InO u Piotra to już ostatnie zawody w TMWiM, więc bez zmiłuj - być trzeba. Nie żeby mi się jakoś specjalnie chciało, bo uważam, że o tej porze roku wychodzenie z domu, to jakieś zboczenie i patologia, ale mus to mus.
Tradycyjnie szłam na TU z Darkiem, Tomek tezetował.
Etap pierwszy (to znaczy nasz pierwszy, bo nazywał się drugi) jakiś taki podejrzanie łatwy się wydawał. Co prawda na trójce utknęliśmy na chwilkę, bo nigdzie nie było lampionu, ale zdecydowaliśmy się wbić bepeka i poszliśmy dalej. Szło dobrze, a przynajmniej taką mamy nadzieję, że nie nałapaliśmy stowarzyszy. Coś tam w drugiej połowie (13?, 14?) źle stało, więc kolejny bepek. Najgorsze było to, że robiło się coraz zimniej i zimniej, człowiek marzł, nigdzie nie było niebieskich budek (czy innej formy potrzebnego przybytku), a park nie dość, że w środku miasta, to pełen jakichś dziwnych ludzi z latarkami. Oj, trzeba się było pomysłowością wykazać. W limicie czasu zmieściliśmy się spokojnie, na mecie zjedliśmy pączki z herbatą i myśląc, że kolejny etap będzie tak samo łatwy poprosiliśmy o mapy.
Tjaaa... Mapa była z 1936 roku. Mapa katastralna, a jak dla mnie to nawet katastrofalna. Wychodziło, że wszystko trzeba robić na azymuty i odległości. Co prawda druga strona kartki zapełniona była mnóstwem wycinków z aktualnej mapy biegowej, z tym, że były tam i punkty właściwe i stowarzysze. Do wyboru, do koloru.
Już na pierwszy PK niezbyt dało się iść na azymut, bo na drodze stanęła Kopa Cwila, więc musieliśmy ją obejść. Niby można było przejść przez nią, ale po co? Udało się nam dopasować wycinek i jakoś punkt znaleźliśmy. Rozochoceni ruszyliśmy na kolejny - tym razem posiłkując się kompasem i licząc dwukroki. Znaleźliśmy. Gdzie jest lopka to wiedzieliśmy bez mapy, bo przed startem było powiedziane, że ma nas przeprowadzić przez jezdnię, więc od razu poszliśmy na pasy. Na trójce znowu udało się dopasować wycinek, co nas ustrzegło przed wzięciem stowarzysza. Czwórka poszła, piątka z lekkimi oporami. Azymut i odległości nawet jako tako działały. Im dalej, tym większe problemy mieliśmy z dopasowywaniem wycinków, w końcu uznaliśmy, że nie są nam do niczego potrzebne i szkoda tracić na nie czas. Utknęliśmy na trzynastce (jednak coś jest na rzeczy z jej felernością). Kompas i odległość wskazywały nam środek jeziorka. Był tam nawet podest w jego głąb, ale lampionu ani śladu. W końcu, zdegustowani, spisaliśmy najbliższy znaleziony lampion i teraz powstała zagwozdka, jak namierzyć się na czternastkę. Po pierwsze nie wiedzieliśmy, czy mamy stowarzysza, czy jakimś cudem dobrą trzynastkę, po drugie - na azymut nie dało się iść, bo musieliśmy rzeczkę przekroczyć mostkiem, co stał kawałek dalej. Poszliśmy więc na oko. Na oko, to wiadomo - chłop w szpitalu umarł. Za nic nie szło znaleźć tej czternastki tak, żeby być pewnym, że to faktycznie ona. Poczułam się oszukana, rozczarowana i - co bardziej dokuczliwe - zmarznięta. Pozwoliłam więc Darkowi wykazywać się do woli, sama ograniczyłam się do liczenia odległości, bo i tak mi w nawyk weszło. I kiedy już byliśmy dobrze za połową trasy, nastąpiło olśnienie - po co my się tak męczymy z tą mapą, jak wystarczyło ją nałożyć na tę z poprzedniego etapu, przeszpilkować punkty i namierzać się według tamtej. Totalne zaćmienie umysłowe.
Samą końcówkę trasy Darek znał już na pamięć, bo na któregoś "Smoka" stawiał tam punkty, więc szedł jak po swoje, a ja wlekłam się za nim szczękając zębami i marząc o powrocie do domu. Na mecie, o dziwo, czekał już na mnie Tomek, więc mogliśmy szybko się ewakuować porywając ze sobą Agatę, bo mieszka po drodze.
Bardzo jestem ciekawa wyników, zwłaszcza tego drugiego etapu. Będą, czy nie będą abstrakcyjne?
Wydaje się, że lepiej by było gdyby mapa drugiego etapu była czystą kartką, to tło katastr(of)alne by wtedy nawet nie rozpraszało...
OdpowiedzUsuńLeśny Dz.
Dobrze prawisz!
Usuń