Sobota zapowiadała się pracowicie. Mieliśmy wydrukowany cały plik trin , a oprócz nich od organizatorów dostaliśmy trasę krajoznawczą do zrobienia. Pewien problem zaistniał rano przy próbie uniesienia się do pionu - organizm odmówił współpracy i w pierwszej chwili wyglądało, że dzień spędzę w łożu boleści. Pominąwszy ból wszystkich mięśni, powstanie uniemożliwiał ból głowy spowodowany niwyspaniem. Ale jak tu się wyspać, kiedy pół nocy spędziłam w lesie, a drugie pół na walce z chrapaczami, co to ich trzeba było tarmosić i okładać kapciem. Nie, nie jednorazowo, tylko co pół godziny. Na kolejnym wyjeździe poproszę o izolatkę!
Po łyknięciu małej niebieskiej i odleżeniu jeszcze chwilę, w końcu jakoś wygramoliłam się ze śpiwora. Śniadanie dodało mi energii i o własnych siłach doszłam do samochodu.
Plany mieliśmy wielkie, ale okazało się, że wcale tak szybko nam te trina nie idą. Po zmoknięciu, zmarznięciu i zrobieniu części Plantów, całej Floriańskiej i części trasy krajoznawczej mieliśmy dość i tak chyłkiem boczkiem przemieszczaliśmy się w stronę knajpy z obiadem. Po obiedzie skończyliśmy jeszcze krajoznawczą, żeby oddać organizatorom i wróciliśmy do bazy. Ostatecznie przed kolejnymi etapami nocnymi trzeba było trochę odpocząć. Po trzech pierwszych etapach zajmowaliśmy trzecie miejsce (w swojej kategorii), ale z praktycznie nieodrabialną stratą i walczyć mogliśmy jedynie o utrzymanie pozycji. Czasu na odpoczynek mieliśmy dużo, bo na start jechaliśmy ostatnim autobusem. Wreszcie miałam okazję wyspać się bez dźwięków charczącego traktora w tle.
Ponieważ organizatorzy wysyłali w teren jedną drużynę na E4, drugą na E5 i tak na przemian, nam wypadło zacząć od etapu piątego. Wreszcie było coś, co lubię, czyli zwykła składanka z zachodzącymi na siebie elementami. Szybko znaleźliśmy wszystkie elementy wspólne, Tomek zaznaczył je na mapie i poszliśmy. Już przy pierwszym punkcie dotarło do nas jak niewygodnie jest co chwilę przykładać moje wycinki do tomkowych, postanowiliśmy więc zrobić użytek z nożyczek i taśmy klejącej. Tym sposobem w dalszą drogę poszliśmy praktycznie z pełną mapą. W porównaniu do poprzednich etapów teren był płaski jak naleśnik i wreszcie nie miałam problemów z podejściami.
Po jakimś czasie między krzakami zaczął nam się pojawiać Darek M. i wyglądało, że nas śledzi. Ja rozumiem jak Tomek mnie pilnuje kiedy idę z Darkiem, ale w drugą stronę???? Darek chyba również zauważył absurdalność tej sytuacji, bo gdzieś w połowie trasy już oficjalnie wylazł z krzaków i dołączył do nas. Z podwójną obstawą to już miałam całkowity luzik - w sumie głównie pilnowałam karty i spisywałam kody.
Na kolejny etap od razu poszliśmy we trójkę, to znaczy Darek wystartował przed nami i planowo nie nabierał prędkości. Mapa czwartego etapu nie wyglądała jakoś przerażająco, do tego autor krótko i treściwie powiedział o co biega, a nawet zdradził, co znaczy tytuł:-) Na tym etapie już było trochę chodzenia pod górkę, ale głównie do skałek, przy których stały punkty, więc przekazałam Tomkowi kartę startową, a sama czekałam na ścieżce, kiedy oni się wspinali. To znaczy pilnowałam, żeby ktoś nie zajumał ścieżki pod ich nieobecność, no bo gdzie by wrócili? Bardzo odpowiedzialna funkcja. Darek pozazdrościł Wojtkowi "sławy" człowieka zjeżdżającego w jar głową w dół i postanowił przynajmniej spaść ze skałki, ale cienias jest - daleko nie poleciał. W ogóle jakiś taki trend się zrobił i moda na poobijanie i co chwilę na tych zawodach plątali się jacyś inwalidzi.
Na mecie, zarówno po pierwszym, jak i drugim etapie, organizatorzy zaoferowali nam .... bułkę drożdżową z cukrem! Czy oni obrabowali jakąś monokulturową piekarnię??? Po tych zawodach chyba już do końca życia nawet nie popatrzę na drożdżówkę. A tyle jest pysznych ciastek na świecie... taka kiełbasa z ogniska na przykład ...
Zgodnie z przewidywaniami nie odrobiliśmy straty do drugiego miejsca i co wywalczyliśmy pierwszej nocy, to nam zostało. W niedzielę rano na zakończeniu imprezy otrzymaliśmy więc dyplomy za trzecie miejsce, wybraliśmy sobie książki z nagrodowego stolika, spakowali klamoty, pomachali organizatorom i pojechali. Oczywiście do Krakowa, żeby dokończyć Planty. Resztę trin już sobie odpuściliśmy, bo i tak żeby zrobić wszystkie, trzeba przyjechać odrębnym kursem.
Powrót do domu wyglądał mniej więcej jak z nocnych mistrzostw organizowanych przez nasz klub w ubiegłym roku czyli dopalacz, drzemka na stacji benzynowej, zmiana kierowcy i tak w kółko co parę kilometrów. Zeszło strasznie długo, ale dojechaliśmy w całości.
Bardzo się cieszę, że wreszcie pojawiły się imprezy w Krakowie, bo tego mi bardzo brakowało. I nawet jak pomarudziłam na niektóre etapy i buły z cukrem, to i tak jestem zadowolona i organizatorzy mają u mnie plusa. I za stolik kawowo-herbaciany też mają plusa. I za te drzwi z pisuarem w gratisie:-)
I zróbcie coś ogólnopolskiego w przyszłym roku!
c. d. n. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz