czwartek, 2 maja 2019

X InO z Niepoślipką - od kuchni

Właściwie to X edycja Niepoślipki powinna zasługiwać na jakieś wyróżnienie. Sęk w tym, że totalny brak czasu nie pozwoliły wcześniej ustalić terminu i miejsca, więc nie było jak zgłosić imprezy do TMWiM, czy wyżej.  Gdy wreszcie ustaliliśmy jedyne możliwe terminy, okazało się, że co nieco kolidują z kalendarzem ogólnopolskim.  Ale co tam – jak robić to z pompą – na początku myślałem o kilkunastu etapach, ale stanęło na trzech. Na jesiennej Niepoślipce, jak się uda, będzie ich więcej w formie „InO błyskawiczne”;-).
Zresztą 3 etapy także dają popalić, gdy w jeden wieczór trzeba narysować 12 map, a na rekonesans ma się kilka godzin i to w większości na całkiem nowym terenie;-) Grunt, że się udało i nawet ilość błędów na mapach mieściła się w rozsądnych granicach.
Tu ma się pojawić Niepoślipka
Na szczęście ustaliliśmy termin na niedzielę, więc w sobotę udało się wydrukować mapy, a nawet rozwiesić z połowę lampionów. Wieszaliśmy je do późnej nocy – to powinno być w ramach szkolenia na PInO – rozwieś trasę po ciemku, a za dnia zobacz co zrobiłeś, a złapiesz się za głowę. Na szczęście u nas skończyło się zamianą lampionów w dołkach – przy sprawdzaniu kart dziwiło nas, że wszyscy mają stowarzysza, ale zbieranie lampionów wszystko wyjaśniło.
W niedzielę do wieszania pozostałych lampionów wyruszyłem o 6 rano. Liczyłem, że do ósmej je powieszę, ale gdzie tam! Zeszło mi prawie do 10-tej – kiedy to mieliśmy ruszać na start. Bo jak się okazało-  tu i ówdzie zaczęła się wycinka drzew, albo wybrałem na tyle skomplikowane punkty, że upewnienie się, w którym rowie co powiesić, chwilkę zajmowało. I trzy trasy, które miały jak najmniej wspólnych punktów - czyni przebiegi budowniczego wybitnie nieoptymalne. I na szczęście przy robieniu lampionówki okazało się, że zabrakło nam lampionów, więc tu i ówdzie zrezygnowałem ze stowarzyszy, co trochę skróciło moje błąkanie się po lesie;-) Tak dla ścisłości: lampionów zawisło jakieś 110szt.
Start/Meta właściwe, jednoznacznie oznakowane w terenie
Ruszył start. Zapisało się całkiem sporo osób – nie dopisali tylko reprezentanci TZ – a szkoda, bo można było się fajnie pogubić;-) Szatański plan budowniczego zakładał  dwa oddzielne międzystarty. Wymagało to dodatkowych zabiegów logistycznych – oba międzystarty były niedostępne samochodem. Do obsługi było nas trzy osoby – czyli po jednym międzystarcie na głowę. Najpierw wysłałem Zuzannę na metę E1 TP/TT – oni mieli trasę najkrótszą i powinni meldować się na mecie po jakiś 40 minutach. Zabrała wodę, mapy i pojechała rowerem – na szczęście niedaleko, bo ze  300-400m.  Jak wyszli wszyscy, ja zabrałem manatki i udałem się na drugi międzystart, gdzie E1 kończą TU/TZ. Dość długo czekałem na pierwszych uczestników. Etap 1 dla TU/TZ okazał się kilerem. Co kto przychodził to albo bez kompletu PK, albo w czasie… Gdy chcieli wyjść na drugi etap okazało się…. że mam złe mapy. Moje zabrała Zuzanna. Co mi zostało – zostawiłem Krzysztofa i Sylwię by wpisywali czasy i postanowiłem sprawdzić w jakim czasie przebiegnę kilometr tam i drugi z powrotem;-) Treningi biegowe się przydały, bo zdążyłem obrócić tam i nazad zanim uczestnicy odpoczęli po pierwszym etapie;-).
Właściwie po tym zdarzeniu, atrakcje na moim stanowisku się skończyły. Uczestnicy przychodzili, posilali się i szli dalej. Gdy przeszli już wszyscy, poszedłem zwolnić Zuzannę, która była ograniczona czasowo. Po tych godzinach spędzonych przy przejściu dla zwierząt pod ul. Żołnierską wiem po co w okolicach Mielca przy obwodnicy są postawione ekrany akustyczne odgradzające drogę od lasu.
Jeden z międzystartów
Gdy wreszcie zszedłem ze stanowiska poczułem nagle jakby ktoś mi coś zdjął z uszu – błoga cisza, szum wiatru, świergot ptaków i ulga jakby z „uszu” zrzucić worek kamieni! A dla ścisłości wyczekałem się na międzystarcie strasznie długo – jeden z zespołów poszedł na drugi etap i zrezygnował nie powiadamiając nas o tym. Nie mieliśmy do nich telefonu, więc po 3 godzinach czekania dałem sobie spokój, założyłem, że coś ich zjadło na tych 3 km etapu drugiego i zszedłem z posterunku.
3 etapy, ponad 60 osób... kart startowych była spora kupka, ale się skończyły, więc były karty zastępcze:-)
Przed nami najgorsza część imprezy – zbieranie lampionów, liczenie wyników i wyjaśnianie wątpliwości. W ramach błędów udało mi się na lampionówce nie zaznaczyć jednego PK w efekcie lampion tam gdzie trzeba nie zawisł i te kilka pomyłek z dołkami – we właściwych dołkach zawisły inne lampiony niż na moich wzorcówkach.  Ale aby to wyjaśnić trzeba było jak najprędzej zebrać lampiony. Ruszyłem więc w las. Po zebraniu jednego etapu włączyłem GPS by być pewnym czy nie pomyliłem jakiś dołków, które zgłaszali mi uczestnicy po powrocie z etapów. Słonko powoli się kryło za horyzont, a ja bez latarki…. Na szczęście wyszedł księżyc i udało mi się zebrać sporą część lampionów także  z etapu drugiego. Na ostatni PK przyświecałem sobie telefonem komórkowym, by zobaczyć co jest na mapie;-)
Lampion z kodem 44 oczywiście być musiał;-)
W domu GPS pokazał, że zrobiłem 12 km! I to był drugi etap (jego większa część). Przedtem zebrałem najdłuższy etap, a rano rozstawiłem lampiony na 2 etapach. Jak się do tego doda sprinty pomiędzy miedzystartami, to jak nic wychodzi dystans co najmniej maratoński! Nic dziwnego, że po całej imprezie czułem lekkie zmęczenie w nogach, jakbym przeszedł 50-tkę:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz