podium open (widomo Mateusz potrafi – tylko raz go pokonaliśmy na Złocie dla Zuchwałych), a kto wygrał było wiadomo właściwie przed startem – pewnie tylko Krzysiek Lisak byłby w stanie zagrozić panującemu mistrzowi, ale jak się okazało on pobiegł (i oczywiście zdeklasował rywali) na TP 25. Chrumkająca Ciemność dobrze radząca sobie na tradycyjnych 50-tkach tym razem „umoczyła” – tzn. poszła nietypowo na koniec świata czyli PK 92 brodząc po okolicznych zalanych łąkach.
Dziewczyny na trasie TP 25 … no, dotarły do mety, ale do czasu naszego wyjazdu (koło godziny 20 – bo czekaliśmy by odebrać Barbary nagrodę) jakoś nie pojawiły się w miarę kompletne wyniki tej trasy, ani nawet żadne zasady jak traktowani są spóźnialscy. Z ogłaszaniem wyników i dekoracją były ogólnie jakieś wpadki organizacyjne – zmęczona ekipa wyraźnie się pogubiła, ale może kiedyś wyniki ogłoszą. Obiecuję przed następną 50-tką potrenować i zająć lepsze miejsce! Tym bardziej, że wreszcie nabędę „profesjonalne” buty do biegania, co przełoży się na znacznie lepsze czasy;-)
I właśnie na DyMnO udało mi się uzbierać odpowiedni litraż (zgodnie z wcześniejszą deklaracja teraz będę musiał sobie kupić jakieś bardziej profesjonalne buty niż trampki w których biegam;-)
W ramach przygotowań do DyMnA nic nie robiłem. Znaczy odpoczywałem i regenerowałem się. Szczerze mówiąc nie miałem na nic czasu, za oknem mokro i nie mogłem się zmusić wyjść pobiegać, a dodatkowo przeciążone kolano coś czułe, więc miałem wymówkę by nic nie robić. Niby przygotowując Niepoślipkę zrobiłem ze 25 km, ale wolnym marszem. Choć ćwiczyłem przeprawy przez zalane tereny, bo jak oglądałem relacje z poprzednich edycji DyMnA, zawsze było na trasach mokro, a czasami wręcz bardzo mokro.
Kilka dni przez imprezą wreszcie się przebiegłem na Stowarzyszonym -ZPKu (wolno, ale i tak mnie coś po tym nogi bolały, a w czasie truchtania dostałem zadyszki po 200m) i w „Na Spacer z mapą” (oj także bolały płuca i nogi w czasie biegu). Skoro nie daje się zbudować formy fizycznej w kilka dni, to przynajmniej postanowiłem przygotować się merytorycznie – poczytałem relację z rogainingów, by wydedukować jak najlepiej wybierać trasę. Większość relacji opisywała zalane drogi, zatopione punkty, jakieś straszliwe pomyłki i to, że na metę zawsze przybiega się spóźnionym. I pisali to ludzie, którzy maraton przebiegają kilka razy szybciej niż ja (dla ścisłości - nigdy maratonu nie biegałem, w biegu liniowym najdłuższy dystans który „ledwo” pokonałem to 6,6 km). Po lekturze – jeden wniosek się nasuwa – zawsze na koniec brakuje czasu by wykonać plan, trzeba skracać trasę, więc warto zostawić prosty przebieg do mety (czytaj asfalt) gdzie jest obok kilka prostych do zgarnięcia PK jakby starczyło czasu.
Na DyMnO udało mi się także namówić Moją Drugą Połowę. Na 50-kę to się wstydzi, więc tylko na 25-kę się zapisała. Dobre i to może wreszcie się przekona, że potrafi pokonać dystans dłuższy niż 10 km!
Wyruszyliśmy w sobotę rano (bo DyMnO tuż za płotem) zgarniając po drodze niedospanych Panią Prezes i Kazia. Jak przystało na adeptów orientacji z pewnym błądzeniem udało nam się dotrzeć do bazy.
Odebraliśmy numerki, które o zgrozo trzeba było przyczepiać „na piersi”, koszulki i inne takie „materiały startowe”. Numery z przodu to nieporozumienie. Jak już robili koszulki – mogli zrobić z numerami i byłoby po kłopocie. A tak – agrafki zaczepiają się o ramiączka plecaka, coś furkocze z przodu i zmiana okrycia wierzchniego staje się kłopotliwa. A numer na plecaku załatwia sprawę!
Wokół tłum znajomych, łącznie z w ostatniej chwili przybyłą Chrumkającą Ciemnością. Rozdawanie map 10 minut przed startem. Małe zamieszanie z torebkami strunowymi – a są potrzebne bo map - jest cały plik! Zanim się ogarnie która mapa do czego, chwila mija. Potem ostra praca koncepcyjna typu „gdzie my jesteśmy”, „dokąd mamy iść”. Część wyciąga mazaki i zamazuje sobie newralgiczne miejsca na mapie (hmm widać lubią sobie utrudniać i chodzić w ciemno).
Po chwili ogarniamy jaka mapa pasuje do jakiej. Zgodnie z wcześniejszymi przeciekami – główna arena imprezy łącznie z dwoma najwartościowszymi PK to w stronę Bugu i Kuligowa. Obie dziewiątki raczej nie w naszym zasięgu – za daleko od siebie i ta „po prawej” ukryta za starorzeczem. Jest wprawdzie na mapie „droga na skróty” ale wykreślona bo okazało się że zalało teren „po szyję”. Są i PK na południe, za drogą S8, ale na tyle oddalone od siebie że nie opłaca się lam lecieć. No, chyba że jacyś bardzo długonodzy szybkobiegacze co w 8 godzin 70 km zrobią, a nie lubią szukać lampionów dali by radę. Jak zwykle na początek wybieramy miejsce z zagęszczeniem PK czyli teren specjalny. Dwie różne mapy do dopasowania i od razu widać podwójne PK. Niby PK za 1 punkt przeliczeniowy, ale jest ich 17, a i tak do pierwszego „wartościowego” PK trzeba iść w tamtym kierunku. Niewiele czasu stracimy bo mapa dokładna, a 9 punktów uzbieramy.
Start. Tuptamy w kierunku terenu specjalnego. Mija nas auto z fotoreporterem więc szczerzymy się do zdjęć i w efekcie przeoczamy drogę na PK U i PK F trafiając od razu do piaskarni. Reszta uczestników chyba znajduje właściwą drogę, bo zostajemy sami. DyMnO słynie z chodzenia po bagnach, a tu przed nami Sahara. Dobra, mamy pierwszy PK R. I znowu dopada nas fotoreporter – z braku innych uczestników musimy zapozować przy punkcie. Przy podwójnym PK Z/PK E pojawia się jakaś konkurencja, którą naprowadzamy na lampion. Jak przy tak dokładnej mapie (Orto + 1:12500) można tak miotać się szukając bardzo charakterystycznego miejsca?
Wracamy na PK U i PK F. Tu buszuje jakiś rowerzysta wyraźnie nie wiedzący gdzie szukać lampionu i czeszący wszystkie pobliskie krzaczki. Chwilkę tracimy na PK F, bo szukamy go o jedna górkę za wcześnie.
Przed nami podwójny PK H/X – zaznaczony „na środku bagna”. Ciekawa odmiana po pustyni. Lecimy drogą, skręcamy w prawo idealnie na lampion. Na szczęście jest grobla do lampionu i to z naszej strony (uff). Mamy na liczniku 7 punktów i 40 minut czasu – czyli opłacało się;-)
Teraz na południe do PK A i PK V. Granica kultur widoczną na orto. Znajdujemy jakąś drogę. Usiłujemy biec, ale zaraz zaczyna chlupać pod nogami. Rozpaczliwie skaczemy z kępki na kępkę, ale ile można. Nieudany skok i jedna noga mokra, a po chwili druga. Słyszę niecenzuralne słowa z tyłu – znaczy Pani Prezes także zafundowała sobie poranne mycie nóg;-) Od razu idzie szybciej, bo już nam wszystko jedno. Docieramy do wydmy gdzie są PK A i PK V. Gdzieś tak pomiędzy nimi. Po chwili zastanowienia – kierunek na wschód w poszukiwaniu PK A. Tu z daleka widzimy rowerzystę , a wokół niego jakąś dziwną mgłę czy poświatę. Normalnie jak jakiś romantyczny obraz! Jak widać psikanie się sprayem na komary i kleszcze daje całkiem ciekawe efekty wizualne, gdy patrzymy na nie pod słońce!
Koniec terenu specjalnego – biegniemy drogą na PK 63. Wyprzedza nas rowerzysta. My go wyprzedzamy jak przedziera się przez mokradła przy lampionie. Jak widać nie wszystkie punkty są przyjazne rowerom;-)
9:20 - uzbieraliśmy 15 punktów.
Kierunek PK 45. Strasznie dłuży się asfalt. Jakby skala mapy się nie zgadzała – pewno jak zwykle coś przy druku zmniejszyło obrazek dodając marginesy. W efekcie skręcamy w drogę ciut za wcześnie (odległość wyliczona z mapy), ale że teren otwarty to łatwo to skorygować. I znowu mokre łąki (a buty już zdążyły wyschnąć) PK 45 ruinka – i lampion ukryty w łazience – ostatnim miejscu gdzie postanowiliśmy go szukać!
Godzina 10:00, czyli jesteśmy na trasie 2 godziny, 12 km i mamy 19 punktów. Czas na PK 72. Tu zaczynamy spotykać konkurencję. W oddali widać kogoś w białej koszulce, bezpośrednio przed nami wracjący z PK jakiś weteran w charakterystycznych czerwonych butach. Sam punkt skitrany w krzakach. Ile to daje dobre rozjaśnienie punktu! Kolej na PK 61. Najpierw abstrakcyjną ulicą o nazwie „Kosa” (ciekawe czy chodzi o Janka Kosa, ostre narzędzie do wyżynania zboża lub wrogów czy niewinnego ptaszka) w środku lasu na północ, potem gdy ulica się skończy na azymut do większej drogi. Wypadając z lasu natykamy się na tego, co był przed nami w czerwonych butach. Próbuje nam uciekać, ale ruszmy naszym wolnym truchtem i wkrótce go wyprzedzamy. Za chwilę wyprzedza nas jakiś szybkobiegacz niezorientowany i zdejmując słuchawki z ciekawością pyta co to za zawody biegowe. Gdy mu mówimy o 50 km szybko daje nogę przerażony mówiąc, że on max to 15km. No cóż, w jego tempie to bym nawet 5-ciu nie zrobił , o ile bym taką prędkość osiągnął!

Docieramy w okolice PK 61. Na rozjaśnieniu orto widać jakąś polanę – podejrzewam, że podmokłą. Rzeczywistość wygląda jeszcze gorzej. Na mapie powinno być jezioro! Punkt ma być po jego drugiej stronie – stojąc na przecince widzimy miejsce, gdzie kręci się jakaś konkurencja. Obchodzić z lewej z prawej czy na wprost? Dobija do nas czerwonobuty konkurent i odważnie zaczyna „po wodzie” obchodzić z lewej (tam wydaj się płycej). Idziemy za nim – jakby się topił, to będziemy się martwić. Po kilkudziesięciu metrach widać, że obchodzenia jest ho ho, ale samo jezioro wydaje się płytsze i węższe. I tak stoję po kostki w wodzie wiec śmiało ruszam przed siebie. Miło jest schłodzić uda w taki ciepły dzień;-) Udało się przebić całej trójce na drugi brzeg. Całkiem fajne uczucie gdy się wyjdzie z takiej chłodnej wody;-).
11:08, prawie 20 km, 32 punkty, zaczynamy czuć zmęczenie. Biegiem do PK 46, czerwonobuty ginie za linią horyzontu. Jest 11:30. Lecieć na PK 74? Wtedy na pewno do „półmetka” w skansenie dotrzemy po 12:00, a że czuć zmęczenie w nogach, to wiemy już, że druga połowa trasy pójdzie wolniej. Decydujemy się ominąć. Przed Kuligowem machamy Krzyśkowi Lisakowi, który biegnie z naprzeciwka. Jak na TP 50 to dziwne miejsce i kierunek! Docieramy do skansenu o 11:50 z dorobkiem 45 punktów i niecałymi 25 km w nogach.
Do punktu żywieniowego docierają uczestnicy TP 25, a jakieś 10 minut po nas dobija czerwonobuty.
Odpoczynek jest zabójczy. Ciężko jest wstać i wyczołgać się zza stołu. Jakoś się udaje i ruszamy powoli i niezdarnie do PK 47. Gdzieś tam o jedną drogę za wcześnie skręcamy – jednak mapa 50-tka przy zabudowanych terenach jest mało dokładna. Z naprzeciwka pojawiają się zastępy dwudziestkopiątkowiczów. W oddali słychać charakterystyczną muzyczkę Falmily Frost. Zjadłby człowiek zimnego loda!
Machamy znajomym i tym mniej znanym. Po PK 47 kierunek na PK 62. W oddali widzimy charakterystyczną postać przypominającą Anię K. z kimś zielonym. Za chwilę przypominam sobie, że Renata dzisiaj występuje w zielonej koszulce i zielonym buffie. Machamy wesoło i podbiegamy w ich kierunku. Coś długo dziewczynom zejdzie – Kuligów mogą zaliczyć tuż po połowie limitu! Mała sesja fotograficzna i lecimy dalej.


12:58, na koncie 55 punktów prawie 30 km w nogach. Widzimy, że nie damy rady pobiec dalej niż do PK 75. Szybka kalkulacja i zmiana planów – zamiast PK 48 lecimy na PK 33 i PK 22, a do tego dwa literowe punkty obok. Dystans podobny, a zyskamy 7 punktów zamiast 4. Do PK 33 przedzieramy się przez las zarzucony wyciętymi gałęziami – coś przestrzeliliśmy lekko drogę. Wracamy na mapę Orto TS i szybko znajdujemy PK S. Teraz kolej na PK T i PK G. Na azymut. Świadomie znosi nas w prawo ale… zapominamy o tym. Trafiamy na górkę z drogą i polanką we właściwej odległości. Szukamy lampionu – nie ma! Zapominając o odchyłce w marszu na azymut szukamy po ukształtowaniu terenu w złym kierunku, bo na południe. Tak to jest gdy człowiek jest zmęczony. Tracimy 7 minut na przeczesywanie okolicznych górek, by dojść co jest nie tak i znaleźć właściwe wzniesienie. Morale siada. 14:19, dorobek 61 punktów, 35 km w nogach.
Powszechnie wiadomo, że zawsze najtrudniejszy do znalezienia jest punkt G.

PK 22 to formalność – wystawia go zresztą jakiś rowerzysta. Czas na PK 75. Jest wyraźnie za jakimiś mokradłami. Z drogi te mokradła wyglądają groźnie. Lecimy asfaltem i patrzymy, czy gdzieś da się skrócić. Nie daje się. W pobliżu punktu tłumy – nic dziwnego – niewiele ponad godzina do limitu czasu, a do bazy ponad 5 km – co przy prędkości „marszowej” jest bezpiecznym dystansem.
Jak każdy PK wyżej punktowany, nie jest on osiągalny suchą stopą. A już mieliśmy suche obuwie!
Koło PK spotykamy jakąś parkę – czyli damską konkurencję dla Barbary. Taką wyraźnie szybciej biegającą – w modelu: „mężczyzna niesie wszystko, a kobieta ma za nim nadążać”. Wyraźnie model taki działa, bo przemieszczali się szybciej niż my. Zaproponowałem Barbarze, że jej poniosę mapę, ale nie chciała oddać. Pewnie dlatego nie dało się jakoś przyspieszyć!
Sytuacja na PK 75: 15:01, 70 punktów, 39 km. Lecimy w kierunku bazy zakładając dwa PK literowe z orto. Po drodze sklep i zimna cola ratująca życie. Przegania nas konkurencyjny mix. Wyraźnie mają podobny wariant, bo odbijają w prawo. Teren wygląda na przebierny, więc lecimy za nimi, choć planowaliśmy podbiegać drogami, bo to zawsze szybciej, szczególnie gdy już człowiek nie ma siły wysoko podnosić nóg. Wyraźnie oglądają się za siebie i próbują nam uciec. Jakoś nie czujemy potrzeby ścigania się z nimi, zresztą gdy kobieta biega na lekko to wiadomo, że szybciej. :-)
Dobiegamy do cieku. Jesteśmy już prawie na orto. Widać na mapie róg zabudowań pobliskiej „farmy” i charakterystyczny zakręt cieku. Ciek w głębokim błotnistym rowie, woda brązowa, bystra i chyba głęboka, aż odstrasza od pokonywania wpław. Na szczęście kilkadziesiąt metrów dalej jest kładka. I charakterystyczny lasek z orto – do PK P rzut beretem i prosta droga. Po chwili jesteśmy – tu także kłębi się tłum. Drogę do ostatniego literowego PK przegradza nam znany już błotnisty i rwący ciek. Rzut oka na mapę – ten ciek zakręca i nadrabiając ze 200 m przejdziemy wygodnie drogą. Lecimy wydeptaną ścieżka do drogi i wszystko się zgadza. Z PK D wybiega Janusz O. co wskazuje nam wygodne dojście przecinką. W rewanżu wskazujemy mu wygodne dojście do PK P drogą.
15:40, mamy uzbierane 72 punkty i 43 km w nogach, do limitu czasu 40 minut, do bazy ze dwa kilometry. Przy podejściu na górkę, czy próbie przeskoku przez jakąś gałąź zaczynają mnie łapać skurcze zwłaszcza w lewej łydce. Wychodzi ze mnie brak kondycji. Barbara udaje twardą, ale widzę, że przy moim świńskim i coraz wolniejszym truchcie zostaje z tyłu. Docieramy do asfaltu, w oddali widać tablicę z napisem „Dąbrówka”. Mamy 35 minut i całkiem niedaleko PK 21. Damy radę! Ustawiamy azymut i w las. Ile się da na azymut. Jest rów, wkrótce mamy PK 21 czyli 74 punkty. Rok temu DyMnO wygrał Krzysiek Lisak z dorobkiem 87 punktów, a 74 dawało 3-cie miejsce. Znaczy wstydu chyba nie przyniesiemy! 22 minuty do limitu – masa czasu. Znowu azymut na widoczną w oddali szkołę. Przy szkole spotykamy mixową konkurencję i ogólnie całe tabuny ludzi zmierzających na metę. Ostatni zryw i efektowny dobieg do mety. Biegnę na prawej nodze, bo przy próbie przyspieszenia, lewą łydkę łapie skurcz.
Na mecie Przemek i Mateusz oglądają mapy. Biegnąc do mety liczyliśmy zdobyte punkty i wyszło nam 76. Przemek ma... 75! Szok czyżbyśmy z nim wygrali? Niestety, liczenie w biegu było niedokładne i wyszło tylko 74. Ale i tak nie jest źle – pomimo braków kondycyjnych nie jesteśmy na szarym końcu. Barbara trafia „tradycyjnie” na 2 stopień podium. Ze znajomych – Przemek tuż za podium M40 (tzn. ja tuż tuż za podium M40), Mateusz na podium open (widomo Mateusz potrafi – tylko raz go pokonaliśmy na Złocie dla Zuchwałych), a kto wygrał było wiadomo właściwie przed startem – pewnie tylko Krzysiek Lisak byłby w stanie zagrozić panującemu mistrzowi, ale jak się okazało on pobiegł (i oczywiście zdeklasował rywali) na TP 25. Chrumkająca Ciemność dobrze radząca sobie na tradycyjnych 50-tkach tym razem „umoczyła” – tzn. poszła nietypowo na koniec świata czyli PK 92 brodząc po okolicznych zalanych łąkach.
Dziewczyny na trasie TP 25 … no, dotarły do mety, ale do czasu naszego wyjazdu (koło godziny 20 – bo czekaliśmy by odebrać Barbary nagrodę) jakoś nie pojawiły się w miarę kompletne wyniki tej trasy, ani nawet żadne zasady jak traktowani są spóźnialscy. Z ogłaszaniem wyników i dekoracją były ogólnie jakieś wpadki organizacyjne – zmęczona ekipa wyraźnie się pogubiła, ale może kiedyś wyniki ogłoszą. Obiecuję przed następną 50-tką potrenować i zająć lepsze miejsce! Tym bardziej, że wreszcie nabędę „profesjonalne” buty do biegania, co przełoży się na znacznie lepsze czasy;-)
sobota, 13 maja 2017
Subskrybuj:
Posty (Atom)