Już się wydawało, że zawsze będziemy biegać w tych samych miejscach w Warszawie i okolicach, a tymczasem UKS OSiR Góra Kalwaria przygotował nam niespodziankę i zaprosił w swoje okolice. Wzięli i zorganizowali otwarte zawody w BnO "Orientuj się jak MISTRZ". Nooo, tam to nas jeszcze nie było. A jak nie było, to oczywiście musieliśmy pojechać.
Tomkowi skądś wzięło się, że do góry Kalwarii jedzie się jakieś pół godziny, a już na pewno poniżej godziny. Efekt był taki, że w minucie startowe Tomka wciąż byliśmy w trasie i zaczynaliśmy się obawiać, czy zdążymy na moją, dziesięć minut później. Ledwo zatrzymaliśmy auto na parkingu, a Tomek wystrzelił z niego jak z procy i pognał na start. Ja ogarnęłam się na spokojnie i też ruszyłam wypatrując wstążeczek, które miały doprowadzić do celu. Zgubiłam się tuż za ogrodzeniem stadionu, ale widok innych zawodników naprowadził mnie na trop. Nie miałam pojęcia jak daleko jest do startu, bo jakoś tej informacji organizatorzy nie uznali za ważną i nie zamieścili w komunikacie technicznym. Na wszelki wypadek biegłam, bo lepiej być za wcześnie, niż za późno. Najpierw trafiłam na metę. Stanęłam i dziwiłam się, dlaczego nie ma obsługi startu i co jest grane i dopiero po chwili zauważyłam stojak z napisem "meta". Dopytałam kręcących się wkoło osób, którędy na Grunwald (znaczy się na start) i pognałam, bo już naprawdę zrobiło się późno. Wieść gminna głosi, że przy wyjściu z bazy wisiała kartka z informacją, że na start jest kilometr. Ja nie zauważyłam. Do boksu startowego wpadłam niemal w ostatniej chwili, a Tomek wciąż czekał aż go wepchną gdzieś w wolną minutę.
Teren zupełnie nieznany, więc miałam lekkie obawy biorąc mapę do ręki. Odruchowo od razu ruszyłam na azymut, ale jak zaczęłam omijać co bardziej grząskie piachy, to do punktu dotarłam sporym zakolem. Chyba lepiej by było pobiec wzdłuż wału przy strzelnicy. Ale grunt, że trafiłam.
Kawałek za jedynką spotkałam Krysię, która stwierdziła, że nie może znaleźć dwójki. Zazwyczaj w takich sytuacjach też zaczynam czesać teren, ale tym razem postanowiłam twardo iść za głosem kompasu i podzieliwszy się informacją, co mówi mój kompas, pognałam dalej. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że przecież dwójki Krysia szukała dużo za wcześnie. Nie zajarzyłam od razu tego. Mój kompas na szczęście doprowadził mnie do celu bezproblemowo.
Do trójki pobiegłam niemal dokładnie po kresce, podobnie do czwórki. Za to do piątki wybrałam już wariant drogowy. Pod koniec trochę przekombinowałam, bo za późno skojarzyłam, że skoro punkt stoi na skraju ciemnozielonego, to lepiej obejść, niż się bezsensownie przedzierać przez gestwinę. Dużo nie nadrobiłam, ale nie lubię mało logicznych przebiegów. Szóstka była tuż obok, a siódemko hen, hen daleko. Ale przynajmniej prawie całą odległość można było przebiec drogami. Nie omieszkałam skorzystać.
Kolejne punkty już zdecydowanie azymutowe. Troszkę się bałam, czy nie pogubię się w nagłym pofałdowaniu terenu pełnym górek, obniżeń, rowków i kopczyków, ale poszło bezproblemowo. I tak aż do samej mety. Normalnie ani raz się nie zgubiłam!!! W zupełnie obcym terenie. Skoro nawigacja szła mi tak dobrze, to oczywiście kondycja, a w zasadzie jej brak, musiała wszystko zepsuć. Część trasy dosłownie przeczłapałam, bo wyjątkowo źle mi się tego dnia biegało. Byłam pewna, że będę gdzieś w ogonie wyników, a tymczasem miła niespodzianka - jedenaste miejsce na ponad trzydzieści osób na mojej trasie. Całkiem satysfakcjonujący mnie wynik. W nagrodę, już po powrocie Tomka, obżarliśmy się ciastem serwowanym w bufecie i jakież to było pyszne ciasto. Mogłabym codziennie jeździć tam na zawody.
Zobaczcie jakie wielkie kawały!
A tak wyglądała mapa:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz