czwartek, 21 listopada 2019

GEZnO - etap pierwszy: 1:0 dla PK 51

Jak kilka tygodni temu (a może to już miesiące) pisałam, że nigdy więcej górskich zawodów, to oczywiste, że nie miałam na myśli GEZnO:-) Bo jak to tak - nie pojechać na GEZnO??? Nie da się! No to pojechaliśmy.
Podczas wyjazdu na Hałę nie zdążyliśmy zrobić TRInO po Bochotnicy, więc postanowiliśmy to nadrobić w drodze do Rymanowa. Nawet specjalnie wzięliśmy sobie urlop na piątek, żeby na spokojnie dojechać zwiedzając po drodze co się da. TRInO zrobiliśmy, ale w muzeum misiów, na którym mi najbardziej zależało, zastaliśmy taką informację:

Nie mam szczęścia do misiów:-(

Tym razem na GEZnO zakwaterowaliśmy się w bazie imprezy, więc spodziewaliśmy się, że jak dojedziemy, to zastaniemy tłum znajomych, imprezę, tańce, hulanki, swawole. Tymczasem byliśmy jednymi z pierwszych uczestników, bo reszta to takie pracusie, co na zawody jadą dopiero po robocie. Większość znajomych spotkaliśmy dopiero na starcie:-)

Stowarzysze (nie wszyscy) przed startem.

W pierwszy dzień na trasę wyruszaliśmy już o ósmej. W porównaniu do ubiegłego roku na naszej trasie miało być mniej przewyższeń i bardzo mi się to podobało.
Na starcie nastąpił drobny (dla niektórych może i nie drobny, a duży) zgrzyt - zabrakło map. Organizatorzy chyba trochę przesadzili z oszczędnością:-) Ci, którzy na zawody mapę noszą tylko dla szpanu, pooddawali tym, którzy rzeczywiście korzystają i jakoś udało się ogarnąć sytuację. Podobno. Bo my mapy mieliśmy.

Ufff, starczyło.

Do zebrania na naszej trasie było 12 PK, z czego 4 po wschodniej stronie głównej drogi, a reszta po zachodniej.Wschodnie punkty były rozmieszczone z rzadka, zachodnie gęściej. Ruszyliśmy na wschód. Tradycyjnie za bramką część osób pobiegła w prawo, część w lewo. Zasadniczo wybierając wariant lewy nie traciło się wysokości, ale ponieważ fajniej biegnie się w dół, to my wybraliśmy prawy. Niestety, podejścia nie dało się uniknąć i wkrótce mozolnie pięliśmy się w górę. To znaczy - ja mozolnie, bo Tomek to na luzie. Najpierw mieliśmy porządną drogę, potem krzaki, łąki i w końcu dotarliśmy do SBB, czyli Słynnego Beskidzkiego Błota, które miało nam towarzyszyć już do końca wędrówki. Na nas błoto po majowej Jadze Korze nie zrobiło specjalnego wrażenia, ale uwagi innych uczestników rzucane z cicha pod nosem były co najmniej interesujące.

SBB

Pierwszy punkt położony jakieś półtora kilometra od bazy znaleźliśmy już po pół godzinie od wyjścia w teren. Cóż, nasze tempo nie było specjalnie imponujące.

Pierwszy punkt zdobyty!

Kolejny punkt był nie dość, że daleko, to jeszcze na górce. Po drodze pocieszałam się, że jak zbierzemy te cztery wschodnie punkty, to dojdziemy do asfaltu i w razie czego będę mogła wrócić do bazy. Wiedziałam, że tego nie zrobię, ale jakoś musiałam podtrzymywać się na duchu. Na górce oprócz lampionu było mnóstwo krzaczorstwa, przez które musieliśmy się przebić, a najgorsze były jeżyny łapiące za nogi.

PK 32

Jak było pod górkę, to musiało być i z górki i do kolejnego punktu zbiegaliśmy wzdłuż strumienia, w większości drogami i to nawet porządnymi, pominąwszy oczywiście warstwę błota, która wywoływała niekontrolowane poślizgi. Na dole niczym rącze łanie przeskoczyliśmy strumyk i znowu zaczęła się wspinaczka do samotnego drzewa, które nie wiedzieć dlaczego musiało wyrosnąć sobie na samej górze jaru, na zboczu górki 673. Na szczęście nie musieliśmy włazić na szczyt. Przy punkcie (podobnie zresztą jak i przy wcześniejszych) spotkaliśmy ludzi z przeróżnych tras.

Lampion wisiał na innym drzewie, ale to było bardziej fotogeniczne.

Zbiegając z PK 65 (tak!, znowu było w dół!) do PK 81 mieliśmy okazję podziwiać widoczki, bo większość trasy wiodła otwartym terenem. Zawsze w takich momentach żałuję, że nie ma czasu żeby się zatrzymać, popatrzyć, strzelić parę fotek. 
Do punktu biegła cała grupa zawodników z różnych tras, więc wystarczyło lecieć za innymi. 81 był ostatnim punktem z wschodniej części trasy i teraz pozostał nam zbieg do asfaltu i część zachodnia. Znowu biegliśmy w grupie, a na samym dole, za drogą musieliśmy przedostać się za rzeczkę. Ci przed nami bez zastanowienia wbiegli w wodę, więc i my nie mogliśmy być gorsi, chociaż mostek znajdował się jakieś 150 metrów w prawo. Ech, ta siła sugestii... Oczywiście, że nad rzeczkę nie dotarliśmy w suchych butach, bo te były wilgotne już przed pierwszym punktem, ale jednak nie chlupotało w nich. Mimo wszystko takie ekstremalne schłodzenie stóp dla mnie było bardzo przyjemne.

Mosty są dla mięczaków:-)

 Asfalt trochę próbował kusić do powrotu do bazy, ale że akurat od ostatniego punktu było w dół, więc nie czułam zmęczenia, które mogłoby mnie zwieść na manowce. Zresztą wiedziałam, że nigdy bym sobie takiego powrotu nie wybaczyła.
Za drogą zaczęliśmy spotykać  uczestników zaczynających od zachodniej strony, czyli przeciwnie do naszego kierunku. Oni mieli już za sobą większą część trasy i troszkę mnie to niepokoiło, że oni już tu, a my dopiero.

 Tak, na tamtej górze byliśmy.

Znowu wdrapywaliśmy się po zboczu. Po chwili ledwo lazłam, a Tomek pokazywał mi górę za plecami i pocieszał, że jak na tamtą weszłam, to i tej dam radę. Marne pocieszenie, ale zawsze.
PK 66 miał być w rozwidleniu strumieni. Kiedy już doszliśmy do właściwego jaru, widząc z daleka, że jakaś grupa idzie dnem wąwozu, również i my zeszliśmy na dół.

Dnem tego jaru poszliśmy.

To była bardzo ciężka przeprawa - zwalone drzewa, kamienie, błoto, a chwilami płynąca woda.  Na błoto i wodę już w ogóle nie zwracaliśmy uwagi, bo bardziej brudni i bardziej mokrzy i tak nie mogliśmy być. Jakieś kilkadziesiąt metrów przed punktem Tomek zauważył, że co rozsądniejsi zawodnicy idą nie dnem, ale górą wąwozu, a na punkt schodzą już przy lampionie. Że też na to wcześniej nie wpadliśmy? Ewidentnie jesteśmy zaprogramowani na ekstremalne doznania:-)
Tuż przed punktem spotkaliśmy Joannę z Mariolą z naszej trasy, które mieliśmy nadzieję spotkać trochę dalej. Wychodziło, że mają sporą przewagę nad nami.
Po zdobyciu sześćdziesiątki szóstki pocieszałam się myślą, że teraz punkty będą już gęściej, więc nie będzie długaśnych nużących przejść, tylko szybkie akcje.
Do kolejnego punktu znowu szliśmy łąkami, nawet bez większych podejść, prawie po poziomnicy. Przed nami zasuwała jakaś duża zorganizowana grupa idąca na tyle wolno, że udało się nam ich dogonić. Skorzystaliśmy z okazji i poprosiliśmy o chwilowe potrzymanie kamery nakierowanej na nas, dzięki czemu wreszcie na filmie będziemy razem w całej okazałości, a nie albo jedno, albo drugie.

W drodze na PK 67

Po drodze spotkaliśmy kolejną konkurencję z naszej trasy - Ewę z Andrzejem i Małgosię z Grzegorzem. No dobra, w tym miejscu mogliśmy się już spotykać - szanse były mniej więcej równe.
PK 67 na początek jaru okazał się dziurą, do której trzeba zejść, a jak ktoś miał mniej szczęścia, to zjechać, bo ślisko.
Za 67, po wyjściu z lasu, kierowaliśmy się na krzyż, który widać było z daleka, a był zaznaczony na mapie, więc stanowił świetny punkt orientacyjny. Od krzyża już na azymut prosto do PK 54 w rozwidleniu strumieni. To był chyba najbardziej malowniczy punkt - kilkanaście małych strumyczków, czyli praktycznie kilkanaście małych wąwozików leżących tuż obok siebie stanowiło jakby miniaturkę całego terenu zawodów. Czuliśmy się trochę jak Guliwer w krainie Liliputów:-)

PK 54 w mini wąwoziku.

Kolejny punkt to drzewo na szczycie. Znowu cały czas w górę. Na szczęście znowu szliśmy terenem otwartym i można było przynajmniej widoczki podziwiać. No i szczyt było z daleka widać, a jak cel jest w zasięgu wzroku, to jakoś łatwiej.

PK 68

Do mety zostały nam już tylko cztery punkty, ale czułam ogromne zmęczenie. Zaczynałam tracić kontakt z mapą i coraz częściej szłam jak automat. Drogi do PK 36 praktycznie nie pamiętam, zresztą samego punktu też nie. 
Do PK 53 był stosunkowo długi przelot, ale na szczęście drogami i wreszcie nie pod górę. To, że drogami może nie było jakimś specjalnym ułatwieniem, bo drogi wyglądały mniej więcej tak:

Błotko w całek okazałości.

53 miał być na muldzie, a dla mnie mulda jest nieustającą zagadką, bo za każdym razem w terenie zastaję coś innego. Ogólnie to na własny użytek przyjęłam założenie, że należy szukać jakiegoś odkształcenia terenu, w zupełnie dowolny sposób. Tak przynajmniej wykazała kilkuletnia praktyka.

Tutaj mulda przyjęła postać rowu.

Z 53 ruszyliśmy pod górę na azymut, żeby wyjść na drogę, którą planowaliśmy dalej iść. Ponieważ nie byliśmy pewni, w której jej części wyszliśmy, przelecieliśmy się kawałek w lewo, potem w prawo i w końcu trafiliśmy na skrzyżowanie zaznaczone na mapie. Wyciąg był kolejnym punktem orientacyjnym, a od niego to już Tomek jakoś nas doprowadził. Ja skupiłam się na utrzymywaniu tempa różnego od 0 km/h. PK 52 był na kolejnej muldzie, ale niestety nie pamiętam jakąż to postać tym razem mulda przyjęła. Może na filmie będzie widać. Ten punkt podbijałam już na siedząco, żeby złapać choć kilka sekund odpoczynku.

Kawałek za PK 52

Na 51 postanowiliśmy pójść trochę naokoło, drogami, żeby nie przedzierać się w poprzek wąwozów, bo moja kondycja na to nie pozwalała. Szło nam dobrze do skrzyżowania, na którym mieliśmy odbić na południe. Z jakiego powodu zamiast w lewo poszliśmy w prawo - nie umiem powiedzieć, szczególnie że prowadzeniem już całkowicie zajmował się Tomek, a ja sporadycznie zaglądałam do mapy, tylko wtedy gdy było po równym lub w dół. Dlaczego potem ruszyliśmy na zachód nie wiem tym bardziej.  Na widok czerwonego szlaku automatycznie i bezmyślnie zeszliśmy nim niemal pod szałas, koło którego przechodziliśmy w drodze na 53. Na widok nadchodzącej z naprzeciwka Ani P. z koleżanką bardzo się ucieszyliśmy, bo wreszcie ktoś nam mógł powiedzieć gdzie właściwie jesteśmy. Byliśmy już tak zakręceni, że przestaliśmy ogarniać sytuację. W pierwszej chwili trudno nam było uwierzyć, że aż tak nas zniosło, ale dziewczyny były bardzo przekonywające. Szkoda tylko, że ten czerwony szlak prowadził dość ostro w dół i teraz musieliśmy wleźć na górę z powrotem. Prawdę mówiąc dla mnie była to wręcz dramatyczna wiadomość. Ale co było robić? Wróciliśmy. Niby już wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, nawet zaczęłam uważnie studiować mapę, a i tak na południe weszliśmy o jedną drogę za wcześnie. Jak coś idzie źle, to po całości.  Miotaliśmy się tam przez chwilę, bo raz nam wszystko pasowało, a za moment nic, no i lampionu nigdzie nie było widać. W końcu uznaliśmy, że to jednak nie ta droga, poszliśmy jeszcze dalej na wschód i ostatecznie wróciliśmy do skrzyżowania, na którym popełniliśmy pierwszy błąd. Tu już nas odblokowało i wreszcie znaleźliśmy właściwą drogę. Z PK 52 do PK 51 jest w linii prostej jakieś 900 m. Pokonanie tego odcinka zajęło nam godzinę i dwadzieścia minut.


Tak już byłam zirytowana tym beznadziejnym błąkaniem się po bezdrożach i drożach i błotach i chaszczach, że wstąpiłam na wojenną ścieżkę, przybrawszy barwy i nastrój wojenne. Na razie co prawda w naszej rozgrywce GEZnO prowadziło 1:0, ale nie zamierzałam się poddawać.

Na wojennej ścieżce.

PK 51 był naszym ostatnim punktem i pozostał nam już tylko powrót do bazy. Lecieliśmy ścieżkami wzdłuż strumienia, zbiegając gdzie tylko było to w miarę bezpieczne. Już blisko bazy, zamiast biec mostem nad rzeką, specjalnie przeszliśmy w bród, żeby umyć buty, bo strach było wejść do bazy z kilogramem gliny pod każdym.

Pokonujemy rzekę Tabor.

Na metę wpadliśmy prawie godzinę przed limitem czasu, ale ze względu na ten nieszczęsny PK 51 w zasadzie wiadomo było, że mamy przechlapane i wynik żałosny.

 Wreszcie meta!

Ponieważ po kąpieli w Taborze byliśmy czyściutcy, od razu poszliśmy do jadalni na obiad, nie przebierając się, bo w końcu nie byliśmy na dworze królewskim. I tu spotkało nas ogromne rozczarowanie - świetnie wyglądający bigos, na który napaliłam się jak szczerbaty na suchary, okazał się zupełnie niejadalnym kwasem. Brrrr. Teraz już rozumiałam dlaczego organizator tak usilnie namawiał nas przy zapisach na płatne obiady w bazie:-) Wygrzebałam z tego kwasu wszystkie nadające się do zjedzenia kawałki mięsa i kiełbasy i dopchałam trzema kromkami chleba. Jechać gdzieś na prawdziwy obiad nie miałam już siły.
W planach mieliśmy wypad na pobliski basen, żeby się wyluzować i zrelaksować, ale kiedy poczułam pod sobą łóżko, kategorycznie odmówiłam wszelkiej współpracy. Dopiero wieczorem, po usilnych namowach Tomka, wygrzebałam się z pościeli i poszliśmy do delikatesów, gdzie na zakupach miała spotkać się nasza "stowarzyszona" grupa (Klub InO Stowarzysze). Nabywszy odpowiednie napoje wróciliśmy do bazy na ognisko. Prawdę mówiąc długo nie poimprezowaliśmy, bo jakoś ducha w narodzie nie było. Zmęczeni byliśmy, czy co? :-)

 Kiełbasa, piwko i pogaduchy.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz