Do Rymanowa pojechaliśmy w piątek. Daleko, korki wyjazdowe, dotarliśmy na późny
wieczór. Na tyle późny, że kolacja i do łóżek. Spaliśmy w jakiejś agroturystyce
na poddaszu, a na dole jakaś taka ekipa z wyglądu pasująca do ultramaratonu.
Dobrze ich oceniliśmy, bo wybyli skoro świt na start trasy 70 km.
My się wyspaliśmy i po śniadanku udaliśmy się po odbiór mojego pakietu startowego, a przy okazji zaliczyć kawałek TRInO. Przy biurze zawodów ciężko było znaleźć miejsce do parkowania. Z samochodów wysypywał się tłum biegaczy i coraz więcej osób kręciło się z charakterystycznymi torbami z logiem Jagi-Kory. Z listy startowej wynikało, że większość to miejscowi biegacze, zaprawieni w podbiegach i zbiegach. Nic to – ważne by się wyrobić w limicie – ściganie się zostawmy innym;-)
My się wyspaliśmy i po śniadanku udaliśmy się po odbiór mojego pakietu startowego, a przy okazji zaliczyć kawałek TRInO. Przy biurze zawodów ciężko było znaleźć miejsce do parkowania. Z samochodów wysypywał się tłum biegaczy i coraz więcej osób kręciło się z charakterystycznymi torbami z logiem Jagi-Kory. Z listy startowej wynikało, że większość to miejscowi biegacze, zaprawieni w podbiegach i zbiegach. Nic to – ważne by się wyrobić w limicie – ściganie się zostawmy innym;-)
Tomek sobie pobiegnie,
wszyscy sobie pobiegną, a ja nieL Niby jest ta atmosfera
zawodów, ale jako widza mnie nie dotyczy. Żeby dało się tak zrobić, żeby brać
udział, ale nie męczyć się na trasie… Wtedy byłabym pierwsza na liście
startowej. A tak… po trzech pięćdziesiątkach pod rząd ledwo powłóczę nogami i
gdzie mi tam do biegania po górach. Żal.
Na start do Moszczańca pojechaliśmy samochodem. Ja miałem
pobiec, Renata robić za obsługę medialną: filmować start, metę, a w
międzyczasie przespacerować się do Chałupy Elektryków i zrobić materiał
multimedialny ze środka trasy.
W Moszczańcu najpierw natknęliśmy się na zawodników trasy 70 km, którzy właśnie przebiegali przez punkt kontrolny z limitem czasu. Każdego przebiegającego staraliśmy się oklaskiwać i dopingować. Wkrótce dojechały autokary z uczestnikami trasy 40 km i dopingujących było coraz więcej.
Czekając na start marzliśmy – z zapowiadanych 18-20 stopni było chwilami o wiele mniej. W bieganiu to nie przeszkadza, ale w czekaniu jak najbardziej.
W Moszczańcu najpierw natknęliśmy się na zawodników trasy 70 km, którzy właśnie przebiegali przez punkt kontrolny z limitem czasu. Każdego przebiegającego staraliśmy się oklaskiwać i dopingować. Wkrótce dojechały autokary z uczestnikami trasy 40 km i dopingujących było coraz więcej.
Czekając na start marzliśmy – z zapowiadanych 18-20 stopni było chwilami o wiele mniej. W bieganiu to nie przeszkadza, ale w czekaniu jak najbardziej.
Większość biegaczy
przyjechała na start porozbierana do rosołu i teraz mieli dwa wyjścia –
marznąć, albo intensywnie się ruszać. Tomkowi proponowałam, żeby zrobił
tradycyjną rozgrzewkę, czyli posiedział w ciepłym samochodzie. W przypadku
Marcina zawsze się sprawdza, więc myślę, że to nie jest głupie rozwiązanie. Ale
nic z tego – emocje tak Tomka nosiły, że o siedzeniu nie było mowy.
Wreszcie wybiła godzina 10:00 – odliczanie od 10 w dół i
poszli w błysku fleszy i szumie kamer filmowych;-) Do startu ustawiłem się
zgodnie z zaleceniami operatora kamery, czyli Renaty – po lewej stronie. Po
chwili start zniknął z oczu i została moja walka z górami.
No dobra, obejrzałam
frontowe i zadnie strony startujących, poczekałam aż kurz po nich opadnie i
pojechałam na parking do Woli Niżnej. Na parkingu, obok mnie rozłożyła się
ekipa supportująca któregoś z zawodników – szykowali żele, odżywki i nie wiem
co tam jeszcze, bo głupio mi było zaglądać im przez ramię. A ja kurczę co?
Mogłam Tomka wspierać najwyżej dobrym słowem, jak go na Polanach spotkam, bo
żadnych wspomagaczy nie miałam. Kompletny brak profesjonalizmu! A mogliśmy
wziąć chociażby drugi komplet kluczyków od samochodu i mógłby sobie coś zostawić,
wziąć, wymienić, czy posiedzieć w autku po drodze, bo za parę godzin miał
przebiegać przez ten parking.
fot. https://fotokreation.pl/ |
fot. https://fotokreation.pl/ |
Początek drogą asfaltową lekko pod górę – peleton się
rozciągał. Starałem się znaleźć swoje tempo. Co chwila jakieś przetasowania.
Także szybko doganiamy tych z czerwonymi numerkami startowymi z trasy 70 km i
ich przeganiamy. Bądź co bądź, oni mają już w nogach ponad 30 km. Zejście w las
– stromiej pod górę. Stromiej i zaczyna się SBB (Słynne Beskidzkie Błoto). Trzy
kroki do przodu, zjazd jeden krok w dół;-) No, może nie aż tak strasznie, ale
wokół słychać „mlask, mlask”, glina próbuje mi zerwać buty z nóg, a chwilami
nawet nie pomaga całkiem dobry bieżnik i nogi rozjeżdżają się na boki. Niezbyt
szeroka ścieżka, stromo, raczej wszyscy maszerują niż biegną. Podklejam się pod
jakąś grupkę wyraźnie się wspierającą. Tempo takie ciut szybsze niżbym sam
sobie narzucił, ale da się wytrzymać. Postanawiam się ich trzymać. Podejście
staje się mniej strome, zaczynamy podbiegać. Jest fajnie – szybciej niż myślałem.
Przede mną śmigają jakieś zgrabne damskie łydki z numerem 21 – wpadam „w trans”,
nie kombinuję, tylko staram się jak najmniejszym kosztem energetycznym trzymać
się tych łydek. Tramwaj wyprzedza tych co zwalniają. Wreszcie dobiegamy do pasa
granicznego i najwyższego wzniesienia. Szybciej niż myślałem! Tu niestety te
damskie łydki włączają wyższy bieg i znikają w oddali. Ja się nie odważam
zbiegać na łeb na szyję z góry.
Doczepiam się tym razem do męskich łydek w czerwonych skarpetkach i
staram się ich trzymać. Niestety, po chwili właściciel tych łydek zaczyna
zwalniać. Nawiązujemy rozmowę, okazuje się, że zwalnia bo tydzień temu był na
jakimś ciężkim maratonie. No cóż, ja także byłem i tydzień temu i dwa i trzy…
Jak to piszą ultrasi „czuję moc” i postanawiam pobiec szybciej – szczególnie,
że jest lekko w dół. Udaje mi się kogoś wyprzedzić i wkrótce samotnie docieram
do pierwszego puntu żywieniowego. Tu normalnie piknik. Ludzie zajadają się
żurkiem (jak tu biec z chlupoczącą zupą w brzuchu?). Od różnorodności jedzenia
i napojów (także wyskokowych) oczopląs. Szybki banan, garść żelek, kilka
kubeczków picia i ruszam dalej. Teraz prawie 10 km w dół po drodze
szutrowo-asfaltowej. Tu szybkobiegacze będą pewnie mnie wyprzedzali niczym
rakiety. Przed sobą na horyzoncie widzę jakiegoś biegacza, za mną pustka.
Biegnę i wkrótce doganiam poprzednika. Potem drugiego. Gdzieś w połowie drogi
do Woli Niżnej „pod prąd” biegnie para, którą już widziałem na starcie, dzwoni
dzwoneczkami i dopinguje. Ci to mają zdrowie biegać w tę i z powrotem;-)
Już niedaleko Woli Niżnej dopada mnie kryzys- skurcz w lewej łydce. Widać tempo
pod górkę było ciut „za szybkie” – teraz nieostrożny ruch – wybicie z palców i
łydka sztywnieje z pięknymi efektami bólowymi. Testuję – niestety o podbieganiu
nawet pod minimalne wzniesieni muszę zapomnieć. Na płaskim także idzie ciężko.
Na minimalnych podejściach musze przechodzić do marszu:-( W takiej sytuacji
dopada mnie konkurencja z mojej kategorii wiekowej i wyprzedza:-(
Z problemami przebijam się przez grzbiet do parkingu i punktu pomiaru czasu. Nie jest źle – do dozwolonych 4 godzin mam zapas co najmniej półtorej godziny! Mijam nasza Skodę i przebiegam przez drogę. Dyżurni zatrzymują ruch, by przepuścić biegaczy (znaczy mnie) – próbuję przyspieszyć i znowu skurcz. Wstyd. Przechodzę do marszu:-(
Z problemami przebijam się przez grzbiet do parkingu i punktu pomiaru czasu. Nie jest źle – do dozwolonych 4 godzin mam zapas co najmniej półtorej godziny! Mijam nasza Skodę i przebiegam przez drogę. Dyżurni zatrzymują ruch, by przepuścić biegaczy (znaczy mnie) – próbuję przyspieszyć i znowu skurcz. Wstyd. Przechodzę do marszu:-(
Z Woli Niżnej na Polany Surowiczne nie jest
daleko, a czasu miałam dużo. Siłą woli opanowałam więc chęć biegu i starałam się jak najwolniej
stawiać jedną nogę przed drugą. Początkowo na trasie było pusto po horyzont. Z
przodu i z tyłu. Co prawda akurat było sporo zakrętów, to i horyzontów nie
miałam szerokich. Dużym zaskoczeniem było więc dla mnie nagłe i
niezapowiedziane wyłonienie się zza zakrętu dwóch siedemdziesiątkowych
napieraczy. Dobrze dawali, a było pod górę. Nie dałam się jednak porwać ich
przykładowi i nadal kroczyłam dostojnie.
Wyprzedzało mnie wszystko co się ruszało,
ale w końcu dotarłam na Polany. Dla mnie i Tomka to wyjątkowe miejsce, bo tu
się poznaliśmy. W sumie to niewiele się zmieniło przez te lata, tylko chałupa
po remoncie. Siadłam, zjadłam, pogadałam, sfilmowałam , a w międzyczasie
zaczęli pojawiać się pierwsi zawodnicy z trasy 40 km. Nie liczyłam na szybkie
dotarcie Tomka, bo w czołówkę raczej nie mierzył, ale w końcu już nie mogłam
wysiedzieć i pomyślałam, że wyjdę mu kawałek naprzeciw. Wyszłam jeden kawałek,
potem drugi, trzeci i czwarty. Po drodze zagrzewałam do boju wszystkich
napotkanych biegaczy. Już myślałam, że jak będą następne kawałki to w końcu
dojdę z powrotem do samochodu, ale gdzieś w połowie drogi wreszcie dojrzałam
Tomka. Żeby jakoś kwitnąco wyglądał, to nie powiem. I biec jakoś za bardzo nie
chciał. Za to ja się w końcu wybiegałam filmując go z przodu, z tyłu, z prawej
strony, z lewej strony, od góry i od dołu. Przy chałupie siadł tylko wytrzepać
śmieci z buta, chwycił kawałek banana, garść żelków, zapił i… tyle go
widziałam.
fot. Katarzyna Lalek |
Na drodze przez Biskupi Łan wyprzedzają mnie ci, których wyprzedziłem na drodze do Woli Niżnej. Przy wierzchołu spotykam Renatę, która łapie za kamerę i mnie filmuje. Obiega mnie niczym satelita, wyprzedza by zrobić lepsze ujęcia;-) Dobiegamy do mostku na Potoku Surowicznym (za „moich czasów” to był pień przerzucony nad potokiem) i idziemy/podbiegamy w kierunku Chałupy. Tu znowu full wypas wyżywieniowy! Znowu błysk fleszy, wokół latają drony z kamerami. Szybko wysypuję jakiś kamień z buta i ruszam na Polańską. Prawie 300 m do podejścia. Biegu tu nie będzie. Widać kolorowe kropki, które mozolnie podchodzą pod górę. Dobrze, że tu nie ma SBB. Nade mną lata dron – macham i staram się udawać bieg.
Doganiam różową kropkę przede mną. Dziewczyna, która wyprzedziła mnie na Biskupim. Pod górę mam lepsze tempo. Na szczyt Polańskiej dochodzimy razem. Tu zaczynają się karteczki typu „Uwaga, za 30 m Miś”. I rzeczywiście jest Miś. Pluszowy;-) Podobna karteczka o piwie i bananach. Wszystko się zgadza. Miejsca te można rozpoznać, bo słychać śmiechy poprzedników;-)
Tu muszę wspomnieć o kolarzu. Jest taki kolarz, który co chwilę pojawia się na
trasie. Albo przemyka obok nas z piskiem opon na wirażach, albo podjeżdża pod
górki, pod które ledwo się wdrapuję. Normalnie nas śledzi! Pewnie lotna
kontrola uczestników, ale musiał się człowiek z tymi podjazdami namęczyć
bardziej niż my, bo rower jednak zawsze
trochę waży!
Wreszcie szczyt Jawornika. Teraz z górki na pazurki. Patrzę pod nogi, by nie połamać nóg. Jakoś zaczyna mi brakować faworek, które znaczą trasę. Ale na drodze masa śladów „naszych”, więc pewno tu nie wieszali faworków, bo po co. Droga się kończy – mam wybór w lewo lub w prawo, a faworków nie ma. Coś nie tak. Staję, wyjmuję mapę i kompas. Sęk w tym, że nie patrzyłem uważnie i nie wiem czy właściwa trasa jest na lewo za grzbiecikiem czy na prawo. Tu na drodze szutrowej śladów nie widać;-( Wydaje mi się, że na lewo, troszkę tam idę, ale nie podoba mi się. Wyciągam telefon – nie mam wgranej trasy, ale mapa pozwoli określić w którą stronę iść. Tyle, że nie ma zasięgu internetu. Postanawiam wrócić do góry aż znajdę faworki. W najgorszym razie 200 m w pionie. Podszedłem może z 50 m w pionie, gdy spotykam kolejną grupę zbiegającą w dół. Pytam ich kiedy widzieli faworki. Potwierdzają, że jakoś zanikły i nie wiedzą kiedy. Konsternacja. Jeden z zawodników nagle zaczyna myśleć i przypomina sobie, że ma track w zegarku. Okazuje się, że jesteśmy o jakieś 100 m od trasy właściwej, która jest gdzieś w prawo. Jesteśmy uratowani – przebijamy się przez krzaki i mały jar do właściwej drogi!
Ostatni trawiasty grzbiet, malutki podbieg i będzie do mety.
Po drodze jeszcze jeden punkt żywieniowy, o którym zapomniałem. Tu co chwila
mijam się z kolegą z trasy 70 km, którego wyprzedzałem przed Wolą Niżną. On
biega zrywami – idzie wolniutko, a potem dostaje nagłego przyspieszenia. Ja
staram się utrzymać w miarę równe tempo (oczywiście pod górę podchodzę, a nie
podbiegam). Wreszcie ostatni zbieg. Znowu spotykam kolarza, który tym razem
chyba nie da rady podjechać pod górę. Z dołu słychać nagłośnienie z mety i doping
dla dobiegających. Tyle, że droga prowadzi… w odwrotnym kierunku;-( Wreszcie
jestem na dole. Asfalt – czyli zaraz będzie meta. Wyszło mi, że ostatnie 6 czy
7 km od punktu żywieniowego pokonałem gdzieś tak w 30 minut, a może mniej.
Całkiem nieźle. Na końcówce wyprzedza mnie znajomy 70-stkowicz, ten co biega
zrywami.Wreszcie szczyt Jawornika. Teraz z górki na pazurki. Patrzę pod nogi, by nie połamać nóg. Jakoś zaczyna mi brakować faworek, które znaczą trasę. Ale na drodze masa śladów „naszych”, więc pewno tu nie wieszali faworków, bo po co. Droga się kończy – mam wybór w lewo lub w prawo, a faworków nie ma. Coś nie tak. Staję, wyjmuję mapę i kompas. Sęk w tym, że nie patrzyłem uważnie i nie wiem czy właściwa trasa jest na lewo za grzbiecikiem czy na prawo. Tu na drodze szutrowej śladów nie widać;-( Wydaje mi się, że na lewo, troszkę tam idę, ale nie podoba mi się. Wyciągam telefon – nie mam wgranej trasy, ale mapa pozwoli określić w którą stronę iść. Tyle, że nie ma zasięgu internetu. Postanawiam wrócić do góry aż znajdę faworki. W najgorszym razie 200 m w pionie. Podszedłem może z 50 m w pionie, gdy spotykam kolejną grupę zbiegającą w dół. Pytam ich kiedy widzieli faworki. Potwierdzają, że jakoś zanikły i nie wiedzą kiedy. Konsternacja. Jeden z zawodników nagle zaczyna myśleć i przypomina sobie, że ma track w zegarku. Okazuje się, że jesteśmy o jakieś 100 m od trasy właściwej, która jest gdzieś w prawo. Jesteśmy uratowani – przebijamy się przez krzaki i mały jar do właściwej drogi!
Do Rymanowa dotarłam
szybko, bo z Polan do Woli Niżnej prawie cały czas biegłam (no, poza
największymi podbiegami, na których oszczędzałam na nogi na niedzielną
imprezę), potem raz, dwa samochodem, zaparkować udało się bez problemu (co
prawda na nielegalu) i już mogłam wypatrywać seledynowej koszulki zbliżającej się
do mety. A koszulka zbliżała się i zbliżała i zbliżała, tylko wciąż była bardzo
daleko, tak że jej nie było widać. Głodna byłam nieziemsko, ale bałam się zejść
z posterunku, no bo nuż akurat wtedy przybiegnie i co? Wreszcie po prawie dwóch
godzinach wypatrywania – jest! Nooo, wprawy we wpadaniu na metę to on jeszcze
nie ma. Ludzie wycinali hołubce, skakali, fikali, tańczyli, krzyczeli, a ten
ledwie ręce trochę podniósł i już – koniec entuzjazmu. Zdecydowanie musimy nad
tym popracować.
fot. Piotr Cisek |
fot. Piotr Cisek |
Na mecie już z daleka spiker wita zawodnika w seledynowej
koszulce. Niczym helikopter telewizyjny krąży wokół mnie Renata. Oklaski, medal
i uff koniec biegu Nie mam jeszcze odruchu jak rasowy biegacz, by na mecie
sięgać do zegarka i zatrzymać stoper. Bo
cóż znaczy te kilka minut wobec tych 40 km? I tak zostałem Ultarsem zdobywając
2 punkciki do rankingu ITRA.
Teraz jeść (normalnie obcięli mi kawałek numeru startowego,
który okazał się jednocześnie talonami na jedzenie i picie), przybicie piątki
koledze, co mnie wyprzedził na ostatnich metrach, prysznic, dokończenie TRInA i
czas ruszyć na kolejną imprezę, która zacznie się w niedzielę rano w
Bochotnicy. Tym razem tylko 25-30km i dłuższy limit;-)Poniżej - efekt latania z kamerką Renaty ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz