piątek, 17 stycznia 2025

ZZK w Legionowie, czyli niby tylko trening.

Nasze kolejne bieganie to ZZK w Legionowie, w niedzielę.Teren płaski, mało urozmaicony, czyli coś dla mnie. W lesie śnieg, więc trochę liczyłam na inostrady, choć pamiętam, że te potrafią być zdradliwe. Tradycyjnie ja na trasę B, a Tomek na C.
 
W drodze na start.
 
Start

Jak zawsze wystartowałam pierwsza, bo Tomek uwieczniał. Punkt pierwszy był bliziutko i jak się okazało obydwoje zaczynaliśmy od tego samego, dzięki czemu mogę nawet udowodnić, że na punkcie byłam.
 
PK 1
 
Z jedynki na azymut do dwójki, a kawałek za dwójką znowu spotkanie z Tomkiem, który nie wiedzieć dlaczego przed punktem nagle odbił w lewo, pobłąkał się chwilę i właśnie wracał we właściwe miejsce. Ja z kolei miałam lekki problem z trójką, bo mnie dla odmiany zniosło w prawo, ale że i kolejny punkt mieliśmy wspólny, to Tomek mógł mi machnąć ręką w kierunku odpowiednich krzali pokazując, gdzie szukać.

PK 3 z odchyłem.

Od trójki nasze trasy już się rozdzieliły i ruszyliśmy w różne strony. Czwórka, piątka i szóstka znalazły się bez problemu, choć muszę powiedzieć, że mimo inostrad musiałam robić warianty autorskie, bo mi inostrady nagle ginęły, albo zaczynały iść w abstrakcyjnych kierunkach. Wolałam jednak wierzyć kompasowi.
Między szóstką a siódemka mapa kłamie. Tam było dużo więcej tej ciemniejszej zieleni i w pewnym momencie byłam już kompletnie zdezorientowana i nie wiedziałam gdzie jestem. Niby szłam zgodnie ze wskazaniami kompasu, nawet kawałki inostrady się trafiały, ale wydawało mi się, że już dawno powinnam być przy punkcie. A tymczasem było kolejne zielone i kolejne. W końcu przyuważyłam przed sobą jakiś ludzi. Przyspieszyłam. Okazało się, że to Gosia (między innymi). Hmmm, jest Gosia, to i lampion będzie - pomyślałam i starałam się trzymać blisko. Moje przypuszczenia okazały się słuszne, bo faktycznie po chwili trafiliśmy na punkt.
Niby wszystko fajnie, tylko jak się teraz wyindywidualizować z grupy, kiedy wszyscy idą w tym samym kierunku. Kombinowałam i kombinowałam i dopiero za dziesiątką, kiedy wybrałam bardzo autorski wariant po krzakach zgubiłam konkurencję.
Przed PK 12 znowu spotkałam Tomka i uwiecznił mnie na tle okoliczności przyrody:-)

W drodze na PK 12.

Trzynastkę planowałam wziąć jak najbardziej ścieżkami, ale kiedy wcześniej niż planowałam wejść w las, zobaczyłam taką konkretną inostradę - złamałam się i skorzystałam. Efekt był taki, że cały czas się bałam, bo nie wiedziałam dokładnie, gdzie jestem, inostrada zanikała chwilami, a ja tak szłam i liczyłam na łut szczęścia. No i doliczyłam się:-) Punkt znaleziony, podbity. Normalnie więcej szczęścia niż rozumu.
Czternastka planowo ścieżkami, a końcówka na azymut. A między czternastką, a piętnastką były rowy. Już trochę zapomniałam jakie rowy bywają niebezpieczne i beztrosko usiłowałam jeden z nich przeskoczyć. Ponieważ było ślisko, jedna noga skoczyła, a druga została i poczułam jak pośladek (wraz z nogą) oddziela mi się od reszty człowieka. Zabolało solidnie, aż jakiś gwiazdozbiór zobaczyłam, ale... ustałam. Taka zacięta jestem. A potem powolutku sprawdziłam, czy bez części, która odpadła, będę w stanie dotrzeć na metę. Eeee, spoko, powoli, ale jakoś pójdzie - pomyślałam i ruszyłam po piętnastkę. Na całe szczęście był to już przedostatni punkt. Siłą woli zaliczyłam jeszcze szesnastkę i dobiłam do mety. W sumie to chyba adrenalina mnie trzymała, bo już do samochodu z mety szło mi się dużo trudniej.

Jeszcze fotka z bałwanem i do domu.

No i proszę, wszyscy mówią, że trening, to tylko trening - d..y nie urywa, a jednak.... ten był wyjątkowy pod tym względem. Przynajmniej w moim przypadku.

Moja trasa.


poniedziałek, 13 stycznia 2025

Trzech Króli na Tramwajowej.

Kolejny dzień po Olimpiadzie to już tylko trening, ale oczywiście z mapą. Najbardziej ucieszyło mnie wybrane miejsce, bo mieliśmy biegać w Starej Miłośnie, w okolicy Tramwajowej. Dawno nas tam nie było i już się stęskniłam za tym terenem.

 Szykujemy się do startu.

Ponieważ zarówno Olimpiadę jak i trening organizował Alex, więc trochę bałam się co tym razem wymyśli, ale wszystko było normalnie - mapa wyglądała jak zawsze, punkty w tych samych miejscach co zawsze, spokojnie i bezpiecznie.

Start.
 
Na pierwszy punkt ruszyłam niemal z zamkniętymi oczami, bo mniej więcej stał tam, gdzie zwykle. Ponieważ było to jednak mniej więcej, więc i na punkt wyszłam tak mniej więcej, ale wystarczyło się rozejrzeć.Na kolejne trzy leciałam na tej samej zasadzie - dobiec w okolicę i rozejrzeć się. Zadziałało. Po piątce spotkałam Tomka, który pomykał na swój punkt, więc mu pomachałam radośnie.
 
Za PK 5
 
Szóstka była za wydmą, a żeby dać nam bardziej w kość, po siódemkę i ósemkę autor mapy wysłał nas z powrotem na jej drugą stronę. A była to już druga przeprawa przez wydmę. Ja wiem, że to takie nic, ale mnie bardzo spowalnia.
 
PK 8
 
Dziewiątka w ciul daleko, oczywiście po niewłaściwej stronie wydmy, ale przynajmniej ścieżkami i drogami niemal na samo miejsce. Dziesiątka też nie za blisko i na kolejnej wydmie i do tego zmylili mnie zawodnicy z innej trasy przebiegający w pobliżu i aż zeszłam kawałeczek z azymutu sprawdzić po co tam biegają. Jak dla mnie, to po nic.

PK 10
 
Na jedenastce kolejny raz spotkałam Tomka i zaliczyłam kolejną sesję zdjęciową. Wiecie już dlaczego mamy takie marne czasy:-)
 
PK 11
 
Po jedenastce został jeszcze ostatni punkt, na który pobiegłam/poszłam prościutko po kresce, bo tak. A potem tylko meta i chwila czekania na Tomka.
Miejsce w klasyfikacji oczywiście pod koniec stawki, no bo wydma, ale przyjemność i satysfakcja z pobytu w lesie - pierwsze miejsce w osobistym rankingu.

Cała trasa.
 

sobota, 11 stycznia 2025

Olimpiada, czyli co trzy głowy, to nie jedna.

Następnego dnia po FalInO wzięliśmy udział w Olimpiadzie. Tak, tak - w Olimpiadzie! No dobra, może nie światowej, tylko Międzyklubowej, ale zawsze. Ponieważ nie należymy do żadnego klubu sportowego, wystąpiliśmy w barwach "Reszty Świata".
 
Zainteresowanie tak duże, że aż kolejka się ustawiła.

A flagi Reszty Świata nie ma:-(

Start był przewidziany kategoriami, masowy, ponieważ biegać mieliśmy w formule scarelaufu. Jakoś ostatnio sporo tego scarelaufu. Już przed startem pierwszej grupy (tej z Tomkiem) okazało się, że mapa jest nietypowa, bo okrągła (dobrze, że nie globus), a do tego jeszcze bardziej nietypowa, bo bez linii północy i z poprzekręcanymi znakami typu dołki, żeby za łatwo tej północy nie namierzyć. Na mnie padł blady strach i już się przyzwyczajałam do myśli, że albo zginę, albo wrócę z jednym punktem.

Przygotowania do startu najdłuższej trasy.

Nie tylko ja wpadłam w panikę na myśl o pójściu do lasu z taką mapą. Agnieszka i Ania także miały niewyraźne miny. Popatrzyłyśmy po sobie i momentalnie znalazłyśmy rozwiązanie - idziemy razem! Zawsze to raźniej zgubić się we trzy, niż pojedynczo. Jeszcze przed startem  zauważyłyśmy, że leśna droga, przy której był start tak pi razy oko leży na linii północ-południe, tylko nie było wiadomo, z której strony co jest. Ja obstawiałam północ w stronę PK 70, dziewczyny w przeciwną. Stwierdziłyśmy, że ruszymy przed siebie i po ukształtowaniu jakoś odgadniemy, w która stronę na mapie lecimy. Szybko okazało się, że słusznie przewidziałam północ i zbliżamy się do PK 70. Przed nami leciał cały tłum, więc za wiele nie trzeba było kombinować. Do kolejnych dwóch punktów można było orientować się po ścieżkach, a dla ułatwienia po biegnących przed nami zawodnikach oraz tworzącej się w śniegu inostradzie. Nawet kiedy stawka rozciągnęła się na tyle, że nie było za kim biec, okazało się, że nawigacja bez północy wcale nie jest taka straszna i wszędzie daje się trafić. No dobra, inostrady trochę pomagały, ale i bez nich poradziłybyśmy sobie. Punkty na szczęście nie były poukrywane i przeważnie z daleka rzucały się w oczy. W pewnej chwili wręcz pomyślałam sobie, że strasznie łatwa ta trasa. 
Dla mnie najtrudniejsze było zapamiętanie, na których punktach już byłyśmy, a które jeszcze trzeba zgarnąć. Trasa wychodziła nam zygzakowata i łatwo było coś przegapić. Na szczęście co trzy głowy, to nie jedna, więc można powiedzieć, że myślało nam się trzy razy szybciej niż pojedynczej osobie. Nie wiem tylko dlaczego biegłyśmy też trzy razy szybciej. Ludzie - w pojedynkę w życiu bym tak nie zasuwała jak za Anką, która była z nas najszybsza. Chwilami to już nawet chciałam, żeby zostawiła nas na pastwę losu i pobiegła w swoim tempie. Moje marzenie się spełniło, ale dopiero po ostatnim punkcie, a przed metą. Dobre i to.
Trzeba przyznać, że ten nowy format mapy to było całkiem ciekawe doświadczenie i nawet nie takie trudne, jak myślałyśmy. W pojedynkę też bym dała radę, tyle że trwałoby to dłużej. No, znacznie dłużej.

Trzy gracje na mecie.
 
W biurze zawodów (a w zasadzie przed nim, przy wyjściu z lasu) czekała wszystkich niespodzianka - medale i upominki! Teraz to już na pewno każdy poczuł się olimpijsko!
Reszta Świata, której byłam przedstawicielką, zajęła trzecie miejsce i jak na taką zbieraninę, bez trenerów, bez zaplecza, to bardzo dobry wynik.

Ekipa Stowarzyszy.
 
A tak wyglądała mapa. Popatrzcie na dołki - faktycznie są w różne strony.



czwartek, 9 stycznia 2025

FalInO, czyli "zakazany las".

Pierwszy dzień nowego roku zamiast na Noworoczno-Bąbelkowej InO spędziliśmy w domowych pieleszach nie wyściubiając nosa na zewnątrz. Podobnie odpuściliśmy Street-O i dopiero czwartego stycznia ruszyliśmy do Falenicy.
FalInO niby tradycyjne, ale w tym roku inne, bo bez biegania po falenickiej wydmie, która stanowi teren zamknięty na Mistrzostwa Świata w RJnO. Powiedzmy sobie szczerze - sensu w tym nie ma żadnego, bo wydmę każdy zna na pamięć, ale przepisy to przepisy. 
Ciekawa byłam gdzie nas Janek wciśnie z tym bieganiem i jeszcze w domu typowaliśmy różne skrawki lasku jakie pozostały dostępne. Niewiele tego zostało. Tym niecierpliwiej wyczekiwałam chwili kiedy dostanę mapę do ręki.

Najpierw trzeba było znaleźć gps-a.

Mapa - cóż.... Nie zachwyciła. Już nawet nie chodzi o teren, bo każdy rzeźbi w tym co ma, ale czytelność była mówiąc oględnie - taka sobie. Kółeczka i numery punktów były niemal niewidoczne na mapie, zupełnie wyblakłe i zlewające się z tłem. 
Moje 10 punktów, które trzeba było zaliczyć, akurat mieściło się w dolnej części mapy i te postanowiłam zebrać. Oczywiście mogłam brać i te z górnej części, bo biegaliśmy scorelauf, ale nie wiedziałam, czy będę umiała przedostać się na drugą stronę autostrady, więc odpuściłam z góry.

Tuż przed startem.
 
Wystartowaliśmy i od razu przeoczyłam najbliższy punkt, bo nie zauważyłam go na mapie. Poleciałam więc po dwa następne, takie tradycyjne, co to zawsze są, bo blisko szkoły, a potem wróciłam na boisko po ten przeoczony.

Chaotyczny początek.

Gdybym chciała biec logicznie i ekonomicznie to w sumie powinnam wziąć 1, 7, 5, 2, a tymczasem dwójkę zostawiłam odłogiem i poleciałam po jedenastkę w lesie. No, taki tam las - drzewa między zabudowaniami, ale zawsze. 3, 4 i 6 to kolejne punkty, które udało się upchać w tym kawałku "lasu", a potem przebieg do autostrady po PK 8. PK 13 już w "mieście" (ale na łączce), a potem już tylko ulicami. I gdzie miałam największe problemy? Oczywiście w cywilizacji, a nie w lesie. Nie mogłam wstrzelić się w dwójkę, bo zamotałam się w zakamarkach uliczek i mapa w żaden sposób nie pasowała do terenu. Oczywiście w końcu znalazłam i został tylko dobieg do mety.

 Lekkie problemy z dwójką.

Mimo, że biegałam bardzo oszczędnie, mając w pamięci, że następnego i jeszcze następnego dnia też są zawody, na mecie byłam sporo przed Tomkiem. No, ale też punktów miałam do zebrania o połowę mniej. A Tomek, jak to Tomek - od progu zaczął marudzić, że punkt źle stał, że to, że tamto. Musiałam go szybko ewakuować, żeby nie demotywował organizatora, bo nie zrobi kolejnej rundy i co będzie?

Tomek na mecie.

 Mapa i mój przebieg w dolnym kawałku.

poniedziałek, 6 stycznia 2025

Nocna masakra w Lasku Bielańskim, czyli piąty etap X Pucharu Bielan

Lasek Bielański jest specyficzny, pomimo że położony w środku miasta. Sporo odkrytego terenu pośrodku, doły, nasypy i to całkiem wysokie wokoło. Krzaki także całkiem niezłe (nie do przejścia). Do tego należy dodać grudniową noc, bez śniegu i śladów, które ułatwiają nawigację. I tak oto mamy ostatni piaty etap Pucharu Bielan. Niby taki sprint, tylko 3,5 km i 35 PK. 

Centrum zawodów - w środku lasku ale dobrze zaopatrzone
Dojście na start ładnie oznakowane (wstążkami, o których pisała Renata są w pełni odblaskowe). Clear, check, pip-pip i start. 

Mokra droga prowadzi na start
Do PK 1 zachowawczo drogą. Drogą, bo las choć biały na mapie, to w rzeczywistości taki „ekologiczny”, niesprzątany: co się przewróci, to leży, a przewróciło się całkiem sporo drzew. Dobrze, że lampiony świecą z oddali. 

PK 2 za odkrytym terenem. Odkrytym, ale nie znaczy przebieżnym – cała polana jest poryta przez dziki – trzeba uważać na kostki i inne stawy. 

Pomimo przeszkód terenowych idzie dobrze. Przebiegam polanę w tę i we w tę znajdując kolejne lampiony. Lekkie zawahanie dopiero przy PK 9, coś tam omijałem i nie wbiegłem czysto na PK. 

Na końcówce dobiegu do PK 10 próbowałem ominąć krzaki, ale jak się okazało, z każdej strony było równie zarośnięte, szybciej byłoby po kresce;-( 

Kolejne PK dawało się ścieżkami. Aż do PK 18 szło wszystko dobrze. Na PK 19, zamiast ciut (naprawdę niewiele) nadrobić ścieżką postanowiłem na azymut. Niby skala 1:4000 i wszędzie blisko… po chwili znalazłem jakąś ścieżkę – nie jest źle – myślę - zaprowadzi mnie prawie na sam punkt (ma być niedaleko od ścieżki po lewej). Najpierw w oddali widzę lampion po prawej za zakrętem – to może być PK 20. Coś mi błyska po lewej, lekko z tyłu. Lampion. Miał być dołek, a tu coś sporo tych dołków. Jest lampion – w dołku – dobra nasza. I kod chyba dobry, bo kończy się na 9. Lecę w kierunku tej dwudziestki co ją przed chwilą widziałem. Dopadam lampion, pikam chipem, patrzę na kod i coś mi się nie zgadza. Kod 53 to PK 25! Gdzie ja jestem? Już wiem – to co brałem jako PK 19 to był PK 9 –jeden miał kod 39, drugi 49, w nocy to prawie takie same kody! 

Jak wiem, gdzie jestem - lecę dalej. Znowu idzie dobrze do PK 23. Biegnąc do PK 24 po pustym polu nie dostrzegam, że znajduje się on za wałem ziemnym. Szukam przed (tu jest jakaś ścieżka niezaznaczona na mapie) samotnego drzewa, ale nic tu nie ma. Aż zawracam z niedowierzaniem w stronę PK 23 i robię drugie podejście. Przez te moje manewry zaczynają doganiać mnie jakieś światełka. Do tej pory praktycznie biegłem sam – tak jak lubię. Teraz za plecami słyszę sapanie, widzę błyski świateł. 

Na PK 25 już byłem, więc łatwiej mi go znaleźć. Dalej ścieżka na PK 26 - po ciemku nie rozróżniam co to jest. Wydaje mi się, że szczyt górki, więc biegną na szczyt. Ale tam nie ma lampionu! Przyglądam się dokładniej – jednak chodzi o wgłębienie w terenie. W efekcie tego manewru prześciga mnie spora grupa biegaczy;-( 

We znaki daje się PK 29. Zielone na mapie to rzeczywiście nieprzebieżne, a wręcz nieprzechodnie zarośla. Wydostać się z nich po ciemku jest naprawdę sztuką! 

Po doświadczeniach z krzakami końcówkę staram się robić po drogach. No cóż, wynik nie jest rewelacyjny – przy sprintach te kilka minut szukania tu i tam daje wymierne efekty w postaci sporego spadku w klasyfikacji. Najważniejsze jest to, że przeżyłem i w kompletnym stanie mogę wkroczyć w nowy 2025 rok :-) 

Już po biegu. Przeżyłem!

 


 

Puchar Bielan - E 4, czyli w sztafecie z samym sobą.

Uskrzydlona trzecim miejscem z dnia poprzedniego, po cichu miałam nadzieję, że znowu pójdzie dobrze i zajmę porządne miejsce.  Tym razem jako atrakcję organizator wymyślił sztafety jednoosobowe, czyli bieg dwa razy na tym samym terenie, z nieco innymi punktami. Mapa miała dwie strony i najpierw biegliśmy pierwszą stronę, potem drugą.
 
Czy ja na pewno dam radę?
 
Start znowu był grupowy, ale już nie tak chaotyczny, bo wszyscy biegli w tę samą stronę. Startowaliśmy kategoriami i Tomek wybiegał w grupie przede mną. W mojej kategorii była garstka osób - raptem siedem, więc w sumie miejsce w pierwszej dziesiątce miałam gwarantowane.
Biegaliśmy w Popowie, tam gdzie za pierwszej bytności z dziewięciu kilometrów wyszło mi osiemnaście, czy jakoś tak. Do tej pory zdążyłam już oswoić teren i nigdy więcej nie zdarzyło mi się tak błądzić, więc zakładałam, że i tym razem pójdzie dobrze.
 
Przygotowania do pierwszego startu.
 
Do pierwszego punktu lecieliśmy całą grupą, więc tylko pierwsi musieli nawigować, zresztą punkt był tak łatwy, że wystarczyło nie zamykać oczu, żeby trafić. Po jedynce stawka zaczęła się z lekka rozciągać i pojawiły się warianty autorskie, no i teren był coraz bardziej urozmaicony. Ja tam leciałam swoje azymutem i starałam się nie sugerować innymi. Punkty okazały się łatwe i do tego widoczne z daleka i to działało na moją niekorzyść. Nie było praktycznie szansy, żeby ktoś czegoś nie mógł znaleźć, czy żeby ktoś się zgubił. Zapomnij. Wygrywał ten, kto biegł szybciej.

Pierwsza część mapy.
 
Pierwsza część biegu kończyła się na PK 9, który był jednocześnie startem drugiej mapy. Druga część poszła równie dobrze nawigacyjnie jak pierwsza, czyli po kreskach i równie marnie biegowo jak pierwsza, czyli kto chciał, to mnie wyprzedzał. Dopiero na samej końcówce powalczyłam o miejsce - najpierw przegoniła mnie Małgosia, ale potem ja urwałam się Agnieszce dosłownie na ostatniej prostej. Za to na mecie aż musiałam przysiąść, bo tak mnie to osłabiło. I tyle w temacie moich możliwości.
Ale i tak co najważniejsze w całej tej imprezie, że można było zrzucić nadmiar poświątecznych kalorii i mieć poczucie dobrze zakończonego roku - zdrowo i aktywnie.

Druga część mapy.

piątek, 3 stycznia 2025

Puchar Bielan - E 3, czyli jak umoczyć metę.

Trzeci etap (a dla mnie drugi) to scorelauf, czyli coś, co nawet trochę lubię, ale co mi absolutnie nie wychodzi. Nigdy nie umiem szybko zaplanować trasy i potem kombinuję w dziwny sposób, a na metę z reguły wracam dużo przed czasem, bo ledwo ruszę, już się boję, że się spóźnię.
Tym razem biegaliśmy w okolicy Jeziora Zapadliska, czyli w miejscu znanym już dość dobrze, co oczywiście w moim przypadku niczego nie zmienia:-)
Tym razem starty były masowe według kategorii i z nas dwojga Tomek startował pierwszy. I dobrze, bo on wybrał trasę trzygodzinną, a ja tylko godzinną, więc  w perspektywie miałam długie czekanie na jego powrót. 
Start wyglądał jak jeden wielki chaos, ponieważ każdy ruszył w innym kierunku i wyglądało to tak, jakby już na starcie wszyscy się pogubili.
 
Tomek startuje.
 
Moja kategoria startowała jako trzecia, a tak na starcie wyglądała moja konkurencja, czyli Becia i Gosia. Ja się nie załapałam na fotkę.
 
Gotowe do startu.
 
Chwilę przed startem można było obejrzeć mapę i zaplanować bieg, z tym, że ja do planowania to potrzebuję znacznie więcej czasu, więc zdążyłam wymyśleć tylko, w którą stronę pobiegnę ze startu. Jak się okazało większość ruszyła w przeciwnym kierunku i od razu podświadomość krzyczała do mnie: źle biegniesz! Przed sobą widziałam tylko jakieś dzieciaki i już się nawet zastanawiałam, czy nie zawrócić, ale w sumie po co? Jak mam narobić głupot, to poradzę sobie z tym w każdym miejscu, a jak ma być dobrze, to i tak będzie. Od tych rozmyślań w ogóle nie mogłam się umiejscowić w stosunku do ogrodzenia, które miałam po prawej stronie, a powinno się oddalać i w końcu ruszyłam bardziej w lewo. Dobiegłam do jakiś bunkrów, ale lampionu nie było. Dopiero dokładniejszy ogląd mapy uzmysłowił mi, że przedobrzyłam i szukam w dużym bunkrze zamiast w małym, który ominęłam łukiem. Podbiłam punkt i zaczęłam uciekam przed dziecięcą konkurencją.

Początek taki sobie.

Po PK 35, który po PK 34 sam się narzucał, musiałam zdecydować gdzie dalej. Do wyboru miałam punkty: 36, 42, 55, 43. Wygrał punkt 55. I to był dobry wybór, bo tam grasował Włodek z telefonem i cyknął mi pamiątkową fotkę.  Wiem, wiem - nie po fotki poleciałam do tego lasu, ale pamiątka też ważna rzecz.

PK 55
 
Nie odbiegłam daleko od startu, ale już zaczęłam myśleć o powrocie, więc naturalnym było skierowanie się do PK 43. Punkt w samym środku zielonego, ale poszło łatwo. Zaczęłam kierować się do PK 41, czyli w stronę mety, jednak po konsultacjach z samą sobą ustaliłyśmy, że może jednak starczy czasu na wzięcie wysoko punktowanego 65. Gdybym z 43 od razu ruszyła na 65, tego czasu miałabym jeszcze więcej, bo przy tych kombinacjach nadłożyłam drogi. Ale za to kawałek pobiegłam asfaltem i starałam się nadrobić jak najwięcej podkręcając tempo.
 
Trudna decyzja.
 
Po 65 kolejność była już praktycznie niewybieralna, brałam co jest po drodze, czyli 41, 57 i 31. Przez chwilę łudziłam się, że zdążę jeszcze pobiec do PK 36, ale odpuściłam. Na mecie byłam jakieś 7 minut przez limitem czasu.  Nie, nie byłam na mecie - widziałam metę. Bo meta tym razem stanowiła nie lada wyzwanie. Człowiek ją widział, a w żaden sposób nie można było się do niej dostać. Lampion stał pośrodku bajora i można było dojść albo w wodzie po kolana, albo w wodzie po kostki. Zaczęłam od pierwszego wariantu, ale szybko się wycofałam, obiegłam bajoro i próbowałam od drugiej strony. Od drugiej strony niby było łatwiej, a późniejsza legenda głosi, że komuś udało się podbić metę "na sucho".  Ja oczywiście wpadłam w wodę przy samym podbijaniu. W sumie byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie perspektywa czekania na Tomka dwóch godzin w tych mokrych butach.
 
Tomek zalicza metę od "mokrzejszej" strony.
 
Moje zakończenie etapu przed limitem miało okazać się zbawienne, bo byłam jedną z niewielu osób, której nie odliczało się z trudem zdobytych punktów. Te 7 minut pozwoliło mi powalczyć z metą i jeszcze zmieścić się w czasie. A jak zobaczyłam wyniki to aż oniemiałam - zajęłam trzecie miejsce! Niektórzy nazbierali dużo punktów, a potem "utopili" je w mecie. I jak to czasem warto być asekurantką:-)

Cała mapa i mój skromny śladzik.
 

środa, 1 stycznia 2025

X Puchar Bielan... w Dąbkowiźnie (Etap 2 nocny)

Lubię biegać nocą. Ale nie sprinty, tylko takie „normalne” biegi. Pewno dlatego, że mój pierwszy start w orientacji właśnie był nocny. I nie lubię tłoku, startów masowych. Tylko ja , las, moje światło, a inne to najwyżej gdzieś w oddali, na granicy zasięgu wzroku. 

Drugi etap Pucharu Bielan – Dąbkowizna „od drugiej strony” niż etap dzienny. Bez Renaty, bo ona nocy nie lubi. 

Centrum zawodów - tuż przy przejeździe kolejowym
Start – trudny, bo po terenie wycinki – „kłody rzucone pod nogi” przez leśników. I falstart, bo znowu nie odbiłem checka i musiałem wracać po pierwszym PK;-( 

Start - widać po czym trzeba było "biegać"

PK 1 i PK 2 to mozolne przedzieranie się przez zrąbane gałęzie, dopiero gdzieś koło PK 3 zaczęło się polepszać. Pełne skupienie i bieg praktycznie po kresce, zupełnie „jak Renata”! Może nie za szybko, ale skutecznie. 

Dopiero przy PK 5 pierwsze lekkie zboczenie z azymutu, ale miałem jak odbić się ze ścieżki. I niestety kolejny PK 6 - tu już większa skucha – zniosło mnie na sąsiednie wzniesienie, ale po nocy wszystkie wydmy wyglądają tak samo:-) 

Poszukiwania PK6 - lampionu z PK19 wcale nie widziałem!
Skoncentrowałem się i na kolejny PK udało się już trafić bezbłędnie. Uskrzydlony sukcesem na PK 8 postanowiłem pobiec wygodnie drogą. Znalazłem drogę, górka po lewej zanikła, skrzyżowanie ścieżek, odbijam w lewo i brak lampionu. Jakieś dołki, ale za blisko i jakoś ich za mało. Szukam, krążę, wreszcie dochodzę do wniosku, że muszę być za blisko. Widać zabrakło na mapie jednej ścieżki… Teraz wiem co robić dalej i po chwili docieram do PK 8. 

Wkraczam na fragment mapy do tej pory nieużywany w zawodach. Jedna długa wydma i dwie porządne drogi. Ciężko się zgubić i szybko znajduję PK 9, PK 10, PK 11 i PK 12. 

Ostatni na tym fragmencie mapy PK 13 znowu na wydmie , niedaleko PK 9. Wyznaczam azymut, dobiegam do wydmy i tu nie ufając igle kompasu tylko wydmie, którą widzę w świetle czołówki skręcam w lewo. Okazuje się, że to był błąd: docieram prawie do PK 9 gdy orientuję się w swojej pomyłce. Ale wiadomo – trzynastka ma prawo być pechowa. 

Tu doganiają mnie jacyś inni szybkobiegacze i można powiedzieć, że w tłumie lecę dalej. No, może na końcu tłumu, bo jednak szybkobiegacze (jak mówi sama nazwa) biegają szybciej. PK 15, 16, 17 – prawie dobrze, choć nawigacja w tłumie nigdy nie jest tak dokładna jak trzeba. 

Czas na PK 19. Na azymut. Staram się patrzeć na ukształtowanie terenu: biegnę lewym zboczem wydmy, potem jakaś niecka, przebicie się przez grzbiet i powinien być lampion. Ale lampionu nie ma. Także nie do końca zgadza się kształt wydmy. Szukam lampionu koło karpy, kręcę się… nic. Kolejna karpa i dostrzegam lampion – sprawdzam kod. Jestem przy PK 6! Zniosło mnie! Teraz już dokładnie na azymut odnajduję właściwe miejsce. Jeszcze chwilę szukam lampionu, bo jest sprytnie ukryty w jakiś zaroślach. Z tego co później widzę w wynikach, PK 19 był kilerem dla sporej grupy uczestników. Także PK 20 dał się we znaki, bo był to ciężki do namierzenia dołek „pośrodku niczego”.

PK19 - po raz drugi miotam się pomiędzy PK6 i PK19

 
Na analizie widać ilu osobom PK19 (lub PK20) sprawiły kłopoty

Skupiam się na kompasie i pozostałe PK odnajduję już bezbłędnie. Po kresce praktycznie. Z jednym małym wyjątkiem – lampionem mety, który był schowany sprytnie za drzewem na skraju niewielkiej wydmy – praktycznie wszyscy go przebiegali i dopiero spojrzenie w tył pozwalało dostrzec odblask lampionu. 

Ja i meta w tle;-)
 Pomimo tych kilku błędów wynik nie był najgorszy – sporo dobrych zawodników zaliczyło znacznie większe wpadki w lesie niż ja. Jeszcze trochę popracować nad zaufaniem do kompasu i będzie dobrze. 

Jest jednak jeden feler – postanowiłem wypróbować nowe buty, które znalazłem pod choinką. Pomimo uznanej marki, z którą do tej pory nie miałem kłopotów – zakończyło się to porządnym obtarciem pięty. I to pod koniec etapu. Czy to dodatkowe kilometry: falstart, poszukiwanie PK 19, czy może złe zasznurowanie – w każdym razie będę cierpiał katusze na następnych etapach – szczególnie kiepsko może być na 3-godzinnym rogainingu… 


 

 

Puchar Bielan - E 1, czyli łatwa nawigacja i zbyt wolne nogi.

Żeby stary rok zakończyć mocnym akcentem, zapisaliśmy się na pięciodniowy Puchar Bielan. To znaczy - Tomek na pięciodniowy, a ja tylko na etapy dzienne, więc wyszły trzy dni. Ale też nieźle jak na mnie.
Etap pierwszy na mapie Dąbkowizna. Ja dość zachowawczo (ale rozsądnie) wybrałam kategorię Maniak, Tomek - jak zawsze chojrak - wybrał Chojraka.
Chociaż start był niedaleko biura zawodów, to organizatorzy wyznakowali dojście wstążkami, ale myślę, że tylko po to, żeby pochwalić się jakie mają śliczne znaczniki. W sumie się nie dziwię, bo byłam pod wrażeniem.

Dla mnie - bomba!
 
Tradycyjnie ja wystartowałam pierwsza, Tomek chwilę po mnie.

Start.
 
Do PK 1 planowałam biec ścieżkami, ale las wyglądał tak zachęcająco, że jednak skusiłam się  na azymut i poleciałam po kresce. Pierwsze punkty mieliśmy różne, ale ponieważ Tomek przebiegał koło mojej jedynki, to załapałam się na fotkę przy lampionie.

PK 1 
 
Między jedynką a dwójką na mapie było trochę zielonego, więc tu już skorzystałam ze ścieżek i to była dobra opcja. Trójki zaczęłam szukać ciut za wcześnie i w efekcie musiałam zaglądać do wielu dołów, zanim natrafiłam na właściwy, ale tym sposobem wykazałam się pracowitością

PK 3
 
Od trójki szło idealnie, punkty były łatwe i w sumie tylko moje tempo było przeszkodą w wygraniu tych zawodów:-) Przed dziewiątką ciut mnie ściągnęło w lewo, ale nie było to żadną przeszkodą w znalezieniu puntu. Tylko do dziesiątki pobiegłam trochę głupio, bo zamiast brać ogrodzenie od północy, to wzięłam je od południa, przy czym nie dość, że ciut nadłożyłam, to jeszcze musiałam biec po ornym polu, co nie było łatwe, bo ziemia lepiła mi się do butów. Dzielnie biegłam cały czas, bo nagle zrobiło mi się głupio, że taki beznadziejny wariant wybrałam i chciałam jak najszybciej stamtąd zniknąć.

PK 9 i PK 10
 
Dalej znowu szło po kreskach, ale po dwunastce celowo ominęłam szczyt wydmy i zeszłam z kreski, bo już nie czułam się na siłach wspinać tylko po to, żeby za chwile złazić po drugiej stronie. Tak, że odchył  widoczny na śladzie jest celowy i planowany. Żeby nie było.

PK 12-13
 
Po trzynastce już tylko meta przy drodze, więc łatwo. Wynik? Jak zawsze słaby - piąte miejsce na siedem osób w kategorii, ale za to bardzo miło spędzony czas i świetny relaks. I o to chodzi.

Cała trasa.