środa, 2 maja 2018

Wszystkie śluzy znalezione, czyli Jaszczura cz.2

Od PK N do mety było mniej więcej tak daleko jak ze startu do PK N, ale na pewno szybciej, bo po pierwsze mniej punktów do zebrania, po drugie mniej wycinków do dopasowania, a dodatkowo w perspektywie mety, posiłku, prysznica i śpiwora człowiek leci ile fabryka dała, żeby szybciej skończyć.
Punktu 392 szukaliśmy razem, a raczej równolegle z Krzysztofem i Tomkiem K. i najpierw znaleźliśmy bułkę Krzysztofa, a potem punkt. Dogoniliśmy ich przy Kanale Mazurskim, oddaliśmy bułkę i cyknęliśmy sobie pamiątkową fotkę.

W zasadzie to nagraliśmy filmik, ale fotkę dało się z niego wyciągnąć.

Trzy kolejne wycinki weszły bezproblemowo i byliśmy pewni, że i kolejny zaliczymy w locie, zwłaszcza, że wycinek mieliśmy już dopasowany. Nasza pewność siebie została srodze ukarana. Niby weszliśmy w odpowiednią drogę, azymut się zgadzał, tylko lampionu i śladów po domostwie jakoś nie było. Łaziliśmy po coraz odleglejszych krzakach w nadziei, że może lampion źle powieszony, ale było tak, jak w Kubusiu Puchatku - im bardziej zaglądaliśmy w krzaki, tym bardziej lampionu nie było:-( Postanowiliśmy wrócić do nasypu kolejowego i namierzyć się od niego. Wszystko zrobiliśmy zgodnie z zasadami sztuki i... wyszliśmy w to samo miejsce co poprzednio. Dla pewności drugi raz przeczesaliśmy krzaki, bo nóż, widelec ktoś w  międzyczasie podrzucił lampion. Ale nie... Ponieważ łażenie w kółko nie wnosiło nic nowego do naszej sytuacji, namówiłam Tomka żebyśmy poszli na PK S, a z niego spróbowali, od d..y strony znaleźć punkty wycinkowe. Samego punktu S też chwilę szukaliśmy, bo po pierwsze z mapy wynikało nam, że będzie nad samą wodą (a nie był), a po drugie lampion był zerwany i poniewierał się na ziemi w bobrzych trocinach. Najście na wycinek od tyłu było dobrą decyzją, bo szybko znaleźliśmy PK 37, a potem 36. Niestety - na te poszukiwania straciliśmy równo godzinę!
Kolejne punkty na szczęście nie przysporzyły nam problemów i staraliśmy się biegiem i szybkim marszem nadrobić stracony czas. Gdzieś  w okolicach PK X zastał nas zmrok i musieliśmy wyciągnąć czołówki. Z tą chwilą mój aktywny udział w śledzeniu mapy i poszukiwaniach kolejnych punktów gwałtownie zmalał, głównie z powodu ślepoty i strachu przed dzikimi zwierzętami, które nocą tylko czyhają na ludzi błąkających się po lesie:-) Poza tym byłam pioruńsko głodna i senna, a  dodatkowo weszliśmy w rejon wycinków z hipsometrią, więc nawet nie zawracałam sobie nimi głowy - jakoś nie przemawiają do mnie. Niby teorię mam opanowaną, tylko praktyka tak mi średnio wychodzi. Za to mogłam wykazać się sprawnością fizyczną i śmigałam po kłodach nad wodą, a gdzie się nie dało lazłam prosto w bajoro. 

 PK E - tak całkiem na sucho to się nie dało.
Tak uczciwie przyznam, że chwilami nawet z premedytacją lazłam, bo co to za impreza bez zamoczenia butów. No, nie liczy się i już. Tomek chyba też tak uważa, bo dla podniesienia dramatyzmu postanowił nawet poświecić swój but i utopić go w bagnie. Ktoś idący za nim namówił go jednak do wyciągnięcia buta i włożenia na nogę.
Kolejny wycinek, który dał nam w kość to ten z PK 24 i 25. Punktów szukało kilka ekip, a każdy z uczestników miał inną koncepcję gdzie powinien stać lampion. Przede wszystkim to nikt chyba nie wiedział gdzie tak dokładnie się znajdujemy. Ponieważ wysyłanie mnie nocą na jakiekolwiek poszukiwania związane jest wyłącznie z kolejnymi problemami, Tomek wykorzystywał mnie jako świecący znacznik orientacyjny, co polegało na tym, że zostawiał mnie samiuteńką w środku ciemnego lasy, kazał stać i świecić, a sam znikał gdzieś w oddali. Ja w tym czasie umierałam ze strachu, a każdy szelest wywoływał u mnie zawał, paraliż, porażenie układu oddechowego, dżumę, odrę i cholerę. Zwłaszcza cholerę. Znaczy cholera mnie brała, że muszę tak stać , a przecież można olać te dwa punkciki i wrócić do bazy. Z drugiej strony, gdybyśmy tak zrobili, to przecież w życiu bym sobie nie wybaczyła, że w ogóle taka myśl przyszła mi do głowy. W końcu udało się znaleźć co było do znalezienia i pozostał nam już tylko długi przelot do bazy z zahaczeniem o punkt H. Kiedy tylko wyszliśmy na asfalt, gnaliśmy ile fabryka dała. Muszę się pochwalić, że jak na sześćdziesiąty któryś kilometr, to sporo dała. Leciałam jakby to był dopiero początek zawodów, a nogi dosłownie same mnie niosły.
Wreszcie dotarliśmy na upragnioną metę. W bazie jakoś nie było tłoku, więc nie byliśmy ostatni. Ja od razu rzuciłam się na żarcie i wrzucałam w siebie grochówkę, chleb, sok pomidorowy, piwo, żurek, chleb, piwo, batonik - czyli jak mówiła moja babcia: wełna, nie wełna, byle kicha pełna! Potem zaserwowałam sobie dłuuugi, gorący prysznic w towarzystwie ćwiartowanego w sąsiedniej kabinie zająca. Smród był nieziemski od tego truchła, ale mi było już wszystko jedno. Zająca znalazł na drodze jeden z uczestników i wziął, bo co się ma dziczyzna marnować. Potem padłam, a kiedy się obudziłam, Tomek obwieścił mi, że wygraliśmy. Wygraliśmy? Ale jak to? Niby jechaliśmy na zawody z tym zamiarem, ale żeby tak się od razu spełniło...

Z medalami i pucharami.

W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze trino w Węgorzewie i tym sposobem powróciliśmy do tradycji trinowania przy okazji pięćdziesiątkowych wyjazdów. Polecam!

Stowarzyszona ekipa w Węgorzewie.
Wiecie co mi się najbardziej podobało na Jaszczurze? Mapa! Niby taka zwyczajna, ale jakoś tak mile połechtała mój zmysł estetyki. A w ogóle to widać było ogrom pracy włożony przez organizatora w zaplanowanie trasy - zobaczyliśmy fantastyczne miejsca, o których istnieniu w życiu bym się pewnie nie dowiedziała, okoliczności przyrody były przecudne, a dreszczyk emocji na niektórych punktach też dodawał smaczku (no, może tylko PK 8 był trochę przegięty). O ile z poprzedniego Jaszczura wyjeżdżałam z mieszanymi uczuciami, to o tym mogę śmiało powiedzieć - było fantastycznie!

2 komentarze:

  1. Gratuluję historycznego zwycięstwa w imprezie z cyklu Puchar Polski w Pieszych Maratonach na Orientację.
    Mój pierwszy Jaszczur, ale tak sobie myślę, że pewnie nie ostatni. Mi również "Zagubione Śluzy" podobały się.

    OdpowiedzUsuń