niedziela, 24 listopada 2019

GEZnO - etap drugi: muldy i bliźniacze jary.

Już w sobotę dostaliśmy opaski z numerami punktów i od razu rzuciliśmy się do internetów oglądać sobotnie mapy innych niż nasza kategorii, żeby zobaczyć, czy aby gdzieś nie znajdziemy numerków, których będziemy szukać nazajutrz. I znaleźliśmy! Dwa! Może to nie jest dużo, ale przynajmniej wiedzieliśmy, po której stronie drogi będziemy chodzić. Punkt pierwszy znaleźliśmy w pobliżu  naszego pierwszego punktu sobotniego, tak więc problem jak ruszyć mieliśmy rozwiązany:-)
W internetach pilnie śledziliśmy też pogodę i mina nam rzedła coraz bardziej - deszcz, deszcz, a potem deszcz. Zmieniały się tylko godziny, w których będzie bardziej padać, a w których mniej, ale ogólnie źle to wyglądało. Dodatkowo miało się ochłodzić, więc brrrr. Już w nocy obudziło mnie bębnienie kropel deszczu o dach. Ranek może i nie był ulewny, ale przyjemnie to na pewno nie było. Jaśniejszym promyczkiem w ciężko zapowiadającym się dniu były odwiedziny Krysi - koleżanki z MnO, która akurat była w Rymanowie w sanatorium i przyszła zobaczyć, czy nie trafi na kogoś znajomego. Przy tej ilości uczestników to w sumie miała to zagwarantowane:-)

Walka o mapy:-)

W drugim dniu kolejność podbijania punktów była obowiązkowa, więc nie było, że jedni idą tam, drudzy tam, tylko najwyżej którędy do tego samego punktu. Ponieważ mieliśmy już obcykane dojście w okolice punktu, poszliśmy tak samo jak poprzedniego dnia, a z nami całkiem spora grupa innych zawodników. Oczywiście kiedy zaczęło się podejście, wyprzedzał nas kto tylko chciał, ale kilka osób było tak miłych, że trzymało się w zasięgu wzroku. Czułam się podbudowana.
Pierwszy błotozjazd zaliczyłam jeszcze w drodze na pierwszy punkt, kiedy po przeskoczeniu przez strumyk musieliśmy wspiąć się na strome zbocze - odpadłam od ściany i ześlizgnęłam się, na szczęście nie na sam dół do potoku. Jednak moja piękna nowa kurteczka nieco straciła na urodzie.

Aaaaaaa!!!!!!

Na pierwszym punkcie mogłam poczynić kolejne obserwacje związane z muldami. Tym razem mulda okazała się być zwykłym niezbyt głębokim jarem. Ja to chyba jakąś rozprawę naukową napisze na ten temat, np. " Mulda, a sprawa polska".

 PK 1-74 - mulda.

Na kolejny punkt poszliśmy drogami, bo skoro były zaznaczone na mapie, a i w terenie się znalazły, to czemu nie skorzystać. Po drodze mijaliśmy krzyż na górce i już z daleką widzieliśmy dwie postacie wyraźnie klęczące przy nim. Byłam pewna, że to miejscowi, a tymczasem przy krzyżu wisiał lampion (nie z naszej trasy), a jakiś zespół właśnie go podbijał. Punkt 2-34 znowu w opisie miał "mulda" i ta mulda dla odmiany wyglądała jak niezbyt głęboki rów.

Fotka niewyraźna bo zamgliło obiektyw kamery.

Trójka z kodem 70 była za górką, dość blisko w linii prostej, ale przecież z moimi możliwościami nie było sensu iść na azymut, wiec pracowicie obeszliśmy górkę dookoła, a w zasadzie to nawet obiegliśmy. Błocko było niemiłosierne, ale już przywykliśmy i nie robiło na nas wrażenia. W opisie wyjątkowo nie było słowa "mulda", a siodło. Z zupełnie nieznanych powodów zaczęliśmy szukać lampionu na szczycie. A nie był to łatwy szczyt. I bynajmniej nie z powodu wysokości, ale roślinności. Wszystko było zarośnięte, a na każdej wysokości czyhało jakieś niebezpieczeństwo - a to jeżyny łapiące za kostki, a to krzaczory wybijające oczy, a to leżące gałęzie, miedzy którymi łatwo mogła utknąć noga. Dopiero kiedy przeczesaliśmy szczyt, Tomek dokładniej spojrzał na mapę i stwierdził, że to jednak nie tu. Lampion wisiał sobie spokojnie w przebieżnym kawałku lasku, gdzie bezpiecznie dawało się podejść.

PK 3-70
Od punktu zeszliśmy na krechę po stromym zboczu na południe, żeby dojść do strumienia. Potem wystarczyło pójść wzdłuż strumienia poprzecznego, znaleźć rozgałęzienie rozgałęzienia i na końcu muldę. Tak - moją ulubioną muldeczkę:-) Szło dobrze, znaleźliśmy drogę biegnącą prawie równolegle do wąwozu, potem pojawiło się rozgałęzienie i tylko... nigdzie nie było lampionu. Już byliśmy skłonni przypuszczać, że  ktoś ukradł lampion, albo organizator nie powiesił, ale zastanowiło nas, że od jakiegoś czasu nie spotykamy innych zawodników, a do tej pory ciągle kogoś mieliśmy w zasięgu wzroku. Tomek zaczął podejrzewać, że jesteśmy o jeden wąwóz za wcześnie i po dokładnym obejrzeniu mapy musiałam mu przyznać rację. Normalnie osłabiło mnie. Na myśl, że musimy wracać kawał drogi lub alternatywnie zejść do głębokiego wąwozu, a potem wyjść z niego z drugiej strony aż mi się płakać chciało. Absolutnie nie miałam na to siły - ani fizycznej, ani psychicznej. Najgorsze, że jedyną alternatywą było pozostanie w niewłaściwym wąwozie już na zawsze. Trochę marne rozwiązanie problemu. Uznawszy, że w tym momencie łatwiej mi będzie poradzić sobie ze słabością ciała niż psychiki zdecydowałam, że tniemy po wąwozach, bo wracać na pewno nie będę. Faktycznie, w sąsiednim jarze lampion wisiał sobie spokojnie i czekał na nas. Mój stan psychofizyczny nie pozwolił jednak na analizę uformowania kolejnej muldy, a zdjęcie z punktu niewiele mówi na ten temat:

PK 4 - 35

Z czwórki na piątkę było w pieron daleko, a dodatkowo po drodze musieliśmy obejść dwa płoty, wspiąć się na górkę, zejść na dół, znowu podejść, utrzymać się na poziomnicy, no i finalnie znaleźć lampion. Ja w wersji zombi, Tomek kwitnący jak szczypiorek na wiosnę. Dość niewygodny duet.
Po drodze spotkaliśmy najpierw gołego mężczyznę, którym okazał się Włodek, a po chwili resztę ekipy OK! Sport. Kurcze, nam nawet przez myśl nie przeszło, żeby po drodze przebierać się w suche ciuchy, a ludzie jednak noszą je ze sobą i wykorzystują. Przy okazji wyszło na jaw, że stojąc metr od siebie byliśmy w zupełnie innych miejscach, a przynajmniej każdy zespół był o tym przekonany. Tomek i Marek dźgali mapę palcami i każdy miał swoją rację. Ostatecznie racja Marka okazała się słuszniejsza. Punkt, w odróżnieniu od poprzedniego, nie stał na muldzie tylko nosku, ale nosek jest dla mnie równie tajemniczym zjawiskiem co mulda.

5 - 37 - nosek

Zostały nam jeszcze tylko dwa punkty do zebrania i powrót do bazy, ale i tak było jeszcze bardzo, bardzo daleko. O ile na początku trasy deszcz był dla nas dość łaskawy bo tylko drobił kropelkami, to w miarę upływu czasu krople stawały się większe i jakby gęściej spadały. Pod względem przemoczenia było nam wszystko jedno, ale na mapę patrzyło się coraz trudniej, a las stawał się ciemny i zamglony.Z piątki zeszliśmy na zachód, by dotrzeć do szlaku Jaga-Kora.

 Trasa Kurierska Jaga-Kora

To już były znajome okolice i przynajmniej mieliśmy pewność, że się głupio nie zgubimy. Błoto geznowe, choć uciążliwe, wciąż było niczym w porównaniu do błota jagokorowego, O, taka różnica:

GEZnO 2019

Jaga-Kora 2019

Szlakiem dotarliśmy do kapliczki i od niej już na azymut zaatakowaliśmy punkt - grzbiet nad rozwidleniem jarów. Był to jeden z piękniej położonych punktów, z widokiem na głębokie, rozchodzące się promieniście w trzy strony jary, tajemniczo zasnute mgłą,

PK 6-47

Z grzbietu mogliśmy wrócić tak jak przyszliśmy, albo ruszyć przed siebie, żeby do szlaku Jagi-Kory, którym dalej mieliśmy iść, dołączyć już dalej. Co nas podkusiło do drugiej opcji??? Za mało nam było atrakcji??? Żeby wykonać zaplanowany manewr musieliśmy w pierwszej kolejności dostać się na dno wąwozu, a potem niemal pionowo wdrapać się na przeciwległy stok. Ktoś przed nami chyba testował taką opcję, bo gliniaste pionowe zbocze było już wyślizgane. Nie wiem czy Tomek tak mi chciał zaimponować, czy tylko grunt mu ujechał spod nóg, ale rzuciwszy okiem w dół natychmiast zjechał aż do samego strumienia. Stylowo może nie był to najpiękniejszy zjazd - taki tylno-boczny z przewagą bocznego, ale lądowanie w wodzie wyglądało odjazdowo. Nie mogłam być gorsza. Przykucnęłam nad samym brzegiem przepaści, spojrzałam w dół i... czym prędzej się wycofałam. Wysoko, kurde, naprawdę wysoko. I co teraz zrobić jak Tomek tam, a ja tu? Dwa kolejne podejścia poskutkowały jedynie zjechaniem mojej mapy, ale ja wciąż tkwiłam na górze. Przy kolejnej próbie siła ciążenia wzięła górę i nic już nie miałam do gadania oprócz pisku przerażenia, ale i zachwytu. Bo w gruncie rzeczy to była fajna jazda z mokrym lądowaniem. Przez te kilka sekund Tomek miał straszny dylemat moralny - ratować, czy filmować? Zrobił to:


Aaaale jazda!

Kiedy już Tomek wyjął mnie ze strumienia, byłam do niczego niepodobna, cała oblepiona błotem i
jedynie miałam nadzieję, że padający deszcz trochę mnie doprowadzi do porządku. Jeszcze musieliśmy wdrapać się na górę jaru i to tak żeby nie ześlizgnąć się z powrotem na dól. Jakoś się udało na czworaka, łapiąc się po drodze wszystkiego wystającego. Po chwili dotarliśmy na szlak Jagi-Kory i było fajnie, bo cały czas w dół aż do Polany Zbójeckiej. Tam przeszliśmy przez rzeczkę i korzystając z okazji, doprowadziliśmy się trochę do porządku. Ja to nawet mapę uprałam, bo tak była ubłocona, że nic na niej nie było widać.

 Pucu pucu, chlastu, chlastu...

Został nam do wzięcia ostatni punkt na górce za drogą. Z mapy wynikało, że nie na samym szczycie, tylko na jakimś pipancie na zboczu i byłam za to ułatwienie bardzo wdzięczna organizatorom. Na szczyt już bym chyba nie wlazła. Po drodze jeszcze poratowaliśmy jakieś uczestniczki innej trasy, które nie mogły znaleźć punktu i były skłonne się poddać.

Ostatni punkt!

Na metę mogliśmy wracać albo po prostej na azymut, albo naokoło drogami. Ponieważ teren był mało przyjazny, a do drogi blisko, więc woleliśmy naokoło. Pewnie i tak wyszło szybciej. Podobnie jak dzień wcześniej najgorsze były ostatnie metry przed furtką - strome podejście, na które mój wyczerpany trasą organizm absolutnie nie wyrażał zgody. Tak jak w sobotę, Tomek wpychał mnie pod górę, bo inaczej chyba nie dotarłabym do mety.
W bazie przeżyliśmy totalne rozczarowanie - na obiad był ten sam bigos co poprzedniego dnia. Znowu podziubałam w nim wybierając nieliczne kawałeczki mięsa i wciąż głodna wróciłam do pokoju. Aaaa, tego dnia na obiad poszliśmy już wykąpani i przebrani - pełen wersal:-) Tak utytłani jak wróciliśmy, było nam już wstyd siadać do stołu. Sądząc po stanie białych krzeseł w jadalni, niektórym osobom wstyd nie było.
Z basenu znowu zrezygnowaliśmy, bo wolałam leżeć w łóżku i obżerać się ciastkami, których ogromną ilość przytargał Tomek ze sklepu. Dopiero wieczorem poszliśmy do... kawiarni, gdzie urządziliśmy sobie spotkanie Stowarzyszy. Potężny kawał tortu zniknął w czeluściach mojego żołądka i tym sposobem mimo intensywnego wysiłku osiągnęłam dodatni bilans kaloryczny. Cóż, bywa...
W poniedziałek rano (jak dobrze, że to był dzień wolny) niespiesznie zebraliśmy się do wyjazdu. Oczywiście po drodze musieliśmy zaliczyć jakieś TRInO, żeby nam się przejazd nie zmarnował. Tym razem padło na Iwonicz Zdrój. Mi najbardziej spodobał się PK 13 - źródło potoku Bełkotka. Polecam!


Obelisk na jazie nad potokiem Bełkotka.

Przy Źródle Józefa.

W ostatecznym rozrachunku zajęliśmy przedostatnie miejsce w naszej kategorii. Gdyby nie PK 51 z etapu pierwszego i nie ten jar z etapu drugiego moglibyśmy powalczyć z Małgosią i Grześkiem, ale reszta z moimi problemami na podejściach była nie do ruszenia. Dla mnie nie było więc żadnego rozczarowania, Tomek na pewno liczył na więcej.
W przyszłym roku to już chyba trzeba iść na rodzinną:-)

UWAGA! jeszcze będzie film - nie przegapcie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz