czwartek, 10 maja 2018

Zwykła pięćdziesiątka czy już rajd przygodowy?

Na trasie byliśmy już czwartą godzinę, a od startu byliśmy oddaleni zaledwie jakieś półtora kilometra. Nie wyglądało to zbyt dobrze, szczególnie, że po OS-ie zmęczona byłam bardziej niż po sześćdziesięciu kilometrach Jaszczura. Głupio mi było odmówić współpracy i wrócić do bazy, poza tym wiedziałam, że żałowałabym takiej decyzji do końca życia. Zawzięłam się więc w sobie i poszłam dalej.
Pierwszym naszym punktem z trasy normalnej był Zamek Bolczów. Jak wiadomo zamek musi być na górze - im wyżej, tym lepiej. No, to ten miał się całkiem dobrze. Trafić było łatwo, ale dotrzeć w dobrej kondycji - trudno. Do tego punktu mieliśmy rozświetlenie, które trochę utrudniało dotarcie do celu i lepiej było posługiwać się mapą główną. Na górze zastaliśmy pionowe skalne ściany i zero wejścia do miejsca gdzie powinien  stać lampion. Okazało się, że trzeba albo wejść pionowo w górę, albo oblecieć zamek dookoła. Wybraliśmy oczywiście drugą opcję, ale i tak na koniec nie obyło się bez wspinaczki, do której zadeklarował się Tomek. Ostatecznie szkoda by było gdybyśmy oboje spadli ze skał. Z tym całym Zamkiem Bolczów to w ogóle dziwna sprawa. Ja przez cały czas byłam święcie przekonana, że tę nazwę nosi formacja skalna, a kilka dni po imprezie dowiedziałam się, że tam faktycznie są ruiny zamku. Jak je obejrzałam na fotkach w internetach to aż mnie zatchnęło - jak ja mogłam nie zauważyć tak dużej budowli????
Zamek wygląda tak:

By Takasamarasa - Praca własna, CC BY-SA 3.0 pl, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=35705671

W moich wspomnieniach zaś wygląda tak:

Różnica jakby z lekka zauważalna. Cóż, ja naprawdę byłam już bardzo zmęczona...
Całe szczęście, że do kolejnego punktu - A3 było w dół, więc trochę lżej. W okolicach punktu spotkaliśmy Krzysztofa i Sylwię.
Robiło się coraz cieplej i w końcu przestałam wierzyć w prognozy mówiące o dwudziestu stopniach - w moim odczuciu było co najmniej ze czterdzieści. Kiedy w drodze z A3 na A4 szliśmy wzdłuż strumyka nie mogłam się powstrzymać od pomysłu zamoczenia sobie czapeczki. Nie chciałam moczyć jej na płyciźnie, żeby mi się nie nabrały śmieci w razie zmącenia wody, zaczęłam sięgać więc do małego wodospadziku. Noż kurna! Chciałam zmoczyć czapeczkę ale przecież nie w kolejności: stopy, kolana, uda, pas, piersi, szyja, głowa i na końcu czapeczka. Kiedy cała (z czapeczką) zniknęłam pod wodą, Tomek rzucił się na ratunek z okrzykiem:
- Telefon!!!
Po czym skoczył, złapał plecak i wyciągnął go (mnie przy okazji) na brzeg.

 Odświeżona

Nie powiem, kąpiel była bardzo odświeżająca i zmyła ze mnie przynajmniej połowę zmęczenia. Od razu zaczęłam szybciej iść, ale głównie po to żeby się rozgrzać. Początkiem maja górskie potoki nie należą do najcieplejszych.
A4 mieścił się w niedużej jaskini, którą znaleźliśmy dzięki tłumowi kłębiącemu się przy niej. Jaskinia była na tyle płytka, że wlazłam do niej pomimo mojej klaustrofobii.

Wbrew pozorom to nie lisia nora.

Między A4 a A5 spotkaliśmy Michała z setki - wciąż jeszcze biegł, choć już nie wyglądał zbyt świeżo:-) 
Z A5 na L1 prowadziła bardzo porządna droga, ale co z tego, kiedy cały czas pod górę. Tam dopadł mnie niesamowity kryzys. Szłam coraz wolniej i wolniej i wyprzedzał nas kto tylko chciał. A chciało dwóch delikwentów z kijkami. Na ogół gdy ktoś mnie dogania, to przyspieszam, tym razem wręcz zatrzymałam się i oznajmiłam, że muszę coś zjeść. Nie żebym jakoś głód bardzo odczuwała, ale zawsze lepiej to brzmi niż zwykłe: nie mam siły. Zjadłam, popiłam i nawet trochę pomogło, bo w końcu wgramoliłam się na to L1 - 881 m. n. p. m.
Przed L2 spotkaliśmy grupkę setkowiczów i wymieliliśmy się cennymi informacjami o trasie. Po L2 zrobiliśmy zygzaka i jak wcześniej cały czas szliśmy na południe, tak teraz wróciliśmy na północ.  W planach mieliśmy kolejność: L2, B1, B5, B4, a potem już normalnie, bez zawracania. B5 i B4 szukaliśmy już we czwórkę, razem z ponownie spotkanymi Sylwią i Krzysztofem.

Podbijamy B5

Po B4 nasze drogi rozeszły się, bo mieliśmy w planach inne PK. My poszliśmy na B2, oni na L2.
B2 to była pestka w porównaniu z tym co miało nastąpić potem. A miało nastąpić ponad dziewięćset metrowe L5 - góra z niekończącym się podejściem. I wiecie co się stało? Nie, wcale nie położyłam się na ścieżce i nie odmówiłam współpracy - ja po prostu szybkim marszem wlazłam na tę górę i nawet niespecjalnie się zmęczyłam. Mało tego - chwilami odczuwałam wręcz lekką euforię.  Chyba ze zmęczenia znalazłam się w innym wymiarze i innej czasoprzestrzeni, bo nie wiem jak to inaczej logicznie wytłumaczyć. L5 był to punk widokowy i faktycznie z wrażenia aż dech zapierało. Za to przy lampionie nie było perforatora i musieliśmy zrobić sobie sesję zdjęciową żeby w bazie móc udowodnić organizatorowi, że byliśmy na punkcie.

Okoliczności przyrody zaiste piękne!

Na L5 spotkaliśmy Wojtka i dalszą trasę pokonywaliśmy już we trójkę. Bardzo dobrze wpłynęło to na moje morale i zebrałam się nawet do biegu. Szczególnie, że skoro wleźliśmy najpierw na tę pioruńską górę, to teraz było już tylko w dół. 

 Zbiegamy z C3

Do bufetu zostały nam jeszcze tylko trzy punkty. Już dużo wcześniej pomyślałam sobie, że najważniejsze to dojść do bufetu. Bo tak - jeśli jest z obsługą, to obsługa czymś musiała przyjechać i jest szansa na zwiezienie do bazy w razie czego, a jeśli jest bez obsługi, to może chociaż przyjadą po śmieci i przy okazji zabiorą też napotkane zwłoki. W końcu głupio tak nie posprzątać uczestników z trasy. 
Do bufetu dotarliśmy już po ciemku, obsługa była, żarcie było i to dobre i dużo i okazało się, że po chwili odpoczynku i podjedzeniu sobie jestem w stanie pójść dalej o własnych siłach. Jedynym problemem był limit czasu i dyskwalifikacja po jego przekroczeniu. Od razu ustaliliśmy, że lecimy w kierunku bazy i w zależności od czasu, zbieramy to, co po drodze. Wyciągnęliśmy z plecaków wszystkie ubrania (jak dobrze, że nic mi nie zamokło przy okazji kąpieli) bo zrobiło się strasznie zimno. Żałowałam, że nie mam rękawiczek i czapki uszanki.
W drodze do bazy zdołaliśmy podbić jeszcze tylko dwa punkty - C1 i K7.

 C1 na górce, ale na szczęście tylko 535 metrów.

Teoretycznie mieliśmy zapas czasu pozwalający na wzięcie jeszcze jednego punktu i Tomek trochę namawiał na pójście na K4, który miał być przy schronisku Szwajcarka. Wojtek też miał ochotę, ale ja już zupełnie odpadłam. W pewnym momencie zaczął mnie boleć cały człowiek - od stóp do głów, zwolniłam do pełzania i zaczęły mnie wyprzedzać nawet żółwie i ślimaki. Chłopaki bohatersko dotrzymywali mi towarzystwa do samej bazy. O jakimkolwiek podbieganiu, nawet z górki, w ogóle nie było już mowy. W końcu nastąpił upragniony moment przekroczenia progu bazy i oddania karty startowej. Uffff...

Szczęśliwi na mecie.
c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz