Na dziewiątkę trafiłam cudem, choć nie tak od razu, ale za to od najtrudniejszej strony, bo nie zwykłam ułatwiać sobie trasy. Dziesiątka była dość łatwa, a potem znowu poleciałam za człowiekiem napotkanym na dziesiątce. Przed samą jedenastką był już lekki tłum, który razem przemieścił się do kolejnego punktu. Jeszcze do trzynastki udało mi się utrzymać tempo grupy, a potem odpadłam. Ostatnie cztery punkty zdobywałam samiuteńka, bo chyba większość wróciła już na metę. Jeszcze jakieś pojedyncze światełka pojawiały się w oddali, co i tak dodawało mi otuchy, choć niespecjalnie pomagało. Prawdę mówiąc to nie wiem jakim cudem natrafiłam na te lampiony, ale jak widać cuda się zdarzają:-) Z ostatniego punktu przedarłam się już do drogi i szłam wzdłuż barierek wypatrując mety. Tak trochę spodziewałam się tam Tomka czekającego ze zniecierpliwieniem, a tymczasem okazało się, że dotarłam do celu pierwsza. Cóż, jemu też nie poszło jakoś rewelacyjnie.
piątek, 26 lutego 2021
Dystans Stołeczny 12 - w środku tygodnia, w środku nocy.
Co z tego, że ja kocham Dystans Stołeczny, jak Dystans nie kocha mnie i znowu zrobili mi imprezę nocną, a przecież wiadomo, że ja nocnych nie lubię i boję się. Ale z kolei siedzieć w domu jak oni tam biegają? No, nie da rady. Jedyne co mogłam zrobić to przepisać się na niższą kategorię, żeby było krócej i jak się potem okazało, wiele osób wpadło na ten sam pomysł. Kategoria MANIAC była tym razem mocno obsadzona:-)
Jakoś tak nam się wcześnie wyjechało i dotarliśmy jako pierwsi uczestnicy, a organizatorzy byli jeszcze w lesie. Dopiero po chwili parking zaczął się zaludniać. Startowaliśmy też jako pierwsi.
Mapę trzeba dobrze obejrzeć.
Tak niespecjalnie mi się spieszyło w ten ciemny las i Tomek musiał mnie niemal siłą wypchnąć. Pierwsze co zrobiłam, to pobiegłam nie tą drogą co trzeba. Droga coraz bardziej odchylała mi się od azymutu i w końcu musiałam coś z tym zrobić. No to zmieniłam drogę na właściwą. Ponieważ już kawałek ubiegłam, nie bardzo wiedziałam, czy minęłam już na właściwej jakieś skrzyżowanie, a było to ważne, bo na trzecim miałam skręcić w lewo. Trzecie skrzyżowanie wybrałam więc na oko i zaczęłam szukać jedynki. Teren nawet mi się chwilami zgadzał, o ile po ciemku cokolwiek może się zgadzać albo nie, tylko lampionu jakoś nie mogłam znaleźć. W końcu stwierdziłam, że chyba jednak nie weszłam w trzecie skrzyżowanie i nie ma innego wyjścia jak wrócić na start i liczyć drogi od nowa. A skoro już wróciłam taki kawał drogi i zmitrężyłam tyle czasu, to na pocieszenie odbiłam sobie jeszcze raz start i w ogóle zaczęłam od nowa. W międzyczasie wystartowało już sporo osób i w lesie nie czułam się tak bardzo samotna. Liczenie skrzyżować i pilnowanie azymutu doprowadziło mnie w to samo miejsce co pierwsza próba, tylko tym razem do lampionu namierzyłam się już od skrzyżowania, a nie na oko z drogi i po chwili wypatrzyłam lampion. Uffff, jaka ulga.W oddali widziałam światełka przemieszczające się po wyznaczonym przeze mnie azymucie na dwójkę, więc tak łypałam jednym okiem na kompas, drugim na światełka i tym sposobem dotarłam we właściwe miejsce. Światełek trzymałam się kurczowo w drodze na trójkę, a kawałeczek przed czwórką gdzieś mi zniknęły. Ponieważ niestety większą uwagę skupiłam na światełkach, a nie kompasie, więc oczywiście trochę mnie zniosło i nie mogłam znaleźć karmnika. Na szczęście "moje" światełka też go chwilę szukały i znowu się spotkaliśmy.
Piątkę, szóstkę i siódemkę wzięłam "na sępa", ale coraz trudniej było mi poruszać się w narzuconym przez poprzedzającą mnie grupę tempie. Przed ósemką zniknęli mi gdzieś w gęstwinie, zostałam całkiem sama nie do końca wiedząc gdzie jestem. To akurat niedługo się wyjaśniło, kiedy błąkając się to tu to tam, natrafiłam na wielką dziurę, którą udało mi się zidentyfikować na mapie. Niewiele mi z tego przyszło, bo na lampion i tak nie mogłam natrafić. Tak sobie łaziłam po krzakach łudząc się, że może jednak los będzie łaskawy i ześle jakiś trop i faktycznie był łaskawy- zesłał mi kolejnych zawodników, którzy po kolei podbiegali w jedno miejsce. Tam musiał być lampion!
PK 8
Wreszcie na mecie
Jak ja się cieszę, że dni już robią się coraz dłuższe - jeszcze chwila i żaden organizator nie da rady wyciąć mi numeru z nocnym bieganiem o osiemnastej:-)
A poniżej mój żałosny przebieg. Na tych ostatnich punktach też byłam, tylko mój zegarek chciał mi dorównać w wyczynach i też się pogubić, to przynajmniej zgubił satelitę, czy czym on się tam namierza.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz