Po powrocie z Chotomowa wykąpałam się, zjadłam i padłam. Tomek obudził mnie późnym popołudniem i od razu przywalił z grubej rury, że pora się zbierać. Hola, hola! Przecież za oknem ciemno i lodowato, to gdzie się zbierać? Po co? No tak, ale to Dystans Stołeczny.... Jak już się publicznie przyznałam, że kocham tę imprezę, to przecież jej teraz nie zdradzę z ciepłym łóżkiem. No i co było robić? Musiałam wstać i pojechać. Całe szczęście, że etap był po mieście i dość krótki.
Ubrałam na siebie wszystko co tam miałam w szafie, no bo zimno, na buty kolce, bo ślisko i tylko o czołówce nie pamiętałam, ale Tomek na szczęście był czujny. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, ze zdziwieniem skonstatowałam, że wszystkie chodniki są idealnie odśnieżone i posypane, wiec zapadła decyzja - zdejmujemy kolce. Już przy pierwszym punkcie zastanawiałam się czy to na pewno było dobre posunięcie. O ile chodniki były w stanie idealnym, to park stanowił jedno wielkie lodowisko.
Do jedynki to jeszcze dawało się w miarę spokojnie podejść po trawniku, ale już do dwójki bałam się lecieć po prostej i wolałam alejką. Do dziesiątki punkty stały miedzy blokami, więc biegało się dobrze. Dwunastka stała na środku lodowiska (czyli parku) więc znowu kombinowałam jak ją zajść alejkami, które choć nie idealne, to jednak dawały jakieś szanse na bezpieczne dotarcie. Udało się.
Między dwunastką a trzynastką rozciągała się idealna gładź. No dobra, może nie była idealnie równa, ale chodzić to się po tym i tak nie dawało. Nie wiem dlaczego obiegnięcie tej pułapki wydawało mi się za długie, a może zadziałał przykład innych zawodników, w każdym razie postanowiłam przejść po lodzie. Trzymałam się wszystkiego czego się dało, a że przede wszystkim (a właściwie jedynie) było to powietrze, więc wielkiego oparcia raczej nie miałam. Pokonanie tego krótkiego odcinka zajęło mi chyba tyle czasu, że obiec zdążyłabym ze trzy razy. W końcu jednak złapałam grunt pod nogami. Ale jak ja się rozgrzałam podczas tej przeprawy! Byłam gotowa ściągnąć z siebie z połowę warstw.
Reszta punktów znowu stała między blokami z dobrze utrzymanymi chodnikami, więc nie było problemu. Jedynie do szesnastki, jeszcze na obrzeżach parku trzeba było podejść czujnie.
Na krótkiej, ale naszpikowanej dwudziestoma dwoma punktami trasie, z 2,8 km udało mi się zrobić 3,9 km, no ale nie dawało się na krechę - albo przeszkadzały budynki, albo lądolód.
Dwa biegi jednego dnia trochę dały mi do wiwatu, ale nie żałuję. Czasem trzeba się sponiewierać.
Chwilami GPS łapał tak sobie - naprawdę byłam na wszystkich punktach:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz