Przez długi czas nie było wiadomo - będą te Manewry, czy nie. Sytuacja jaka jest, każdy widzi, więc tak prawdę mówiąc, nawet w ostatniej chwili mogło się wszystko zmienić.
Mieliśmy dylemat na jaką trasę się zapisać - Tomek oczywiście chciał himalajską, ja szacowałam swoje siły w okolicach tatrzańskiej, a Agata celowała w beskidzką, był tylko problem, bo jej dotychczasowy zespół poszedł w rozsypkę. Krakowskim targiem zapisałam siebie i Tomka na alpejską zimową, a Agatę na domową i tym sposobem nikt nie był usatysfakcjonowany. Ale przynajmniej termin zapisów nam nie minął, bo powoli na to się zanosiło.
W tym roku teren zawodów poznaliśmy wcześniej niż zwykle i okazało się, że mniej więcej trafiliśmy z przewidywaniami. Jeszcze został tylko do pokonania dylemat co na siebie włożyć, żeby nie było ani za ciepło, a ni za zimno, ani za mokro. A na sam koniec okazało się, że nie mamy nic do pogryzania na trasę, bo jakoś nam to umknęło. Dobrze, że wodę chociaż mieliśmy w kranie:-) W sobotę wyruszyliśmy wcześniej żeby po drodze uzupełnić braki żywnościowe i nie spóźnić się na pociąg, którym mieliśmy dotrzeć z Pilawy do Garwolina. Samochód zostawialiśmy przy mecie, żeby potem mieć bliżej.
Startowaliśmy tak gdzieś w połowie stawki, koło godziny osiemnastej, miałam więc nadzieję, że przed świtem będziemy już we własnych łóżkach, a nie w ciemnym lesie.
Dostaliśmy mapy i zaatakowały nas strzyżaki. Fakt - to okropne stworzenia, więc nic dziwnego, że autor mapy chciał nas nimi postraszyć. Pięć strzyżaków na mapie swoimi rozdętymi brzuszkami powiększały nam wycinki, co niby miało ułatwić znalezienie właściwego lampionu, a często po prostu zasłaniały sobą drogi i przecinki, którymi można było wygodnie podejść pod punkt. Ale o tym przekonaliśmy się później.
Tymczasem już pierwszy punkt od razu trochę zbił nas z pantałyku, bo okazało się, że trzeba wycofać się z boksu startowego, przejść przez miejsce oczekiwania, przeciąć drogę i dopiero wtedy wejść w las. Jakoś nam się to wydało dziwne i z tego wszystkiego zamiast pójść najkrótszą drogą, my obeszliśmy punkt naokoło i nadeszliśmy do niego od dupy strony. Na dokładkę nawet nie byliśmy pewni czy to nie stowarzysz, ale nic innego nie znaleźliśmy w pobliżu, więc wzięliśmy, co było. Po śladach wycofaliśmy się do skrzyżowania przecinek i stamtąd rowem do punktu drugiego. Poszło gładko. W międzyczasie zorientowałam się, że przedobrzyłam z ilością warstw ubrań na sobie, więc rękawiczki i jeden buff wylądowały w plecaku, a softshell musiałam rozpiąć. Ufff....
Z kolejnymi punktami radziliśmy sobie nieźle, do tego stopnia, że cały
czas wiedziałam gdzie jestem i gdzie iść i o dziwo - w ogóle się nie
kłóciliśmy. Ta nasza zgodność aż zaczęła mnie niepokoić, bo to mogło
oznaczać tylko jedno - zło pierdyknie znienacka. Znienacek dopadł nas przy PK 6, który był pierwszym punktem na strzyżaku. W jego okolice doszliśmy przecinką, znaleźliśmy górki i pozostało tylko zlokalizować właściwą przełączkę. Tomek ustawił mnie jako świecący punkt lokalizacyjny, a sam poszedł czesać. Po chwili wrócił triumfalnie oznajmiając, że znalazł. Niestety, jak się później okazało, był to stowarzysz (jedyny jakiego wzięliśmy), a właściwy punkt wisiał gdzieś w zasięgu mojej ręki, ale jakoś nie rzucił nam się w oczy. No szkoda, szkoda...
To jeszcze PK 5
Do siódemki prowadziła droga, która miała przeciąć przecinkę, na której spodziewaliśmy się punktu. Niestety, droga, którą szliśmy zaczęła zanikać, pojawiać się, znowu zanikać i w efekcie zamiast jej przedłużeniem, poszliśmy inną, krzyżująca się z nią. Tym sposobem co prawda doszliśmy do przecinki, do której chcieliśmy dojść, ale w innym miejscu niż zakładaliśmy. Kiedy więc skręciliśmy w prawo, zamiast obniżenia z rowem znaleźliśmy skrzyżowanie przecinek. Miało to i dobre strony, bo przynajmniej szybko zlokalizowaliśmy się na mapie. Droga wywiodła na manowce nie tylko nas, jeszcze kilka ekip było w tej samej sytuacji. Punkt okazał się chyba najbardziej zaskakującym, bo lampion wisiał wewnątrz przepustu i kto miał krótką rękę musiał dobrze pokombinować.
Podbijam punkt, a Tomek z drugiej strony fotografuje.
Ósemka i dziewiątka znowu leżały na powiększonych strzyżakach, ale poradziliśmy sobie z nimi bezproblemowo. Dziesiątka na cieku wodnym też nie stanowiła problemu. Jedenastka miała być na końcu czegoś. To coś było długie, zaznaczone przerywaną linią i w pierwszej chwili myślałam, że to ścieżka. Znalezienie końca ścieżki w lesie, ciemną nocą na ogół jest mało realne, ale trudno. W międzyczasie wykminiliśmy, że jednak będzie to nie ścieżka, a rowek, co oczywiście w niczym nie poprawiało naszej sytuacji, a nawet wręcz. Oczywiście rowka w żaden sposób nie mogliśmy znaleźć, szczególnie, że ze skrzyżowania namierzyliśmy się na jego koniec zamiast ciut dalej, tak żeby się z nim nie rozminąć. I co? I oczywiście, że rozminęliśmy się. Na metry dosłownie. Wiadomo, że w końcu wyczesaliśmy ten nieszczęsny rowek, ale chwilę nam zeszło. Potem poszliśmy wzdłuż rowu do drogi i tuż przed wyjściem na asfalt Tomek rzucił hasłem, że jego zdaniem wzięliśmy stowarzysza i on to by wrócił sprawdzić. Oooo nie, na to to ja się nie zgodziłam. Myślami to ja już byłam na drugiej stronie mapy i nigdzie nie planowałam wracać.
PK 11
Dwunastka była ciut podchwytliwa, bo granica kultur zaznaczona na mapie przez czterdzieści lat od czasu aktualności mapy nieco się zmieniła, ale tomek był czujny i nie dal się nabrać. Ja bym się nabrała.
Punkt trzynasty leżał za wsią Kościeliska Nowe. Z wsiami zawsze jest problem jeśli trzeba je przecinać w poprzek, bo na ogół gospodarstwa przylegają do siebie i nie ma się jak przedrzeć. Mimo wszystko postanowiliśmy zaryzykować i nie obchodzić naokoło, tylko iść na wprost. Mieliśmy szczęście, że wieś okazała się mała i bez ciągłej zabudowy. Do trzynastki potarliśmy więc bezproblemowo.
Czternastka od razu wzbudziła mój niepokój, bo musieliśmy się wstrzelić w koniec jednej z kilkunastu polnych dróg, a nijak nie szło się do nich rozsądnie namierzyć. No nie było od czego. Dodatkowo na biało-czarnej mapie nie dawało się zidentyfikować obiektu, na którym miał być lampion - ot, jakieś takie czarne kółeczko, ciut większe od pobliskich. W rzeczywistości okazało się ono bajorkiem, które oczywiście przeszliśmy w pewnej odległości i musieliśmy wracać, kiedy już udało nam się zlokalizować na mapie.
Na punkcie szesnastym miało być ognisko, więc praktycznie myślałam już tylko o tym, a tymczasem znowu pojawiły się trudności. Piętnastka miała być na granicy kultur, tylko nijak tej granicy nie udawało nam się wypatrzyć. Zresztą granice kultur z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku na ogół są obecnie dość rozmyte, czasem powycinane - słowem - nie ma się co mapą sugerować. Błąkaliśmy się więc po lesie, efektu z tego nie było żadnego i już nawet sugerowałam, żeby najpierw pójść na ognisko, a potem się z niego namierzyć, ale Tomek zignorował ten pomysł. Wreszcie po tygodniu tego łażenia w te i wewte zauważyłam, że raz są świerki, a raz ich nie ma. A skoro raz są, a raz ich nie ma.... Podsunęłam ten pomysł Tomkowi i to był strzał w dziesiątkę. Ja wymyśliłam czego szukać, on to znalazł i wreszcie mogliśmy pójść na upragnione ognisko.
W poszukiwaniu kulturalnych granic.
Na ognisku najpierw podbiliśmy punkt, żeby nie zapomnieć, potem zatrzymaliśmy czas oddając mapy i kartę startową organizatorom, i wreszcie nażarliśmy się kiełbasy z ogniska, którą później odbijało mi się aż do mety. Ale przynajmniej miało czym. Nie bardzo było na czym posiedzieć, a stanie nie dawało ulgi zmęczonym nogom, więc na ognisku nie zabawiliśmy długo. Przed nami było jeszcze siedem punktów, a ja już marzyłam o powrocie do domu.
Siedemnastka to kolejny punkt na strzyżaku, ale łatwy do znalezienia, podobnie dwa kolejne już na zwykłej mapie. Dwudziestka na ostatnim już owadzie w sumie też nie była trudna, ale gdybym nie interweniowała, to Tomek wbiłby stowarzysza, bo przy liczeniu odległości machnął się o jakieś sto metrów. Ja na szczęście z nudów liczyłam parokroki i oprotestowałam. Z dwudziestki można było albo pójść na północ do drogi, albo wrócić po śladach do przecinki (drogi?) na południu. Wybraliśmy tę drugą opcję, z tym, że drogi jakoś znaleźć nie mogliśmy. Wyszło trochę głupio, bo po raz kolejny ruszyliśmy w stronę PK 20, tyle, że teraz podnóżem wydmy. Szliśmy, szliśmy i szliśmy, ja już miałam dość, aż w końcu doszliśmy do drogi. Niestety - nasza droga krzyżowała się z inną, a wszystko to odbywało się pod powiększonym odwłokiem strzyżaka, który zasłaniał całą sytuację. Oczywiście, że skręciliśmy w tę niewłaściwą odnogę i oczywiście nie zauważyliśmy tego. Obie drogi zasadniczo prowadziły na wschód, tyle że nasza miała dodatkowo odchyłkę na południe. Niby zauważyliśmy ten fakt, ale jak człowiek chce, to wszystko sobie zracjonalizuje. Minęliśmy przepust i kawałek za nim powinno być skrzyżowanie od którego planowaliśmy się namierzyć. Pewnie by było, gdybyśmy my byli na właściwej drodze. Ruszyliśmy dalej, bo może to nie ten przepust... Za kolejnym przepustem zamiast skrzyżowania znaleźliśmy koniec lasu. Ooooo, to nas trochę zaskoczyło. Nie pozostało nic innego jak po pierwsze zawrócić, po drugie odnaleźć się na mapie. Na szczęście okazało się, że nie byliśmy jakoś dramatycznie daleko od punktu, tylko zamiast na północ od niego, jak planowaliśmy, znajdowaliśmy się na południe.
Ostatnie dwa punkty były już formalnością, oczywiście pod względem nawigacyjnym, bo między PK 22 a 23 rozciągał się teren z bagienną roślinnością i bardzo wąziutką ścieżynką, na mapie zaznaczoną jako przecinka. Niech będzie i przecinka.
Przed samą metą czekała nas jeszcze jedna niespodzianka - rzeczka na tyle szeroka, że ja nie dałam rady jej przeskoczyć. Tomek - owszem - hycnął, ale mój kręgosłup już raz mi dobitnie powiedział co myśli o takich skokach i wcale, ale to wcale nie chciałam przypomnienia. W końcu w akcie desperacji po prostu wlazłam w tę lodowatą wodę i przeszłam na drugi brzeg. Ostatecznie i tak już wracaliśmy do domu. Co prawda do stacji kolejowej, przy której zostawiliśmy samochód trzeba było jeszcze podejść półtora kilometra, ale to już był spacer bez presji czasu.
Niełatwo było dostać się na metę.
Cóż, nie poszło nam tak dobrze jak w poprzednich latach, ale zabawa jak zawsze była przednia. I jak zawsze doceniłam to dopiero po odespaniu, bo na trasie mój zachwyt był jakby ciut mniejszy.
To co? Do zobaczenia za rok!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz