wtorek, 1 maja 2018

Zagubione śluzy, ruinki i cmentarze (cz. 1)

Kolejna pięćdziesiątka. Tym razem obyło się bez żadnych atrakcji dojazdowych, bo przez miesiąc jaki minął od RDS-u pogoda zmieniła się z zimowej na letnią i co prawda mogła nam zaserwować jakiś huragan albo potop, ale litościwie nie zrobiła tego.
Tym razem jechaliśmy na północ, szukać zagubionych śluz. Jednym słowem - Jaszczur.
Jaszczur to taka trochę nietypowa pięćdziesiątka, bo rozgrywana na zasadach turystycznych InO i większy nacisk stawia na pracę z mapą i myślenie niż bieganie wyczynowe. I w tym właśnie upatrywaliśmy swojej szansy.
W bazie zastaliśmy bardzo kameralną atmosferę, bo większość szybkobiegaczy omija Jaszczura wielkim łukiem, niektórzy pewnie jeszcze odpoczywali po Irokezie, a inni zbierali siły na  Rudawską Wyrypę:-)  W niemal rodzinnej atmosferze uczestnicy wspólnie z organizatorem szykowali karty startowe, a i mapy też byśmy chętnie przygotowali, ale Malo strzegł ich przed nami.
W sobotę tradycyjnie stanęliśmy przed dylematem jak się ubrać, bo niby miało być ciepło, a zza drzwi wiało grozą. W końcu nadszedł czas na odprawę, ujawnienie co nas czeka po drodze, ustalenie minut startowych i pokazanie map.

Odprawa. I wszystko jasne.

Startowaliśmy chyba jako trzeci zespół. Nasza mapa składała się z dwóch wielkich płacht upstrzonych białymi prostokątami, w które trzeba było wpasować wycinki. Nawet chciałam od razu na nie rzucić okiem, ale Tomek stwierdził, że dopasowywać będziemy na bieżąco. Okazało się, że faktycznie ma to sens, bo większość wycinków była dość banalna, żaden nie był obrócony ani zlustrowany i jedyne, które mnie trochę odstraszały to te z hipsometrią. Na szczęście Tomek to ogarnia, więc nie musiałam się martwić.
Od razu ruszyliśmy na wschód w myśl zasady, że tam musi być jakaś cywilizacja. Nooo, była - tylko taka jakby trochę przechodzona i w ruinie. Naszym zadaniem było narysowanie kształtu budowli od strony południowej. Wspięłam się na wyżyny talentu i narysowałam.
Pięknie i romantycznie.

 Takich punktów rysunkowych było więcej, bo i PK A, R, T i 38, a co jeden to ciekawszy. Trzeba przyznać, że organizator postarał się i wyszukał w terenie naprawdę interesujące obiekty. Nasza karta startowa w efekcie prezentowała sie tak:


PK 4 i G wzięliśmy bezproblemowo, chociaż ja reper zawsze wyobrażałam sobie jako słupek, a nie płaski kawał betonu z metalowym kółeczkiem z numerkiem. Na G zaś zmoczyłam sobie połowę nóg próbując dostać się do lampionu.
Nadszedł czas na pierwszy wycinek. Mi od razu narzucił się punkt 292, ale w terenie okazało się, że jakoś nic nam nie pasuje. W końcu Tomek dopatrzył się na mapie głównej strumyka wchodzącego w wycinek i wszystko stało się jasne - byliśmy na PK 293.
Potem zaliczyliśmy LOP-kę, która w zasadzie nie była LOP-ką, bo nie była obowiązkowa, ale postanowiliśmy brać wszystko jak leci, bo co sobie będziemy żałować - zapłacone, to nie ma co odpuszczać:-)
Punkt F zawiódł nas na stary poniemiecki cmentarz, gdzie szukaliśmy grobu Heinricha. Takich cmentarzyków mieliśmy na trasie jeszcze kilka. Jedne były bardziej, inne mniej zapuszczone, ale wszystkie takie... romantyczne.

Krzyż na jednym z odwiedzonych cmentarzy.

Wraz z punktem 39 zaczęły się wycinki "historyczne", czyli fragmenty starej mapy, praktycznie nie mające odzwierciedlenia w obecnym stanie rzeczy. Tam, gdzie kiedyś były liczne zabudowania teraz jest tylko las, resztki podmurówek i piwniczek.
PK osiem wprawił nas w totalną konsternację. Opis brzmiał: "lampion (po drabinie)". Pierwszą myślą była ambona, ale to, co zobaczyliśmy na miejscu przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Drabina była bardzo długa, absolutnie pionowa i wiodła na szczyt zapory. Ponieważ Tomek ma lęk wysokości, wiedziałam, że to ja muszę wejść po lampion. Nie powiem, trochę mi skóra ścierpła ze strachu ale dałam radę. Wlazłam, rozejrzałam się i... nigdzie nie zobaczyłam lampionu. Ostrożnie, na czworaka obeszłam  całą platformę sprawdzając czy lampion nie zwisa gdzieś w dół, ale nie. Już miałam zrezygnować i wbić BPK-a kiedy wreszcie go dojrzałam - wisiał na gałęzi rosnącego przy zaporze drzewa. OK, lampion był zlokalizowany, ale co z tego? Był tak daleko od krawędzi, że nie byłam w stanie go dosięgnąć. Podskakiwać, czy przesadnie wychylać się jakoś nie miałam zamiaru, bo raczej nie mam skłonności samobójczych. Najwyraźniej organizator nie przewidział, że istoty niskie i z krótkimi kończynami także będą chciały podbić ten punkt:-(

Próba dosięgnięcia za pomocą patyka nie powiodła się.

Tomek w akcie desperacji chyba dwukrotnie wlazł na szczyt drabiny zrobić rozpoznanie sytuacji i dostarczyć mi patyki, ale nie zdecydował się na sięganie poza krawędź, zresztą i tak bym mu nie pozwoliła. Kiedy już się wydawało, że musimy spisać punkt na straty, nadeszła wysoka konkurencja i litościwie wpisała nam do karty co trzeba. Teraz to się fajnie wspomina te atrakcje, ale tak prawdę mówiąc, to umieszczanie lampionu w tym miejscu było raczej mało odpowiedzialne.
Dalszy fragment trasy przeszliśmy w towarzystwie "konkurencji". 
Wycinek z PK 29 dopasowaliśmy bez problemu, większym wyzwaniem było dotrzeć do niego po stromym, zakrzaczonym zboczu.
PK 9 przypomniał mi młodość. Nie żebym była aż tak stara żeby pamiętać czasy budowy śluzy, ale przypomniał mi się film "Czterej pancerni i pies" i wysadzanie zapory. My nie mieliśmy nic wysadzać tylko policzyć schody. Fajnie wyglądało jak wszyscy biegali po nich góra-dół licząc stopnie.
Po punktach A, B, C i wycinku z PK 31 przeszliśmy w końcu na drugą mapę. Za nami było koło piętnastu kilometrów. Ile przed nami? - nawet organizator nie był w stanie określić, bo długość trasy na mapie podał raczej z sufitu i sugerował na odprawie, żeby zawody potraktować trochę jak rogaining.
Do PK 391 szło dobrze - wycinki wskakiwały na swoje miejsce, lampiony, cmentarze, miejsca po zabudowaniach były gdzie trzeba, ale przy wycinku z Bajohrencośtam wymiękliśmy. Przy drodze stało drzewo podgryzione przez bobry z pięknie wyeksponowanym lampionem i za nic nie mogliśmy dopasować żadnego obrazka do zastanej sytuacji. Ja stawiałam na PK 36 i 37, Tomek na 26, więc rozeszliśmy się w różne strony i każde sprawdzało swoją wersję. W końcu Tomek sprawdzając swoją teorię znalazł drogę biegnącą na północ od punktu i dopiero z nią udało się dopasować wycinek. Uff.
PK M okazał się ciut abstrakcyjny - należało podać azymut i odległość do najbliższego widocznego domu. Rozejrzeliśmy się dookoła stojąc na szczycie wzniesienia, a po horyzont ciągnęły się lasy i pola. W końcu gdzieś tam między drzewami, hen daleko, dojrzeliśmy coś, co ewentualnie można było potraktować jako domostwo. Azymut wyznaczyliśmy idealnie, z odległością machnęliśmy się parę metrów. Z wyznaczeniem azymutu i odległości do wyspy przy kolejnym punkcie nie mieliśmy już żadnych problemów. Problemem za to okazało się zadanie z identyfikacją drzewa rosnącego na cmentarzu. Żadne z nas nie jest dendrologiem, ale obstawialiśmy dobrze - Tomek na podstawie dziupli, ja na podstawie liści. Ale takie trochę lipne było jednak to zadanie:-)
W miarę upływu czasu robiło się coraz cieplej, a my pozbywaliśmy się także kolejnych warstw odzieży. Chciało się pić. Mieliśmy oczywiście ze sobą wodę z izotonikiem i magnezem, przy PK C wstąpiliśmy do sklepu na pepsi, ale w końcu zamarzyliśmy o zwykłej, zimnej, czystej wodzie. Po PK L wstąpiliśmy więc do najbliższego gospodarstwa z prośbą o szklankę upragnionego napoju. Uczynny gospodarz po obejrzeniu naszych map od razu ustalił nam marszrutę nie przejmując się wcale, że po drodze mamy zbierać jakieś punkty:-) Oczywiście i tak poszliśmy swoim wariantem.
Po dość długim marszu (a nawet biegu) zbliżyliśmy się do granicy. Tam zaskoczyło nas pojawienie się Krzysztofa i Tomka K., którzy wyszli w naszą stronę mokrzy po pas, zdegustowani i zdezorientowani.  Ciut za wcześnie usiłowali wbić się na wycinek, a stojące im na drodze bagno postanowili sforsować wpław. PK 26 szukaliśmy razem - długo, namiętnie i wydawało się, że bezskutecznie, bo usiłowaliśmy dopasować coraz to inny wycinek i żaden nie wchodził. Tak po prawdzie to ja przy takiej ilości szukających poczułam się zwolniona z tego obowiązku, ale za to przycupnęłam sobie w spokoju i dopasowałam kilka kolejnych wycinków. W końcu udało się ustalić czego szukamy, a nawet znaleźć i mogliśmy ruszyć dalej.
Punkt N umiejscowiony niemal na samej granicy był formalnością.

W tle słupki graniczne.

Przy PK N mieliśmy w nogach już ciut ponad 30 kilometrów, a N był najdalej wysuniętym punktem na mapie. Zakładając, że jeśli odeszliśmy z bazy na taką odległość, to musieliśmy przyjąć, że i powrót nie będzie krótszy. Coś ta pięćdziesiątka zaczynała nam się przeciągać i już nie byłam pewna czy czasem z rozpędu nie wystartowaliśmy na jakąś setkę. Ale podobno nie. O dziwo, wcale nie czułam się jakoś specjalnie zmęczona i czułam, że mogę iść, a nawet biec jeszcze dłuugo, dłuugo. Było to bardzo prorocze odczucie, jak się docelowo okazało.
c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz