czwartek, 24 maja 2018

Ujarani.

Z Rymanowa pojechaliśmy prosto do Bochotnicy na następną imprezę, tym razem już normalną, czyli z punktami kontrolnymi:-) Po drodze grzmiało, lało, praskało żabami i chwilami w ogóle nie było widać drogi przed nami. Od razu wyobraziłam sobie jak będzie następnego dnia wyglądała nasza trasa i aż mną wstrząsnęło z grozy.
Dojechaliśmy dość późno i praktycznie nie pozostało nic innego, jak od razu kłaść się spać.  Tomek aczkolwiek psychicznie czuł się jak zwycięzca i bohater, to fizycznie zaczął odczuwać skutki przebieżki po górach i coraz to nowe fragmenty człowieka zaczynały go boleć. Zrobiłam mu więc masaż bohaterskich części ciała i poszliśmy spać.
Rano zadeklarowaliśmy organizatorowi wczesne wyjście i po tradycyjnych przygotowaniach plecaków i nóg ruszyliśmy jako drugi zespół.

 Ruszamy na trasę.

Od razu pojawił się dylemat - od czego zacząć? PK W był tak trochę od czapy i po obejrzeniu go na mapie postanowiliśmy zostawić go na koniec. PK N był daleko od bazy, a my chcieliśmy już, natychmiast coś znaleźć. Nie pozostało więc nic innego jak iść na PK 55. Doszliśmy bezproblemowo na miejsce i zaczęliśmy czesać w poszukiwaniu lampionu. Po pół godzinie bezowocnych poszukiwań byliśmy gotowi wpisać BPK-a i wtedy Tomek przypomniał sobie, że część punktów jest bezlampionowa i trzeba tylko odpowiedzieć na pytanie. Z tego wszystkiego nie doczytaliśmy dokładnie ile gatunków nietoperzy zimuje, ale też i pytanie było nieprecyzyjne, bo przecież nietoperze nie odlatują na zimę do ciepłych krajów. A może odlatują? W każdym razie już na pierwszym punkcie zaliczyliśmy stowarzysza, ale ostatecznie nazwa klubu do czegoś zobowiązuje, nieprawdaż?

 Tak się bierze stowarzysza.

Trasa wiodła głównie jarami, wąwozami, a punkty były umieszczone albo na początku, albo na końcu jaru i albo na górze, albo na dole - tak dla urozmaicenia. Ale jakie te wąwozy są piękne! Przez pierwsze jakieś dwadzieścia punktów aż pojękiwałam z zachwytu i cieszyłam się na każdy kolejny  (no dobra, trochę koloryzuję), potem zaczęło mnie to z lekka nudzić i "jaki cudowny wąwóz" zastąpiłam "znowu wąwóz??" To trochę tak jak z oglądaniem zdjęć - kilkanaście można obejrzeć z zainteresowaniem, ale już przy setnym człowiek ma ochotę zamordować pokazującego.
Po drodze liczyliśmy też krzyże, ilość nóg jakie posiadają krzyże (kto by przypuszczał?), były pytania o napisy i kolory.

 Kolor drabiny.

Dużo czasu straciliśmy na PK 77 - trochę nas zniosło z azymutu, a ponieważ aktualność mapy sięgała lat 80-tych ubiegłego wieku, więc drogi kompletnie się nie zgadzały z tymi na mapie. Nawet dwie górki były jakieś takie rozmyte i niewyraźne, że nijak nie mogliśmy się zlokalizować. Ja widziałam już tylko dwa rozwiązania - olać punkt, albo zostać tam na wieki i czesać, czesać, czesać... A tymczasem rozwiązanie nadeszło samo - natrafiliśmy na przypiętą do drzewa kartkę kierującą do grobu partyzanta. Założyliśmy, że chodzi o tego "naszego", bo w końcu ile tych mogiłek  może być w lesie (choć jak mówi doświadczenie z innych imprez, czasem może być dużo).

 Józef Jeżewski "Szczyt"

Kolejnym punktem, który nas zatrzymał na dłużej był "lampion na szafie". Na mapie wyglądało, że szafy mamy szukać kawałek za ruinami domu. Minęliśmy więc jedną ruinkę, drugą i zaczęliśmy przeszukiwać krzaki, dziury, jary - czyli wszystkie miejsca, gdzie można ukryć szafę. Tymczasem na mapie była jeszcze jedna ruinka, ale autor zakrył ją czerwoną kropką środka kółeczka z punktem i choć na odległość się wszystko zgadzało, to wizualnie nic. Mi nawet do głowy nie przyszło żeby włazić do walącego się domu, bo to jest po prostu niebezpieczne, a zakładałam rozsądek u autora trasy. Tymczasem szafa stała w jednym z pomieszczeń i znalazł ją Tomek, bo jak wiadomo faceci mają mniejszą wyobraźnię i nie widzą od razu przed oczami trupa przywalonego osuniętym sufitem.

 Szafa  znaleziona - można iść dalej.

Z ciekawostek przyrodniczych - w życiu nie widziałam tak wielkich i w takiej ilości skrzypów jak w niektórych wąwozach. I w życiu tak długo nie przedzierałam się przez niekończące się pola dorodnych pokrzyw. Tłumaczyłam sobie (i Tomkowi), że to dla zdrowotności, ale jeszcze dwa dni po imprezie drapaliśmy nogi.
Wariant, który wybraliśmy na pokonanie trasy chyba był mało popularny, bo ani my nie dogoniliśmy wychodzącego przed nami zespołu, ani nas nikt nie dogonił. Dopiero w drugiej części trasy zaczęliśmy spotykać innych uczestników, ale wszyscy szli w przeciwnym kierunku. Znaczy się - wyindywidualizowaliśmy się z rozentuzjazmowanego tłumu:-)
Na sam koniec został nam PK W i oczywiście poszliśmy do niego całkiem naokoło, mijając po drodze metę. Pewnie, że można było dostać się tam krótszą trasą, ale my przecież nie idziemy na łatwiznę. Punkt umiejscowiony był w ruinach Zamku Esterki i nie dziwię się, że autor koniecznie chciał nas tam doprowadzić, mimo że całkiem nie po drodze, bo miejsce piękne i klimatyczne.

 "Okienko" w zamku.

Na metę dotarliśmy prawie godzinę po pierwszym limicie czasu, ale na trasie Tomek jakoś mnie specjalnie nie poganiał i w ogóle nie wyrywał się z bieganiem. Jakiś zmęczony po tej Jadze-Korze był, czy co?
Po tych ośmiu godzinach na trasie byliśmy kompletnie ujarani, brudni i głodni. Na szczęście w szkole działały prysznice z ciepłą wodą, a już w trzeciej odwiedzonej restauracji załapaliśmy się na obiad.
A tak w ogóle, to impreza wcale nie była taka (c)hałowa, jak to autor w nazwie insynuuje:-)
Polecam gorąco kolejne edycje!

 Ujarany Tomek.

Film wkrótce!
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz