Kiedy jakiś czas temu oświadczyłam Tomkowi, że dojrzałam do udziału w Hale, to zdecydowanie miałam na myśli Małą Hałę. Ponieważ jednak dla Tomka Mała Hała to jest nic, więc drogą kompromisu (cha, cha, cha) zapisaliśmy się na dużą. Uznałam, że przecież i tak przejdę tylko i wyłącznie tyle, ile dam radę i ani kroku więcej, więc szkoda czasu na spieranie się - duża czy mała. Po pewnym czasie, kiedy byliśmy już zapisani i opłaceni, zdałam sobie sprawę z pewnej niedogodności - na Hale nie będzie noclegu, odprawa ma być o 7.30, dojazd zajmie ze dwie godziny i jak nic trzeba będzie wstać o czwartej rano! Czwarta rano! Ja mogę nie dojeść, nie dopić, ale bez snu nie funkcjonuję. Ale nic to - dam radę przejść dziesięć kroków, to tyle przejdę, może kilometr, a może się rozkręcę i z pięć przelecę - tak sobie rozmyślałam. W piątek położyłam się spać jakoś przed dziewiątą wieczór i nawet w miarę szybko zasnęłam, resztę dospałam w samochodzie i rano nawet nie było tak tragicznie.
W bazie zastaliśmy liczne grono uczestników, mimo konkurencyjnego Nocnego Marka, który miał startować wieczorem. Z niecierpliwością czekaliśmy na odprawę i rozdanie map, żeby zobaczyć co nas czeka, dopasować tradycyjne na Hale lidary i zaplanować trasę.
Mam! Mam mapy!
Na okoliczność licznej reprezentacji
Stowarzyszy postanowiliśmy pójść całą bandą, bardziej
rekreacyjnie niż wyczynowo, co bardzo mi odpowiadało. Jeszcze tylko trzeba było ustalić jak idziemy. Moja propozycja była tak minimalistyczna, że nie miałam odwagi nawet jej przedstawić, ot, takie małe kółeczko dookoła bazy. Propozycje reszty grupy były przerażająco rozległe, ale wyszłam z założenia, że najwyżej na jakimś etapie odmówię współpracy i już. Mieliśmy pójść prawą stroną mapy na południe do rzeki Jabłonicy i w zależności od czasu i sił albo iść jeszcze bardziej na południe, albo zacząć wracać. Udawałam, że zupełnie spoko, bo co będę marudzić już na starcie.
Chyba większość uczestników wybrała ten sam kierunek wariantu co i my, bo przy PK 4P, który braliśmy jako pierwszy, do perforatora ustawiła się kolejka.
Po 4P mieliśmy wycinek lidarowy z pięcioma punktami, w sumie za 20 punktów przeliczeniowych, więc wartościowy. Na lidarach to ja się znam jak świnia na gwiazdach i rzadko udaje mi się coś z tej szarzyzny wydedukować, ale mądrze potakiwałam, starałam się iść na czele pochodu i ogólnie robić wrażenie bardzo zaangażowanej. W sumie to nawet nie było takie trudne wziąwszy pod uwagę, że poza Barbarą i Tomkiem reszta grupy była podobnie jak ja zorientowana gdzie, po co i dlaczego w taki sposób idziemy. Pewnie czułam się tylko na tych fragmentach, gdzie można było iść na azymut. Tych akurat było mało, bo ciągle coś trzeba było obchodzić.
Przy 6G po raz pierwszy na trasie mieliśmy do czynienia z charakterystycznymi dla tego regionu rudnymi dołami czyli wyrobiskami górniczymi, które wyglądają jak spore kopce, każdy z dziurą w środku. I właśnie przy takiej dziurze wisiał lampion, a nad nim znowu tłoczył się tłum, bo nasz wariant przejścia najwyraźniej cieszył się dużą popularnością.
2G wisiał sobie w ogromnej i głębokiej dziurze i nawet nie próbowałam złazić do niej, tylko posłałam tam moją kartę startową za pomocą Ani, która wykonała efektowny zjazd na dno, zakończony gwałtownym lądowaniem.
Ciężko było o sensowny wariant przejścia między punktami.
Następne skupisko punktów znów było lidarowe, ale przynajmniej można było do niego dojść przecinkami i wiadomo było gdzie iść. O ile do tej pory uważnie śledziłam gdzie jesteśmy i starałam się zawsze umiejscawiać na mapie, to teraz powoli zaczynałam tracić czujność, bo a to batonik, a to soczek, a to coś zagadać. Tym niemniej wciąż starałam się wyglądać mądrze i nawet parę razy udało mi się pokazać na mapie miejsce naszego pobytu tym, którzy już wcześniej utracili kontakt z mapą.
Punkt 5J wydawał mi się w ogóle nie do znalezienia, bo znowu weszliśmy w rejon rudnych dołów, ale tym razem były ich setki. I jak trafić do tego jednego, konkretnego??? Gdybym mogła sobie powiększyć mapę tak, jak teraz jej obraz na monitorze, to wiedziałabym, gdzie są ścieżki i mogłabym policzyć kierując się nimi, ale wtedy, w lesie, przy moim popsutym wzroku i braku okularów, to była totalna abstrakcja. Szłam więc za grupą, ale wciąż z mądrą miną, żeby nie było! Między 6J a 4J to już zupełnie się pogubiłam, choć akurat to był łatwy fragment, ale jakoś zajęłam się bardziej swoimi myślami niż śledzeniem trasy. Na szczęście Basia z Tomkiem doprowadzili nas gdzie trzeba.
Po drodze po raz pierwszy i nieostatni spotkaliśmy Olafa z Miśkiem, którzy nadchodzili z naprzeciwka i każde kolejne spotkanie (a było ich kilka) wyglądało tak samo. Nawet za którymś razem padło podejrzenie, że może jesteśmy na dwóch różnych rajdach, bo w końcu z jakiegoś powodu chodzimy w przeciwfazie.
Kolejny wycinek lidarowy.
Z 2C poszliśmy na 4C, gdzie mieliśmy znaleźć głaz narzutowy. Jak uczy doświadczenie pojęcie "głaz" jest bardzo pojemne i może oznaczać zarówno kamol większy od człowieka, jak i małą popierdółkę do kolan trudno zauważalną w trawach. Nasz głaz na szczęście okazał się pośrednich rozmiarów, taki w sam raz, żeby go nie przeoczyć.
Po dwóch punktach z normalnej mapy znowu weszliśmy na wycinek lidarowy. Tym razem musieliśmy dobrze przemyśleć kolejność zaliczania punktów, bo na koniec czekała nas przeprawa przez rzeczkę, którą mogliśmy pokonać albo mostem przy 3T, albo nie wiadomo jak, ale za to gdziekolwiek. Mi najbardziej podobał się wariant 3T, 5T, 6T i na koniec 7T, a potem to się zobaczy, bo tak w głębi serca miałam nadzieję na jakieś spektakularne przedzieranie się przez wodę po pas, jakieś dramatyczne chwile, no - sami wiecie. Most? Cóż - most jest dla cieniasów. O dziwo, grupa przyjęła wariant bez marudzenia i ruszyliśmy w stronę wąwozopodobnej dziury z 3T. Kawałek dalej, kiedy już ruszyliśmy na kolejny punkt, w środku lasu drogę zagrodził nam mur. Od razu przypomniały mi się
Nocne Manewry, gdzie na wygodnej, prostej, szerokiej przecince marsz
zakończyło nam ogrodzenie, które można było obejść albo w prawo, albo w
lewo i nie wiadomo, z której strony jest krócej. Tutaj na szczęście widać było koniec budowli, więc wariant obejścia był prosty.
5T znowu było w rudnym dole i nawet nie próbowałam połapać się, do którego mamy iść, bo liczenie tych kopczyków to masakara.
5T znowu było w rudnym dole i nawet nie próbowałam połapać się, do którego mamy iść, bo liczenie tych kopczyków to masakara.
Z 5T ruszyliśmy w stronę cywilizacji, czyli wsi Górka. Z tą cywilizacja to zawsze jest taki problem, że między lasem, a drogą stoi rząd zabudowań, ogrodzony tak, że mysz się nie prześlizgnie, a co dopiero grupa sześcioosobowa. Tylko czekaliśmy kiedy z któregoś domu wyskoczy gospodarz z widłami, ale poza ujadającym psem nikt się nami nie zainteresował. Zwiedziliśmy kilka podwórek zanim udało nam się sforsować ogrodzenie metodą rozdrutowania zadrutowanej bramki. Całe szczęście, że trafiliśmy na taką, bo przełażenie górą chyba już jest poza zasięgiem moich możliwości fizycznych:-) We wsi, na asfalcie znowu spotkaliśmy Olafa z Miśkiem w przeciwfazie, a potem dotarliśmy na skraj wielkiej dziury z PK 6T.
7T stał na końcu nasypu i kiedy już się do niego zbliżyliśmy, grupa poszła nasypem, a Tomek prosto na rozlewisko, w największe krzaczory. Z automatu poszłam za nim, bo może podświadomie brakowało mi chociaż namiastki atrakcji, jakich zawsze dostarczał mi swoimi wariantami przejścia. Grupą chodziliśmy do bólu przewidywalnie i logicznie. Po podbiciu punktu zeszliśmy obejrzeć rzeczkę i sprawdzić możliwości dostania się na drugi brzeg. Rzeczka nie była nachalnie duża, ale zbyt szeroka żeby przeskoczyć. Można było pójść trochę w prawo, trochę w lewo i poszukać węższego miejsca, ale zanim podjęliśmy decyzję, Tomek wlazł w wodę i najzwyczajniej przeszedł na drugą stronę. Z entuzjazmem podążyłam za nim ciągnąc ze sobą grubą gałąź, którą Bartek wcisnął mi w ręce, żeby robiła za mostek. Boszszsz - mostku mu się zachciało! Oczywiście, że nie udało się zbudować żadnej przeprawy i wszyscy przeszli w bród, z czego większość nawet chwaląc sobie tę miłą ochłodę umęczonych już nóg. Listopadowe kąpiele wcale nie są takie złe, szczególnie, że pogodę mieliśmy wyśmienitą, słonko świeciło, a od szybkiego marszu byliśmy dobrze rozgrzani.
Budujemy mosty dla pana starosty...
Wzdłuż rzeki, nie przejmując się już pomniejszymi mokradłami po drodze, dotarliśmy do leśnego bajorka z punktem 8E, naszą najcenniejszą zdobyczą, bo do żadnej dziewiątki nie dotarliśmy. Zresztą nawet nie było takiego planu.
Skoro byliśmy już po południowej stronie rzeki, postanowiliśmy wziąć 6E, chociaż kusiło nas też 4E i 3E. Stwierdziliśmy jednak, że lepiej nie ryzykować, bo połowa czasu minęła i trzeba było zacząć kierować się w stronę bazy, a nie oddalać się od niej. 6E okazał się najbardziej krwawym punktem, bo broniły go przed nami krzaki, jeżyny, dzikie róże, tarniny i wszystko co jest kolczaste.
Po 6E czekał nas kilkukilometrowy przebieg asfaltem i wykorzystaliśmy to do podkręcenia tempa. Na szczęście było w dół i po płaskim.
5B to kolejna rudna góra, podobnie 3B. Za to między tymi punktami natrafiliśmy na punkt żywieniowy. Szkoda tylko, że nie dla nas, a dla zwierzątek:-( Ale jakie tam były rarytasy! Arbuz, winogrona, papryka, marchewka, rzodkiew, kukurydza.... Nie wiem jakim cudem powstrzymałam się od zeżarcia przynajmniej arbuza.
W drodze na 3A duch w narodzie podupadł. Najpierw wypatrzyliśmy na mapie, że w sumie do punktu prowadzi prosta przecinka, ale nasze samozadowolenie zburzyła Basia twierdząc, że nie przecinka, tylko rów, który przecinaliśmy już wcześniej między 5B a 3B. Stwierdziła i ruszyła przodem. W żaden sposób nie potrafiliśmy przyswoić tej rewelacji, ale posłusznie ruszyliśmy za nią. Im bardziej zwiększał się odstęp między nami a przewodniczką i podążającym za nią Tomkiem, tym bardziej umierała w nas wiara w słuszność poruszania się wzdłuż rowu. Kiedy już byliśmy na skraju buntu okazało się, że jednak Barbara ma rację, bo najpierw słupek skrzyżowania przecinek potwierdził miejsce naszego pobytu, a kawałek dalej zobaczyliśmy lampion.
Punkt 2A był chyba najłatwiejszy - kapliczka myśliwska w Bryzgowie, przy samej drodze.
Po 4A pożegnaliśmy Anię i Zuzę, które uznały, że wyrobiły już dzienną normę chodzenia, za to mają zaległości w shoppingu i postanowiły udać się na zakupy do Przysuchy. Złożyliśmy więc zamówienia, pomachaliśmy im i poszliśmy dalej.
3P to kolejny początek (a może koniec? nigdy nie wiem) cieku i znowu to, co znaleźliśmy po chwili poszukiwań, nie spełniło jakoś specjalnie naszych oczekiwań. A przynajmniej moich, bo kawałek dalej znalazłam znacznie większy rowek.
Przy 5P znowu zaczęliśmy spotykać innych uczestników Hały, co świadczyło, że jesteśmy coraz bliżej bazy i każdy powoli wraca. Punkt stał przy opuszczonych budynkach produkcyjnych czy czymś takim, tuż przy stawie, czy raczej basenie przeciwpożarowym, a dookoła rozciągał się łan wysokich, malowniczych traw.
Został nam ostatni wycinek lidarowy, a potem w zależności od czasu chcieliśmy jeszcze coś zgarnąć z głównej mapy. 6W wisiało nad wieeelką dziurą, na dnie której płynął sobie strumyk. Po drugiej stronie strumyka, tylko kilkaset metrów dalej, na górze skarpy stał 3W, a jeszcze dalej 4W. Oznaczało to, że najpierw musimy zejść na dno zagłębienia, potem sforsować strumyk (co to dla nas) i ponownie wdrapać się na górę. Przy 5W natrafiliśmy na dwa stowarzysze z Małej Hały, ale wiedzieliśmy, że jak przy lampionie nie ma perforatora, tylko dynda kredka, to nie należy tykać, tylko obejść z daleka:-)
Po zaliczeniu ostatniego lidara skalkulowaliśmy, że damy radę zebrać jeszcze 4H i 5H. Bardzo kusiło nas 8A, ale niestety było zbyt ryzykowne. Moglibyśmy nie zmieścić się w limicie czasowym.
4H - nad rzeczką, opodal krzaczka.... - trochę przedzierania się, trochę moczenia nóg, bo nie warto było już dbać o suche, skoro meta blisko.
Przy 5H kłębiło się już kilka ekip, z Olafem i Miśkiem na czele. Punkt stał w dość głębokim jarze i wyłazić z niego musiałam czterokończynowo. Inne metody groziły odpadnięciem od ściany i zsunięciem się na dno. A tego bardzo, bardzo nie chciałam.
Do mety było stosunkowo blisko, a co najważniejsze poza odejściem od punktu już tylko po asfalcie, więc lajtowo. Zdążyliśmy w limicie, a nawet byliśmy parę minut przed czasem. W bazie czekała pyszna grochówka, no i przede wszystkim wreszcie można było usiąść, bo nogi już mi zaczynały wchodzić w głąb człowieka.
Z czasem baza zaczęła pustoszeć, ale my postanowiliśmy zostać do ogłoszenia wyników, bo wykalkulowaliśmy, że Przemek powinien zająć miejsce na podium. Przemek na imprezę dojechał nami i tak też miał wracać, byliśmy więc sprzężeni ze sobą. Jako pierwsze ogłoszono wyniki kobiece i bardzo się zdziwiłam zajęciem drugiego miejsca (ex aequo z Basią i Dorotą), no bo przecież szliśmy tylko towarzysko i rozrywkowo, a nie wyczynowo. A kobitek tym razem kilka było. Pierwsza była Gosia z teamu Wydry i wreszcie miałam okazję na własne oczy zobaczyć bohaterkę moich ulubionych filmików. Tak trzymaj Gosia! Przemek też zajął drugie miejsce, ale u panów rywalizacja była na poważnie, więc wcale nie są to miejsca równoważne - żeby sobie nikt tak nie myślał. Szkoda tylko, że dyplomów nie dawali, bo jak tu teraz znajomych przekonać o swoim geniuszu? :-)
A tak wygląda nasz ślad na mapie:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz