wtorek, 15 maja 2018

DYMnO 2018

Pierwszą imprezą długodystansową, o jakiej w ogóle w moim inockim życiu usłyszałam było DYMnO. Kiedy ktoś w klubie opowiadał jak było na zawodach, wydawało mi się, że to jedna z najważniejszych imprez na świecie, a uczestnicy to nadludzcy herosi i bohaterowie. W miarę czasu ten heroizm mocno przybladł (szczególnie odkąd sama zaczęłam chodzić na pięćdziesiątki), ale poczucie kultowości Dymna jakoś pozostało.
W ubiegłym roku przetestowałam trasę 25-ciokilometrową, w tym zadebiutowałam na pięćdziesiątce.
Ponieważ zawody miały odbyć się dość blisko Zielonki, ale jednak godzinę jazdy od domu, powstał dylemat - jechać w piątek wieczorem, czy w sobotę rano. Rano oznaczało wstawanie między czwartą a piątą, co na ogół skutkuje bólem głowy i totalnym rozbiciem przez resztę dnia, zdecydowanie optowałam więc za wyjazdem w piątek. Tak też zrobiliśmy. Tym sposobem załapaliśmy się na odprawę, która odbyła się wieczorem i choć była nieobowiązkowa, to zawsze lepiej wiedzieć więcej niż mniej.

Pilnie słuchamy co też nas czeka na trasie.

W bazie okazało się, że choć pakowaliśmy się jak zwykle, to jednak połowy ważnych rzeczy nie zabraliśmy. Z moim materacem do spania na czele. Już myślałam, że będę musiała spać na gołej glebie (no dobra, na kocyku i ewentualnie śpiworze), ale poratował mnie Andrzej K., który uznał, że jako organizator i tak nie będzie miał czasu na spanie i oddał swój materac. Dzięki!!!
Potem okazało się jeszcze, że nie wzięliśmy ustników od rurek camelbaka, na szczęście da się przeżyć bez nich i jeszcze czegoś mi tam brakowało, pewnie jakichś drobiazgów, bo nawet nie pamiętam czego.
W sobotę start był o siódmej, ale nie z bazy, tylko z Placu Kościelnego, jakieś 700 metrów od szkoły. Trafiliśmy na miejsce, co mogło być dobrą wróżbą na dalszą drogę:-) Dostaliśmy trzy mapy formatu A-3, a koszulki na mapy okazało się były do pobrania w szkole. Trochę bez sensu, ale na szczęście pogoda nie zapowiadała się deszczowa, a i bagna podobno nawet wyschły, więc miało być sucho. Ale zaraz! Sucho na Dymnie? To dopiero precedens!

Czekamy na rozdanie map.

Postanowiliśmy zacząć od mapy BnO, bo zadanie specjalne - najbliżej startu - miało być czynne dopiero od ósmej. Spora grupa pobiegła do PK 1, wśród nich - my. Nie powiem żeby mi się lekko biegło. Po Jaszczurze i Rudawskiej mój organizm nie zdążył się jeszcze zregenerować, chociaż i tak cieszyłam się, że nie ma gór, bo one mnie najbardziej wykańczają. Niby w wyniku porównań do Rudawskiej wychodziło, że idziemy na lekki, łatwy i przyjemny spacerek, ale moje nogi swoje wiedziały. Do tego zapowiadał się gorący dzień, a z upałem to jeszcze nikt nie wygrał. To znaczy podobno byli tacy, ale ja osobiście nie znam.

 PK 3 - nasz drugi zaliczony punkt.

 W czasie drogi miałam tylko jeden dylemat - iść przodem, czy za Tomkiem?  Przodem - oznaczało zbieranie własnym ciałem wszystkich licznych pajęczyn, z tyłu - oznaczało wdychanie ton pyłu unoszącego się spod nóg osoby idącej przodem. Ponieważ jednak pajęczyna zabija natychmiast, a kurz powoli, zdecydowałam się na śmierć odroczoną, czyli wdychanie.

 PK 6 - rozwidlenie rowu.

Wszystko szło dobrze do dziewiątki, punkty wchodziły bez większych problemów nawigacyjnych, a po przecinkach biegaliśmy żeby było szybciej. Na dziewiątce coś mnie tknęło żeby obejrzeć kartę startową i policzyć punkty. I co się okazało? Nie mieliśmy dwójki!  No to gdzie ona jest? Obejrzeliśmy mapę BnO - nie ma, obejrzeliśmy jedną dużą mapę - nie ma, drugą dużą - też nie ma! No co do licha? Dopiero przy powtórnym przeglądzie na mapie BnO wypatrzyliśmy ją - wciśniętą w kącik, a numerek całkiem zlał się z pomarańczowym kolorem tego fragmentu. I oczywiście byliśmy już spory kawałek od tej nieszczęsnej dwójki. Chwilę kombinowaliśmy czy nie wziąć jej w drodze powrotnej, ale większego sensu to miało. Nie pozostało nic innego jak wrócić.
Dobrze, że chociaż na dwunastkę udało nam się przejść na skróty przez wyschnięte mokradła i nie musieliśmy nadkładać drogi.
W końcu po dwóch i pół godzinach wyszliśmy z mapy BnO. Sądziliśmy, że szybciej nam to pójdzie, ale i terenu i punktów trochę było.
W Starym Kaczkowie zrobiliśmy krótki postój w gospodarstwie, gdzie na prośbę o kubek wody, gospodyni przyniosła dzbanek napoju miętowo-cytrynowego. Miła odmiana po słodkim izotoniku, który już nam bokiem wychodził.
Coraz bardziej zaczynały dokuczać mi plecy. To ja się cały czas martwiłam o kolano, a tu zdrada nadeszła z innej strony.  Już gdzieś od PK 16 każdemu lampionowi oddawałam hołd na kolanach, robiąc przy okazji kocie grzbiety i inne ćwiczenia mające pomóc na ból istnienia. Pomagało na kilka minut.
Między PK 17, a PK 18 musieliśmy przeprawić się przez rzekę Brok.  Wiedzieliśmy, że są tam jakieś mostki, bo i na odprawie (a może na starcie) była o tym mowa, a i na mapie były zaznaczone. Mostek był całkiem porządny, tylko zaczynał się dwoma wąskimi deskami, po których trzeba było przejść parę kroków. Przeszłam, czekam, a Tomek nic, ani drgnie. W końcu stanowczo oświadczył:
- Ja nie przejdę!
W tym momencie zwiędłam, bo do porządnego mostu było kilka kilometrów. Z drugiej strony rozumiem jego lęk wysokości, bo ja z kolei za nic nie wlezę do ciasnej dziury i gdyby punkt był głęboko w jaskimi, to ja wołałabym:
 - Nie wejdę!
W końcu po krótkich pertraktacjach udało się namówić Tomka na przeczołganie się po desce i mogliśmy ruszyć dalej.

Każda metoda jest dobra jeśli przybliża do celu.

Po punkcie dziewiętnastym znowu zaczęło męczyć nas pragnienie, zresztą nawet ten ohydny izotonik już się kończył powoli. W Kacpurach postanowiliśmy zajść do któregoś z domów i poprosić o wodę. Patrzyliśmy czy gdzieś nie kręcą się ludzie i wreszcie przed jednym z domów wypatrzyliśmy staruszkę siedzącą na krześle. Co prawda nie przejawiała żadnego kontaktu ze światem, ale postanowiłam spróbować.
- Dzień dobry, czy mogłaby nas pani poczęstować wodą? - zagaiłam
Staruszka popatrzyła na nas jak na kosmitów i odpowiedziała:
- Ja ne trzeszczam.
- Słucham? - zdziwiłam się nie rozumiejąc.
- Ja ne trzeszczam - powtórzyła.
Zmieniłam się w jeden wielki znak zapytania i tkwiłam tak przed nią niezdolna do żadnego ruchu.
- Ja ne trzeszczam - powtórzyła, a mnie w końcu odblokowało. Wycofaliśmy się patrząc z zachłannością na leżący na podwórku szlauf. Nie mieliśmy śmiałości obsłużyć się samodzielnie, no bo skoro pani ne trzeszcza...
Postanowiliśmy spróbować w innym gospodarstwie. Omijaliśmy te, gdzie wszystko było pozamykane, aż w końcu zauważyliśmy otwartą bramę, otwarty garaż i samochód z otwartym bagażnikiem. Tak jakoś wszystko zapraszało wręcz do wejścia. Nacisnęłam dzwonek i po chwili w drzwiach pojawił się półnagi facet.
- Dzień dobry! Chcieliśmy poprosić o trochę wody - wygłosiłam rutynową formułkę.
Człowiek popatrzył na nas z bezradnością i powiedział:
- Ich verstehe es nicht - czy jakoś tak.
- English? - dodał.
- Drink, water - usiłowaliśmy tłumaczyć, ale w odpowiedzi usłyszeliśmy tylko:
- Ne roszumem.
Odeszliśmy od drzwi zastanawiając się jak bardzo musieliśmy pobłądzić, że nas aż poza granicę wyrzuciło. Nic dziwnego, że mnie tak plecy bolały. Po tylu kilometrach... Mapa jednak twierdziła, że wciąż jesteśmy na terenie zawodów. Ostatnią szansą na wodę była miejscowość Dudy, bo potem wchodziliśmy w las, a ponieważ było przeraźliwie sucho, więc nawet na kałuże nie było co liczyć. W Dudach przyuważyliśmy rodzinę biesiadująca w altanie i stwierdziliśmy - teraz, albo nigdy. Uff, udało się. Nie dość, że nikt nie trzeszczał ani versztejał, to napoili i jeszcze chcieli karmić żurem. Z żalem odmówiliśmy, bo jak tu biec potem z pełnym żołądkiem, a poza tym przecież gdybym już siadła za stołem, to nie ma siły, która by mnie stamtąd wygoniła.
Przy punkcie dwudziestym trzecim zastał nas czterdziesty czwarty kilometr, czyli kilometr klubowy, więc trzasnęliśmy sobie tradycyjnego selfika.

Czterdziesty czwarty kilometr.

 Tempo spadało nam coraz bardziej, bo mój kręgosłup już całkiem odmówił jakiejkolwiek współpracy, szłam więc tylko siłą woli. Siłę woli mam na szczęście dość konkretną i w końcu udało się dotrzeć do zadania specjalnego w ośrodku "Binduga". Trzeba było rozpoznać na zdjęciach trzy obiekty, podejść do nich , znaleźć lampion i podbić punkt. Łatwizna. 


 Wiatrak z zadania specjalnego.

Z "Bindugi" na metę było już blisko. Usiłowałam coś tam podbiegać, ale ile można. Dopiero ostatnie metry pokonałam jak należy biegiem, bo nie uchodzi na metę wkraczać jak ostatnia łazęga. Wynik - taki sobie, szału nie ma. Można sobie gdybać (jak to wszyscy mają po zawodach w zwyczaju) co by było gdyby...  Po prostu cienka wciąż jestem z tym bieganiem. Na szczęście w kategorii weteranek było nas tylko trzy kobitki, więc każda, jeśli tylko dotarła na metę, miała zapewnione miejsce na pudle. I taką klasyfikację to ja lubię:-) Szczególnie u Andrzeja, gdzie zawsze w ramach nagrody można spodziewać się góry słodyczy:-)

Tak, w tych torbach są wyroby Wedla.

Ostatecznie z wynikiem zmieściliśmy się w połowie stawki, a za rok będzie lepiej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz