Nocne Manewry od Przewodników to jedna z moich dwóch ulubionych imprez i zawsze czekam na nie z niecierpliwością. Wreszcie nadszedł Ten Dzień. Zaczęliśmy od porządnego wyspania się, tak aż do odleżyn. Przez te parę chwil do południa nie przemęczaliśmy się, żeby zachować siły na noc, potem obiad, bo energia się przyda i wreszcie zaczęliśmy pakować się do samochodu. Jechaliśmy w dwie ekipy - ja z Tomkiem i połowa córek ze swoimi koleżankami.
Tak się nam wydawało, że w miarę wcześnie wyjeżdżamy, a dotarliśmy już w trakcie odprawy. Zdążyliśmy usłyszeć końcówkę komunikatów, ale ostatecznie nie byliśmy debiutantami, więc wszystko wiedzieliśmy. Hala sportowa zaskoczyła nas rozłożonymi na podłodze materacami i w obliczu takiego luksusu wynieśliśmy z powrotem nasze materacyki i karimaty.
Gdybyśmy wtedy wiedzieli jak twarde są te materace, nie popełnilibyśmy tego błędu. Organizatorzy wystawili też dziesiątki skrzynek z jabłkami oraz setki napojów energetycznych, które należało braść i wykorzystywać. Pełna dbałość o klienta:-)
Do startu mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc na spokojnie odebraliśmy wszystkie fanty powygrywane w konkursach, śliczne manewrowe buffy, przywitaliśmy się z licznymi znajomymi i oszacowaliśmy konkurencję. Ponieważ w tym roku zrobiono tylko jedną trasę Alpejską, wiedzieliśmy od razu, że może być ciężko o podium. Podsłuchałam fajną rozmowę, gdy ktoś tłumaczył drugiej osobie:
- Na Alpejskiej zgromadziły się same sławy.
Ja tam więcej "sław" widziałam na Himalajskiej, ale zależy od definicji.
Mieliśmy dopiero 90-tą minutę startową, a kilka minut przed nami startował zaprzyjaźniony zespół (i jednocześnie najgroźniejsza konkurencja) - Adam, Ania i Paweł. Ania nawet zastanawiała się, czy nie przepisać się do nas, bo nadążenie za chłopakami wymaga żelaznej kondycji, ale ostatecznie serce kazało jej zostać z nimi.
Manewrowe mapy zawsze robią ludzi w konia. Na pierwszy rzut oka wyglądają niegroźnie - całkowicie pełna mapa z kilkoma wycinkami o banalnym stopniu dopasowalności. Co może być w tym skomplikowanego? Ale wiadomo - diabeł tkwi w szczegółach. Tymi szczegółami są: brak kolorów pozwalających odróżnić co jest czym, aktualność mapy (jakiś wczesny trzecirzęd), skala (prawie atlas Polski) i punkty na niczym. O ile te trzy pierwsze rozumiem, to za nic nie mogę zgodzić się z tym czwartym - punkt ma być w miejscu charakterystycznym i basta! Niektóre były, nie powiem, ale sporo było takich, że wrrrr.
W wyznaczonej minucie ruszyliśmy. Od razu było wiadomo, że ze względu na aktualność mapy trzeba dokładnie mierzyć odległości. Pracowicie więc, już od startu, liczyliśmy parokroki, dzięki czemu nie nadzialiśmy się na stowarzysza już na pierwszym PK, gdzie większość ekip biła punkt na skrzyżowaniu, które na mapie nawet nie było zaznaczone. Dwójka była równie zdradliwa i widzieliśmy biegaczy biorących to, co stało na widoku. Tomek poszedł namierzać się od skrzyżowania, ja pracowicie czesałam teren i znaleźliśmy nieco ukryty lampion w pięknym dole.
PK 3 nie bardzo wiadomo było na czym stoi, bo wprawdzie jakieś znaczki na mapie były, ale akurat przez środek kółeczka przechodził południk i zasłaniał. Drogi prowadzące na punkt nie zgadzały się z tymi na mapie, ale daliśmy radę i trafiliśmy na bagienko z lampionem na kłodzie. Jak się potem okazało, był to stowarzysz. Zmyliła nas wycinka drzew, która zdemolowała drogi i sprowadziła nas z przecinki na manowce. Za mało czujni byliśmy:-)
Po trójce nadszedł czas na pierwszy wycinek z PK C. Ponieważ namierzaliśmy się ze stowarzysza, oczywiście nie trafiliśmy na właściwą ścieżkę i w efekcie wprawdzie znaleźliśmy się na dużej drodze, ale nie w tym miejscu gdzie chcieliśmy. Ponieważ tak na sto procent nie byliśmy pewni, w którym miejscu drogi jesteśmy, woleliśmy pójść trochę (ponad kilometr dodatkowy - ładne trochę) naokoło, ale głównym traktem. Zawsze to większa szansa, że przez te trzydzieści z okładem lat główne drogi zachowały swój przebieg. Na wycinku spędziliśmy chyba z godzinę, ułaziliśmy się jak głupi, wyczesaliśmy wszystkie garbki między obniżeniami, nakombinowali z nakładaniem wycinka na mapę pod światło i w końcu doczytaliśmy, że "pionek leży zawsze dokładnie na środku pola". Zawsze powtarzamy, że mapę trzeba przeczytać dziesięć razy ze zrozumieniem, a potem jeszcze raz, a tym razem nie zastosowaliśmy się do własnych światłych rad:-( Kiedy już wiedzieliśmy jakie jest ułożenie pionka, wystarczyło odmierzyć linijką odległości i od razu było wiadomo gdzie szukać. Strasznie szkoda mi było tego straconego czasu, bo żeby go nadrobić należało w dalszej części trasy przyspieszyć, a ja jeszcze nie do końca się zregenerowałam po nocnych mistrzostwach w Krakowie.
W kółeczku oznaczającym PK 4 były jakieś czarne kropeczki, ale co one mogły oznaczać - nie mam pojęcia. Mogły to być kamienie, kopczyki albo jeszcze inne niewiadomoco. Ponieważ nie wiedzieliśmy czego szukać, nasz stowarzysz jest w pełni usprawiedliwiony:-)
PK 5 stał konkretnie, na granicy kultur i krzalowaliśmy do niego przez wszystko najgorsze, co było w okolicy, żeby na końcu zorientować się, że prowadzi tam wygodna droga. Ale my nie idziemy na łatwiznę!
Znowu nadeszła kolej na następny wycinek, teraz z PK A. Ja tam widziałam jedynie plątaninę poziomnic i w nocy, bez okularów nie byłam w stanie określić czego szukamy. Zresztą szukaniem i tak zajmował się Tomek, moim głównym zadaniem było dojść do mety i nie odmówić wcześniej współpracy:-)
Do szóstki poszliśmy na azymut, bo z drogami w tej okolicy było cienko - przynajmniej z tymi wrysowanymi w mapę. To przejście trochę mnie wykończyło, bo ciągłe uważanie gdzie stawia się nogi oraz walka z roślinnością i zdradliwymi dołkami jest wyczerpująca. W pierwszym odruchu wbiliśmy stowarzysza, chociaż ostrzegałam Tomka, że konkurencja wzięła co innego (jak to warto czasem podsłuchiwać rozmowy konkurencji). Na szczęście Tomek sprawdza każdy punkt i zrobił "dobrą zmianę".
Z szóstki na siódemkę było daleko. Tak daleko, że zaczęłam zastanawiać się dlaczego właściwie ja tak lubię tę imprezę i czy na pewno wciąż jest moją ulubioną. I jak to fajnie byłoby leżeć w ciepłym łóżku z okładem z kotów zamiast włóczyć się po lesie i cierpieć. Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Tomek prowadził, ja tylko starałam się wciąż widzieć jego światełko przed sobą. Droga nagle skończyła się i pozostało nam krzalowanie. Przy życiu trzymała mnie myśl o bliskim punkcie dziewiątym, na którym czekało ognisko, kiełbaski i czas na odpoczynek.
PK 8 obejrzałam sobie z drogi, to znaczy kierunek, w którym należało go szukać i wolno poszłam w stronę upragnionej dziewiątki. Tomek został czesać i niestety najwyraźniej brak mojego towarzystwa mu zaszkodził i zgarnął stowarzysza. A czesał naprawdę długo. Stałam pod tą dziewiątką, kolejne zespoły przychodziły, a jego nie było i nie było.
Stop-czas właściwie mi się zmarnował - kiełbasa okazała się niedopieczona, a jedynie lekko zagrzana i zwęglona z wierzchu, im bardziej siedziałam, tym bardziej wyłaziło ze mnie zmęczenie, Tomek stał nade mną jak kat nad duszą i namawiał do szybszego odpoczywania, a na dokładkę kiedy postanowiliśmy ruszyć dalej, zaczęło porządnie padać.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz