środa, 9 maja 2018

Ile razy można umrzeć na OS-ie?

Start naszej trasy był zaplanowany dopiero na godzinę dziesiątą, więc można było się wyspać do woli, ale i tak emocje (oraz Tomek) wygnały mnie ze śpiwora koło siódmej. Miałam więc okazję zobaczyć jeszcze ruszających na trasę rowerzystów, a zaraz potem, o 9.15 odbyła się nasza odprawa i dostaliśmy do rąk mapy.

 Czekamy na rozpoczęcie odprawy.
Nasze omapowanie składało się z :
- wytycznych budowy trasy,
- opisów punktów (w formie piktogramów, czyli śmiesznych obrazków, co to w większości nie wiadomo co znaczą:-),
- rozjaśnień do kilku punktów,
- mapy BnO "Szwajcarka",
- mapy właściwej.
Jednym słowem - cała masa makulatury, z którą trzeba było sobie jakoś organizacyjnie poradzić.

Według tych wskazówek musieliśmy sobie zbudować przebieg trasy.

Rozłożyliśmy się z całym tym chłamem na ławeczce i zaczęliśmy kombinować jak zrobić żeby było mało kilometrów i mało przewyższeń. O dziwo, przy ustalaniu trasy nawet nie wzięliśmy się za łby i byliśmy wyjątkowo zgodni. Na początek postanowiliśmy zrobić całą Szwajcarkę, żeby mieć ją już z głowy.
Z bazy ruszyliśmy żwawym krokiem, pełni optymizmu i pogody ducha.

To ja poprowadzę...

Problemy zaczęły się chwilę po wyjściu. Ustaliliśmy, że zaczniemy od PK S03, ale sposób dojścia każde z nas miało zakodowane inny, mimo, że niby razem to ustalaliśmy. Do tego przegapiliśmy drogę, w którą mogliśmy wejść i zamiast zawrócić szliśmy głupio przed siebie. W końcu nie pozostało nic innego jak zmienić plany i zacząć od PK S01. Miejscowi, którym usiłowaliśmy wedrzeć się na podwórko, wykierowali nas na ścieżkę wiodącą ostro w górę i tak już było przez jakieś 25 minut. Przez pierwszą minutę maszerowałam dziarsko, w drugiej usiłowałam sobie wmówić, że jest spoko, w trzeciej poczułam niepokój, w czwartej zwolniłam, w piątej byłam skrajnie wyczerpana, w szóstej szłam już z automatu, w siódmej chciałam wracać do bazy, ale bałam się powiedzieć o tym Tomkowi, w ósmej przestałam kontaktować, a potem nie wiem co się działo bo najwyraźniej umarłam. Przy punkcie zostałam zreanimowana żeby podbić kartę.

Krótka chwila ożywienia.

 Ponieważ zaczęliśmy od innego punktu niż było w planach, musieliśmy zmienić też dalszą marszrutę. W pierwszej chwili chcieliśmy pójść na S02, ale po krótkiej kalkulacji i analizie dostępnych dróg wyszło, że jednak lepiej na S03. Ten wariant miał zdecydowaną przewagę nad wszystkimi innymi wariantami - nie dość, że po ścieżkach, to jeszcze w dół. Po raz pierwszy uniosłam głowę i rozejrzałam się dookoła. Pięknie! Tylko po cholerę te górki...

W dół, ale wrócić trzeba będzie pod górę:-(

Z S03 drogami, jak cywilizowani ludzie, poszliśmy na S04. Podejścia na szczęście nie było dużo, ale zaczęliśmy szukać nie w tych skałkach co trzeba, o jedną ścieżkę za wcześnie i chwilę miotaliśmy się dookoła punktu.

Lampion wisiał u podnóża skały, ale my oczywiście najpierw przeszukaliśmy szczyt:-)

Po S04 poszliśmy z lekka abstrakcyjnie, bo na S02, ale nie mieliśmy innego wyjścia - odcinek specjalny chcieliśmy skończyć w okolicach K6, a że zaczęliśmy głupio, to i konsekwencje musieliśmy ponieść. Szliśmy drogami, ale co z tego - cały czas pod górę, a ostatni odcinek to już w ogóle...  Na S02 umarłam po raz drugi.

W sumie to całkiem dobre miejsce na pochówek.

Od S02 w naszej marszrucie zapanowała już jako taka logika i posuwaliśmy się ruchem przeciwnym do wskazówek zegara, ale przynajmniej punkt po punkcie, a nie skacząc po całej mapie. Ostatni odcinek przed S05 był rzeczywiście odcinkiem specjalnym, przez gęstwinę leżących drzewek, tuż przy metalowej siatce, gdzie często nie było miejsca na postawienie nogi, a co kawałek dodatkowo z ziemi wystawał jakiś kamyczek. Z tych takich ciut większych.

Ciekawe czy było jakieś lepsze dojście.

Od punktu musieliśmy wrócić tą samą drogą przy ogrodzeniu. Ponieważ teren poza możliwością połamania nóg nie zabijał kondycyjnie (przynajmniej nie natychmiast), postanowiłam zabić się na własną rękę. Tak dosłownie za pomocą ręki, bo jak nawinęłam na nią kompas na sznureczku, jak machnęłam, jak mi przywaliło kantem w twarz... Przez chwilę zobaczyłam wszystkie gwiazdy. To znaczy zobaczyłabym gdyby była noc - powiedzmy, że zobaczyłam wszystkie skały. W życiu nie przypuszczałam, że kompas to tak niebezpieczne narzędzie zbrodni.
Jeszcze nie zdążyłam dobrze dojść do siebie po kontakcie z kompasem, a tu znowu trzeba było zasuwać pod górę i to ostro. Zupełnie nie pamiętam tego odcinka, najwyraźniej przeszłam już w tryb "zombie". Punktu, do którego podobno schodziliśmy z górki w dół, też nie pamiętam, pewnie podbiłam go na autopilocie.
Odżyłam w drodze na S09, szczególnie, że szliśmy większą grupą, a wiadomo, że przed obcymi to człowiek trzyma fason. Poza tym większość trasy wiodła drogami, a i teren był jakiś przyjaźniejszy. Pod koniec oddzieliliśmy się od grupy i... weszliśmy nie w tę drogę co trzeba. Nie muszę mówić, że w miejscu skrupulatnie przez nas przeszukiwanym znaleźliśmy wielkie NIC. W końcu Tomek jakoś wykoncypował na czym polegała nasza pomyłka i doprowadził na właściwe miejsce.

     PK S09

Z S09 znowu pod górę, do tego nie ścieżką tylko na azymut. Chyba poszaleli z tymi górami. Nie można było jakiegoś spychacza przepuścić po trasie przed nami? Tak, wiem - te cholerne głazy wystające z ziemi co kawałek mogłyby zepsuć cenną maszynę. Ale czy ja nie jestem jeszcze cenniejszą maszyną??  Widmo śmierci znowu pojawiło się przede mną, pot ściekał strumieniami, dyszałam jak stara lokomotywa, mięśnie łydek zbiły się w twarde, bolące buły i tak sobie zaczęłam kombinować, że po OS-ie to chyba trzeba będzie skończyć tę mordęgę, bo inaczej totalna kaplica. I tak na tych rozmyślaniach minął mi czas do PK S10. 

Resztką sił przejęłam kamerkę, żeby i Tomek miał szansę zostać gwiazdą internetu:-)

Od S10 do S08, między którymi wbrew prawom logiki nie mieliśmy S09 (bo był wcześniej), doszłam potykając się już o własne nogi i w zasadzie było mi już obojętne czy idziemy w górę, czy w dół. Przy punkcie kręciło się kilka osób, ale chyba z najkrótszej trasy, bo było sporo dzieci. Nie powiem, punkt umiejscowiony w pięknych okolicznościach przyrody, ale co z tego kiedy i tak wlokłam się ze spuszczoną głową szukając oparcia w czym tylko się dało.

 Od drzewa do drzewa.

Do ostatniego OS-owego punktu szliśmy teoretycznie ścieżką. Zupełnie tylko nie wiem skąd w takim razie w moich wspomnieniach są głównie chaszcze i to takie czepliwe typu jeżyny i dzikie róże.

Na pewno idziemy ścieżką?


Po trzech i pół godzinach od ruszenia z bazy wreszcie zakończyliśmy odcinek specjalny i mogliśmy zacząć właściwą trasę.  Trzy i pół godziny! W głowie się nie mieści. A ja się nastawiałam, że to będzie najłatwiejsza i najszybsza część przebiegu. 
Na zakończenie OS-a umarłam po raz  kolejny. Tym razem ze śmiechu, bo na pytanie Tomka czy dam radę iść dalej odpowiedziałam, że oczywiście, a on mi uwierzył! Cha, cha, cha...

c. d. n.

3 komentarze:

  1. "Lampion wisiał u podnóża skały, ale my oczywiście najpierw przeszukaliśmy szczyt:-)" - czy piktogram mówił, że będzie na górze?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O piktogramach przypomniałam sobie dwa dni po zawodach:-)

      Usuń
  2. Dla ścisłości szukaliśmy na skale której wskazywał okrąg PK, a nie na tej na której wisiał u podnóża tej skały;-)

    OdpowiedzUsuń