środa, 23 maja 2018

Jaga-Kora na dwa głosy

Krzysztof namówił mnie na ultramaraton Jaga-Kora i oczywiście sam nie wystartował. No cóż, skoro się zapisałem to musiałem pobiec. Przygotowywałem się intensywnie, co tydzień startując na 50-tce na orientację. Może nie jakoś rekordowe przebiegi, ale zawsze -  szczególnie, że jedna 50-tka była górska i wyrypiasta.
Do Rymanowa pojechaliśmy w piątek. Daleko, korki wyjazdowe, dotarliśmy na późny wieczór. Na tyle późny, że kolacja i do łóżek. Spaliśmy w jakiejś agroturystyce na poddaszu, a na dole jakaś taka ekipa z wyglądu pasująca do ultramaratonu. Dobrze ich oceniliśmy, bo wybyli skoro świt na start trasy 70 km.
My się wyspaliśmy i po śniadanku udaliśmy się po odbiór mojego pakietu startowego, a przy okazji zaliczyć kawałek TRInO. Przy biurze zawodów ciężko było znaleźć miejsce do parkowania. Z samochodów wysypywał się tłum biegaczy i coraz więcej osób kręciło się z charakterystycznymi torbami z logiem Jagi-Kory. Z listy startowej wynikało, że większość to miejscowi biegacze, zaprawieni w podbiegach i zbiegach. Nic to – ważne by się wyrobić w limicie – ściganie się zostawmy innym;-)

Tomek sobie pobiegnie, wszyscy sobie pobiegną, a ja nieL Niby jest ta atmosfera zawodów, ale jako widza mnie nie dotyczy. Żeby dało się tak zrobić, żeby brać udział, ale nie męczyć się na trasie… Wtedy byłabym pierwsza na liście startowej. A tak… po trzech pięćdziesiątkach pod rząd ledwo powłóczę nogami i gdzie mi tam do biegania po górach. Żal.

Na start do Moszczańca pojechaliśmy samochodem. Ja miałem pobiec, Renata robić za obsługę medialną: filmować start, metę, a w międzyczasie przespacerować się do Chałupy Elektryków i zrobić materiał multimedialny ze środka trasy.
W Moszczańcu najpierw natknęliśmy się na zawodników trasy 70 km, którzy właśnie przebiegali przez punkt kontrolny z limitem czasu. Każdego przebiegającego staraliśmy się oklaskiwać i dopingować. Wkrótce dojechały autokary z uczestnikami trasy 40 km i dopingujących było coraz więcej.
Czekając na start marzliśmy – z zapowiadanych 18-20 stopni było chwilami o wiele mniej. W bieganiu to nie przeszkadza, ale w czekaniu jak najbardziej.

Większość biegaczy przyjechała na start porozbierana do rosołu i teraz mieli dwa wyjścia – marznąć, albo intensywnie się ruszać. Tomkowi proponowałam, żeby zrobił tradycyjną rozgrzewkę, czyli posiedział w ciepłym samochodzie. W przypadku Marcina zawsze się sprawdza, więc myślę, że to nie jest głupie rozwiązanie. Ale nic z tego – emocje tak Tomka nosiły, że o siedzeniu nie było mowy.

Wreszcie wybiła godzina 10:00 – odliczanie od 10 w dół i poszli w błysku fleszy i szumie kamer filmowych;-) Do startu ustawiłem się zgodnie z zaleceniami operatora kamery, czyli Renaty – po lewej stronie. Po chwili start zniknął z oczu i została moja walka z górami.

No dobra, obejrzałam frontowe i zadnie strony startujących, poczekałam aż kurz po nich opadnie i pojechałam na parking do Woli Niżnej. Na parkingu, obok mnie rozłożyła się ekipa supportująca któregoś z zawodników – szykowali żele, odżywki i nie wiem co tam jeszcze, bo głupio mi było zaglądać im przez ramię. A ja kurczę co? Mogłam Tomka wspierać najwyżej dobrym słowem, jak go na Polanach spotkam, bo żadnych wspomagaczy nie miałam. Kompletny brak profesjonalizmu! A mogliśmy wziąć chociażby drugi komplet kluczyków od samochodu i mógłby sobie coś zostawić, wziąć, wymienić, czy posiedzieć w autku po drodze, bo za parę godzin miał przebiegać przez ten parking.
fot. https://fotokreation.pl/
fot. https://fotokreation.pl/

Początek drogą asfaltową lekko pod górę – peleton się rozciągał. Starałem się znaleźć swoje tempo. Co chwila jakieś przetasowania. Także szybko doganiamy tych z czerwonymi numerkami startowymi z trasy 70 km i ich przeganiamy. Bądź co bądź, oni mają już w nogach ponad 30 km. Zejście w las – stromiej pod górę. Stromiej i zaczyna się SBB (Słynne Beskidzkie Błoto). Trzy kroki do przodu, zjazd jeden krok w dół;-) No, może nie aż tak strasznie, ale wokół słychać „mlask, mlask”, glina próbuje mi zerwać buty z nóg, a chwilami nawet nie pomaga całkiem dobry bieżnik i nogi rozjeżdżają się na boki. Niezbyt szeroka ścieżka, stromo, raczej wszyscy maszerują niż biegną. Podklejam się pod jakąś grupkę wyraźnie się wspierającą. Tempo takie ciut szybsze niżbym sam sobie narzucił, ale da się wytrzymać. Postanawiam się ich trzymać. Podejście staje się mniej strome, zaczynamy podbiegać. Jest fajnie – szybciej niż myślałem. Przede mną śmigają jakieś zgrabne damskie łydki z numerem 21 – wpadam „w trans”, nie kombinuję, tylko staram się jak najmniejszym kosztem energetycznym trzymać się tych łydek. Tramwaj wyprzedza tych co zwalniają. Wreszcie dobiegamy do pasa granicznego i najwyższego wzniesienia. Szybciej niż myślałem! Tu niestety te damskie łydki włączają wyższy bieg i znikają w oddali. Ja się nie odważam zbiegać na łeb na szyję z góry.  Doczepiam się tym razem do męskich łydek w czerwonych skarpetkach i staram się ich trzymać. Niestety, po chwili właściciel tych łydek zaczyna zwalniać. Nawiązujemy rozmowę, okazuje się, że zwalnia bo tydzień temu był na jakimś ciężkim maratonie. No cóż, ja także byłem i tydzień temu i dwa i trzy… Jak to piszą ultrasi „czuję moc” i postanawiam pobiec szybciej – szczególnie, że jest lekko w dół. Udaje mi się kogoś wyprzedzić i wkrótce samotnie docieram do pierwszego puntu żywieniowego. Tu normalnie piknik. Ludzie zajadają się żurkiem (jak tu biec z chlupoczącą zupą w brzuchu?). Od różnorodności jedzenia i napojów (także wyskokowych) oczopląs. Szybki banan, garść żelek, kilka kubeczków picia i ruszam dalej. Teraz prawie 10 km w dół po drodze szutrowo-asfaltowej. Tu szybkobiegacze będą pewnie mnie wyprzedzali niczym rakiety. Przed sobą na horyzoncie widzę jakiegoś biegacza, za mną pustka. Biegnę i wkrótce doganiam poprzednika. Potem drugiego. Gdzieś w połowie drogi do Woli Niżnej „pod prąd” biegnie para, którą już widziałem na starcie, dzwoni dzwoneczkami i dopinguje. Ci to mają zdrowie biegać w tę i z powrotem;-)
Już niedaleko Woli Niżnej dopada mnie kryzys- skurcz w lewej łydce. Widać tempo pod górkę było ciut „za szybkie” – teraz nieostrożny ruch – wybicie z palców i łydka sztywnieje z pięknymi efektami bólowymi. Testuję – niestety o podbieganiu nawet pod minimalne wzniesieni muszę zapomnieć. Na płaskim także idzie ciężko. Na minimalnych podejściach musze przechodzić do marszu:-( W takiej sytuacji dopada mnie konkurencja z mojej kategorii wiekowej i wyprzedza:-(
Z problemami przebijam się przez grzbiet do parkingu i punktu pomiaru czasu. Nie jest źle – do dozwolonych 4 godzin mam  zapas co najmniej półtorej godziny! Mijam nasza Skodę i przebiegam przez drogę. Dyżurni zatrzymują ruch, by przepuścić biegaczy (znaczy mnie) – próbuję przyspieszyć i znowu skurcz. Wstyd. Przechodzę do marszu:-(

Z Woli Niżnej na Polany Surowiczne nie jest daleko, a czasu miałam dużo. Siłą woli opanowałam więc  chęć biegu i starałam się jak najwolniej stawiać jedną nogę przed drugą. Początkowo na trasie było pusto po horyzont. Z przodu i z tyłu. Co prawda akurat było sporo zakrętów, to i horyzontów nie miałam szerokich. Dużym zaskoczeniem było więc dla mnie nagłe i niezapowiedziane wyłonienie się zza zakrętu dwóch siedemdziesiątkowych napieraczy. Dobrze dawali, a było pod górę. Nie dałam się jednak porwać ich przykładowi i nadal kroczyłam dostojnie. 
Wyprzedzało mnie wszystko co się ruszało, ale w końcu dotarłam na Polany. Dla mnie i Tomka to wyjątkowe miejsce, bo tu się poznaliśmy. W sumie to niewiele się zmieniło przez te lata, tylko chałupa po remoncie. Siadłam, zjadłam, pogadałam, sfilmowałam , a w międzyczasie zaczęli pojawiać się pierwsi zawodnicy z trasy 40 km. Nie liczyłam na szybkie dotarcie Tomka, bo w czołówkę raczej nie mierzył, ale w końcu już nie mogłam wysiedzieć i pomyślałam, że wyjdę mu kawałek naprzeciw. Wyszłam jeden kawałek, potem drugi, trzeci i czwarty. Po drodze zagrzewałam do boju wszystkich napotkanych biegaczy. Już myślałam, że jak będą następne kawałki to w końcu dojdę z powrotem do samochodu, ale gdzieś w połowie drogi wreszcie dojrzałam Tomka. Żeby jakoś kwitnąco wyglądał, to nie powiem. I biec jakoś za bardzo nie chciał. Za to ja się w końcu wybiegałam filmując go z przodu, z tyłu, z prawej strony, z lewej strony, od góry i od dołu. Przy chałupie siadł tylko wytrzepać śmieci z buta, chwycił kawałek banana, garść żelków, zapił i… tyle go widziałam.

fot. Katarzyna Lalek

Na drodze przez Biskupi Łan wyprzedzają mnie ci, których wyprzedziłem na drodze do Woli Niżnej. Przy wierzchołu spotykam Renatę, która łapie za kamerę i mnie filmuje. Obiega mnie niczym satelita, wyprzedza by zrobić lepsze ujęcia;-) Dobiegamy do mostku na Potoku Surowicznym (za „moich czasów” to był pień przerzucony nad potokiem) i idziemy/podbiegamy w kierunku Chałupy. Tu znowu full wypas wyżywieniowy! Znowu błysk fleszy, wokół latają drony z kamerami. Szybko wysypuję jakiś kamień z buta i ruszam na Polańską. Prawie 300 m do podejścia. Biegu tu nie będzie. Widać kolorowe kropki, które mozolnie podchodzą pod górę. Dobrze, że tu nie ma SBB. Nade mną lata dron – macham i staram się udawać bieg.
Doganiam różową kropkę przede mną. Dziewczyna, która wyprzedziła mnie na Biskupim.  Pod górę mam lepsze tempo. Na szczyt Polańskiej dochodzimy razem. Tu zaczynają się karteczki typu „Uwaga, za 30 m Miś”. I rzeczywiście jest Miś. Pluszowy;-) Podobna karteczka o piwie i bananach. Wszystko się zgadza. Miejsca te można rozpoznać, bo słychać śmiechy poprzedników;-)
Dalej wąska ścieżka, lekko w dół. W dół daję radę biec i nie daję się wziąć „różowej” koleżance. Także podejście pod Jawornik lepiej mi idzie. Niestety,  dalej staje się mniej stromo i różowy kolor znika mi z oczu.
Tu muszę wspomnieć o kolarzu. Jest taki kolarz, który co chwilę pojawia się na trasie. Albo przemyka obok nas z piskiem opon na wirażach, albo podjeżdża pod górki, pod które ledwo się wdrapuję. Normalnie nas śledzi! Pewnie lotna kontrola uczestników, ale musiał się człowiek z tymi podjazdami namęczyć bardziej niż my,  bo rower jednak zawsze trochę waży!
Wreszcie szczyt Jawornika. Teraz z górki na pazurki. Patrzę pod nogi, by nie połamać nóg. Jakoś zaczyna mi brakować faworek, które znaczą trasę. Ale na drodze masa śladów „naszych”, więc pewno tu nie wieszali faworków, bo po co. Droga się kończy – mam wybór w lewo lub w prawo, a faworków nie ma. Coś nie tak. Staję, wyjmuję mapę i kompas. Sęk w tym, że nie patrzyłem uważnie i nie wiem czy właściwa trasa jest na lewo za grzbiecikiem czy na prawo. Tu na drodze szutrowej śladów nie widać;-( Wydaje mi się, że na lewo, troszkę tam idę, ale nie podoba mi się. Wyciągam telefon – nie mam wgranej trasy, ale mapa pozwoli określić w którą stronę iść. Tyle, że nie ma zasięgu internetu. Postanawiam wrócić do góry aż znajdę faworki. W najgorszym razie 200 m w pionie. Podszedłem może z 50 m w pionie, gdy spotykam kolejną grupę zbiegającą w dół. Pytam ich kiedy widzieli faworki. Potwierdzają, że jakoś zanikły i nie wiedzą kiedy. Konsternacja. Jeden z zawodników nagle zaczyna myśleć i przypomina sobie, że ma track w zegarku. Okazuje się, że jesteśmy o jakieś 100 m od trasy właściwej, która jest gdzieś w prawo. Jesteśmy uratowani – przebijamy się przez krzaki i mały jar do właściwej drogi!
Ostatni trawiasty grzbiet, malutki podbieg i będzie do mety. Po drodze jeszcze jeden punkt żywieniowy, o którym zapomniałem. Tu co chwila mijam się z kolegą z trasy 70 km, którego wyprzedzałem przed Wolą Niżną. On biega zrywami – idzie wolniutko, a potem dostaje nagłego przyspieszenia. Ja staram się utrzymać w miarę równe tempo (oczywiście pod górę podchodzę, a nie podbiegam). Wreszcie ostatni zbieg. Znowu spotykam kolarza, który tym razem chyba nie da rady podjechać pod górę. Z dołu słychać nagłośnienie z mety i doping dla dobiegających. Tyle, że droga prowadzi… w odwrotnym kierunku;-( Wreszcie jestem na dole. Asfalt – czyli zaraz będzie meta. Wyszło mi, że ostatnie 6 czy 7 km od punktu żywieniowego pokonałem gdzieś tak w 30 minut, a może mniej. Całkiem nieźle. Na końcówce wyprzedza mnie znajomy 70-stkowicz, ten co biega zrywami.

Do Rymanowa dotarłam szybko, bo z Polan do Woli Niżnej prawie cały czas biegłam (no, poza największymi podbiegami, na których oszczędzałam na nogi na niedzielną imprezę), potem raz, dwa samochodem, zaparkować udało się bez problemu (co prawda na nielegalu) i już mogłam wypatrywać seledynowej koszulki zbliżającej się do mety. A koszulka zbliżała się i zbliżała i zbliżała, tylko wciąż była bardzo daleko, tak że jej nie było widać. Głodna byłam nieziemsko, ale bałam się zejść z posterunku, no bo nuż akurat wtedy przybiegnie i co? Wreszcie po prawie dwóch godzinach wypatrywania – jest! Nooo, wprawy we wpadaniu na metę to on jeszcze nie ma. Ludzie wycinali hołubce, skakali, fikali, tańczyli, krzyczeli, a ten ledwie ręce trochę podniósł i już – koniec entuzjazmu. Zdecydowanie musimy nad tym popracować.
fot. Piotr Cisek

fot. Piotr Cisek
Na mecie już z daleka spiker wita zawodnika w seledynowej koszulce. Niczym helikopter telewizyjny krąży wokół mnie Renata. Oklaski, medal i uff koniec biegu Nie mam jeszcze odruchu jak rasowy biegacz, by na mecie sięgać do zegarka i zatrzymać stoper.  Bo cóż znaczy te kilka minut wobec tych 40 km? I tak zostałem Ultarsem zdobywając 2 punkciki do rankingu ITRA.
Teraz jeść (normalnie obcięli mi kawałek numeru startowego, który okazał się jednocześnie talonami na jedzenie i picie), przybicie piątki koledze, co mnie wyprzedził na ostatnich metrach, prysznic, dokończenie TRInA i czas ruszyć na kolejną imprezę, która zacznie się w niedzielę rano w Bochotnicy. Tym razem tylko 25-30km i dłuższy limit;-)

Poniżej - efekt latania z kamerką Renaty ;-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz