niedziela, 14 maja 2017

Pierwsza ćwiartka

Wcale mnie tak znowu Tomek na tę 25-tkę nie musiał strasznie namawiać, jak mu się wydawało. Mentalnie byłam już gotowa, wiedziałam, że 25 km jestem w stanie przejść (nie przebiec), bo ostatecznie jakoś do mety dotarłam i na Nocnych Manewrach SKPB i na Czterech Porach Roku. Fakt - na mecie wyglądałam jak obraz nędzy i rozpaczy, ale przeżyłam. Jedynym problemem było z kim iść. Samej to tak nie bardzo, bo nigdy nic nie wiadomo co się wydarzy na trasie, a Tomek - wiadomo - na 50-tkę woli. Okazało się, że Ania K. wybiera się na 25-tkę i wybłagałam, żeby mnie wzięła ze sobą. Podobno miała jakieś obawy, czy nadąży za mną, ale potraktowałam to jako żart, bo za mną nadążają wszyscy, a nawet wręcz.
Mimo, że mój start był o 10-tej, w bazie byliśmy już po siódmej, bo 50-tki startowały o ósmej. Dopilnowałam więc, żeby cała zaprzyjaźniona ekipa dobrze wystartowała, obfotografowałam ich i pomachałam ich oddalającym się plecom. W bazie nastała cisza. Organizatorzy widząc, że się nudzę zmusili mnie (dokładnie tak!) do pójścia na trino i w zasadzie to dobrze zrobili, bo potem miałam jak znalazł.

W końcu "nadejszła wiekopomna chwila" startu mojej oficjalnej pierwszej 25-tki. Mapa typu: płachta na byka na szczęście była w skali 1:25000, a nie (jak u Tomka) 1:50000. W końcu głupio byłoby iść na trasę niemal z atlasem. Namówiłam Anię żebyśmy przeanalizowały mapę i wyznaczyły trasę, bo tak jest bardziej profesjonalnie niż po prostu wziąć mapę i pójść. Ale w sumie jedyne co ustaliłyśmy, to że mokre punkty z dołu mapy zostawimy sobie na ewentualne potem, a zaczniemy iść w górę mapy. W sumie większość osób tak zrobiła. Część od razu puściła się biegiem, a część podobnie jak my, spokojnym marszem. Z nawyku zmierzyłam odległość i zaczęłam liczyć parokroki. Było to o tyle trudne, że już zapomniałam o istnieniu liczb większych niż trzysta, czterysta, bo w normalnych MnO nie używa się takich. W związku z tym i tak coś pokręciłam z liczeniem, ale nie przyznawałam się. Na szczęście teren był tak charakterystyczny, że trudno było się zgubić i nie znaleźć punktu. R, było nasze. Na D wyszłyśmy bezproblemowo azymutem. Pilnowanie azymutów było moim zadaniem, bo kompas Ani nadawał się jedynie do określenia gdzie jest północ - cała podziałka była zużyta i nieczytelna. PK P było za zakolem strumyka. Łudziłyśmy się, że da radę jakoś przeskoczyć, ale jakieś szerokie robią teraz te strumyki. Niektórzy przechodzili w bród, ale po co, jak można obejść. PK G chwilę szukałyśmy, bo tak prawdę mówiąc do mnie określenie "siodło" jakoś nie przemawia i w sumie nie wiedziałam czego szukam. Szukałyśmy więc (metodą czesania) lampionu, a nie miejsca charakterystycznego. W końcu Ania natrafiła na niego. Na PK S opracowałyśmy całą naukową koncepcję jak dojść, żeby po wyjściu na docelową ścieżkę wiedzieć, w której jej części się znajdujemy. Nie ma się co śmiać - to była dobra i dopracowana koncepcja i spełniła swoje zadanie. Po S zaatakowałyśmy PK 33. Na miejscu nie zgadzało się ani pół ścieżki, a właściwie to właśnie pół się zgadzało, a drugie pół było od czapy. Poszłyśmy tam gdzie stali ludzie i to był dobry ruch, bo już z daleka wołali, że to właśnie tam.
Do kolejnego punktu było w wuj daleko. Wykoncypowałyśmy, że azymutem lecimy na początek drogi w Ludwinowie (a potem już pestka) i - o dziwo - wyszłyśmy idealnie na początek drogi w Ludwinowie. Słowo "mulda" w kontekście lasu znowu mi nic nie mówiło, bo od razu w wyobraźni widziałam stok narciarski, ale jedyny lampion w okolicy był łatwy do znalezienia. Prawdę mówiąc brak stowarzyszy odbiera dużo uroku zabawie.
Miałyśmy zagwozdkę jak dojść do PK 47 sucha nogą, bo ewentualnie moczyć się planowałyśmy dopiero w drodze powrotnej.  Ruszyłyśmy drogami, wcale dużo nie nadkładając. Gdybyśmy nie spotkały Tomka i Barbary, którzy poradzili nam iść na skróty, a nie drogą, to w ogóle nie zobaczyłybyśmy wody. Oni oczywiście wykierowali nas na strumień. Z ich późniejszych opowieści (jak dla mnie) jasno wynikało, że specjalnie wyszukiwali mokre tereny żeby w nie wleźć. Widocznie tak lubią. Przy PK 47 kłębił się tłum pieszych i rowerzystów, bo to już w pobliżu Kuligowa i jedni byli w drodze do, inni już z miejsca odpoczynku i punktu żywieniowego. Do samego Kuligowa znowu długi przebieg drogą, bo nie odważyłyśmy się skracać przez teren z licznymi niebieskimi znaczkami. Na stop-czas dotarłyśmy jako jedne z ostatnich, obejrzałyśmy ostatnie trzy niedojrzałe banany, zjadły po drożdżówce, uzupełniły zapasy wody i już trzeba było iść dalej.
Czas skurczył się nam do niebezpiecznych rozmiarów, ale ostatecznie miałyśmy już cztery punkty potrzebne do sklasyfikowania - tak głosiła jakaś legenda krążąca wśród uczestników, że tyle wystarczy. Od razu uznałyśmy więc, że PK 46 i 51 nie są nam absolutnie do niczego potrzebne i ruszyłyśmy na 23. Asfaltem. Bardzo twardym asfaltem. Czułam jak podeszwy stóp palą mnie żywym ogniem przy każdym kroku i oczami wyobraźni widziałam już jak cała skóra mi odpada i zostaje żywe mięso. Brrr... Honor nie pozwalał nam łapać okazji, mimo, że takie fajne motory z przyczepkami jechały od samego skansenu.
PK 23 wydawał się łatwy. Ustawiłam azymut, zaczęłam liczyć odległość i wyrwałam do przodu (mimo nóg!). Zwiodły mnie osoby idące drogą i jakoś zwątpiłam w swoje wyliczenia i też zeszłam na drogę. Oczywiście od razu pogubiłam się w azymutach i odległościach i całe nasze poszukiwania szlag trafił. Miotałyśmy się bezładnie po lesie, co chwila natykając się na innych uczestników, którzy też jeszcze nic nie znaleźli.  W końcu miałyśmy dość, czasu coraz mniej i poddałyśmy się. W ogóle nasze morale poszło w krzaki i postanowiłyśmy już tylko lecieć na metę, chyba że po drodze jakiś punkt się na nas rzuci. Ze zmęczenia w ogóle pogubiłyśmy się w ścieżkach i drogach i nie wiedziałyśmy, czy jesteśmy na tej co myślimy, że jesteśmy, czy w ogóle całkiem gdzie indziej. Jedno było tylko pewne - trzeba iść na wschód. No to szłyśmy. Miałam już tak zmęczone nogi, że chętnie bym pobiegła, żeby teraz inne mięśnie popracowały, ale ponieważ Ania nie biega, więc powstrzymałam się. Kiedy doszłyśmy do jeziorka, w końcu wiedziałyśmy gdzie jesteśmy. Między jeziorkiem a metą były jeszcze punkty F i U. Niestety - brakowało nam czasu żeby ich szukać.  Wiedziałyśmy, że w podstawowym limicie się nie zmieścimy, ale legenda miejska mówiła o jakichś trzydziestu dopuszczalnych minutach spóźnienia. Co prawda nie wiedziałyśmy czy dotyczy to także naszej trasy, ale miałyśmy nadzieję, że tak. Mimo dopingu na ostatnich metrach, do mety dokroczyłyśmy dostojnie i statecznie, bo minuta w tę czy w tamtą w naszej sytuacji nie robiła różnicy.

Tomek już był w bazie i kończył jeść obiad. Rzuciłam się i ja na jedzenie, nawet nie myjąc się i nie przebierając do obiadu, ale ostatecznie arystokratką nie jestem. A potem to już tylko siedziałam i cierpiałam sobie cichutko. Stopy co prawda nie odpadły mi po zdjęciu skarpetek (a byłam pewna, że tak się stanie), nawet bąbli nie miałam, ale ból przy każdym kroku był straszny.

A potem czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy na wyniki, ale o tym czekaniu należy się osobny wpis.

4 komentarze:

  1. Na stronie DyMnO są wyniki... Ale albo one są jakieś dziwne, albo rzeczywistość uległa zakrzywieniu, patrząc na Wasze rezultaty.

    OdpowiedzUsuń
  2. E, tam - to tylko ja nie zauważyłam, że Ania nagle odłączyła się ode mnie, pognała po brakujące punkty i dwie godziny przede mną była na mecie:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najwyraźniej musiałaś zmróżyć na chwilę oczy.
      A poza tą ciekawostką, to myślimy, że na miejscu są serdeczne gratulacje. Z tytułu ukończenia trasy, ale również niesamowitej optymalizacji przelicznika pln/min, 4 sekundy przed limitem dotrzeć na metę to naprawdę dowód perfekcyjnego planowania.

      Usuń
    2. Się płaci, się czas wykorzystuje do maksimum!

      Usuń