BKS Wataha - doceniam, doceniam. Fantastycznie zareagowaliście na moje wyznania miłosne dotyczące Dystansu Stołecznego i rozumiem, że chcieliście mnie uszczęśliwić na maksa, ale czy jednak troszkę, tak ociupinkę, odrobineczkę nie przesadziliście? No bo aż 38 punktów i prawie 7 km dla wkręconych? Jak na starcie zobaczyłam same opisy, to już mi skóra ścierpła, a o mapie to już wolę nie mówić. Niby wiedziałam na co się piszę, ale inaczej się to widzi w domu, a inaczej w lesie.
Moje na szczęście to zielone, Tomek dostał to dłuższe.
Na domiar złego w sobotę w pogodzie zaczęły się różne przetasowania z ocieplaniem i wzrostem ciśnienia na czele, więc jak przystało na meteopatkę, czułam się fatalnie. Nawet brałam pod uwagę możliwość skrócenia trasy, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Pierwsze dwa punkty mieliśmy z Tomkiem te same, bliziutko od startu, tylko azymut wskazywał akurat największe krzaki. Tuż przede mną ruszył Przemek, więc ja szybciutko myk, myk, po jego śladach. W te krzaczory oczywiście.
Po chwili dogonił mnie Tomek i razem, tropem Przemka podążaliśmy na te wspólne punkty. Potem nasze drogi się rozeszły.
Ponieważ startowaliśmy w miarę na początku stawki, więc na pierwsze punkty nie było jeszcze wydeptanych inostrad, a przynajmniej nie były one jednoznaczne i wyraźne. Z każdym kolejnym punktem jednak było coraz lepiej pod tym względem, bo przecież kto chciał, to mnie wyprzedzał i torował mi drogę. Poczciwe ludziska:-)
Zauważyłam, że gdybym kierowała się wyłącznie azymutem, to za każdym razem znosiło by mnie w prawo. Wykoncypowałam więc sobie, że będę wybierać te wydeptane ścieżki, które są trochę w lewo w stosunku do tego, jak ja bym poszła. Sprawdziło się. Oczywiście patrzyłam też na rzeźbę, bo jednak tak na 100% to ja nikomu nie wierzę i wolę trzymać rękę na pulsie.
Przy jedenastce musiałam podjąć decyzję - idę na całą trasę, czy wracam przez 35, 36, 37 i 38. Ponieważ trochę się już rozkręciłam, a zimne, leśne powietrze postawiło mnie do pionu, postanowiłam zaliczyć całość. Tak na luzie, bez spiny, trochę idąc, trochę biegnąc - czyli w sumie, tak jak zawsze:-)
Siedemnastka i osiemnastka, mimo że znane z innych zawodów, znowu zrobiły na mnie wrażenie. O ile z siedemnastką nie miałam problemów, to na osiemnastkę nie mogłam się jakoś wdrapać, mimo kolców, a na dół zjechałam na tyłku, kiedy grunt nagle usunął mi się spod nóg. Dużo tego zjazdu nie było na szczęście, bo zaraz złapałam się jakiejś roślinności. Tomek miał tam mniej szczęścia, bo co prawda strat w ludziach nie zaliczył, ale w sprzęcie już tak - zgubił kolce z obu nóg.
Przy PK 30 spotkałam Tomka - dla niego był to już czterdziesty drugi punkt!
Punkty na mapie rozmieszczone były bardzo gęsto, więc cały czas trzeba było zachowywać czujność i pilnować, żeby któregoś nie przeoczyć. Dobrze, że potem już były inostrady jak Marszałkowska i że szybko wypracowałam patent na wybór właściwej, bo pilnowania mapy, kierunku i kolejności punktów to już bym chyba nie ogarnęła. Inostradę zgubiłam dopiero po PK35. Oczywiście od razu zniosło mnie w prawo i kiedy sobie przypomniałam o tej dolegliwości, to zaczęłam szukać bardziej w lewo, aż w końcu znalazłam. Potem już lepiej pilnowałam ścieżek, zresztą nagle pojawili się inni zawodnicy, bo meta była tuż tuż i lecieliśmy już w kupie. No nie powiem - łatwo się biega po czyichś śladach, ale już trochę tęsknię za możliwością wyboru własnych wariantów. Jest wtedy więcej emocji, bo albo się trafi, albo nie. Po śladach to wiadomo.
Na mecie, w biurze zawodów czekała połowa tomkowych kolców, a żeby mieć komplet, od organizatorów dostał drugie, które mieli zdobyczne z jakiś poprzednich zawodów. Tym sposobem wyszedł na swoje.
Ja w sumie też wyszłam na swoje, bo zaliczyłam całą trasę, nie zamęczyłam się na śmierć i mam satysfakcję, że dałam radę.
Przebiegi pewnie takie same jak u wszystkich:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz