Trzeci etap przyprawił nas o palpitacje serca już przy jego omawianiu na odprawie, bo od razu skojarzył się nam z etapem z Nocnych Manewrów w Dębem, gdzie też były planety i księżyce i gdzie najlepszy zespół miał coś ponad 700 punktów karnych. Ale nic to. Bohatersko stawiliśmy się na starcie, gdzie każdy zespół otrzymywał wraz z mapą aż 15 minut gratisowego czasu na jej rozkminienie. To już było podejrzane, bo co to za mapa, którą trzeba tyle czasu rozszyfrowywać. Przeczytaliśmy opis i... nic nie zrozumieliśmy. To znaczy poszczególne słowa tak, ale jako całość nie miało to większego sensu. Tomek od razu wyszedł z siebie i chciał zamordować autorkę, a przynajmniej wymyślnymi torturami wydobyć z niej wiedzę, o co chodzi. Ja przezornie nie wdawałam się w bijatykę, bo nie lubię rozlewu krwi. Pod koniec tych darowanych piętnastu minut wreszcie ktoś inny z obsługi startu zlitował się i przystępnie wytłumaczył, że opis to tylko sztuka dla sztuki, a potrzebne informacje mamy na kartkach leżących na ławce. Kiedy wreszcie mogliśmy zabrać się do wykreślania kątów przesunięcia planet, nasze piętnaście minut minęło i zostaliśmy wyrzuceni ze strefy komfortu (czyli ławek). Mi udało się jedynie zlokalizować położenie satelity, ale poza tym kompletnie nie rozumiałam o co chodzi, więc tylko dyktowałam Tomkowi potrzebne do obliczeń liczby, nie wnikając w ich sens.
W końcu ruszyliśmy. Przez pierwsze dwa punkty leżące blisko startu jeszcze orientowałam się co robimy, potem już tylko Tomek wiedział gdzie i po co idziemy. Poza wszystkim byłam już zmęczona po dwóch pierwszych etapach i chciało mi się spać. Każde kolejne podejście (a trochę ich było) wymagało ode mnie dużego samozaparcia, ale ponieważ nie pomagałam w myśleniu, to chciałam przynajmniej nie przeszkadzać w chodzeniu. Zaciskałam więc zęby i parłam przed siebie.
Autorka zrobiła nas w konia także numeracją punktów. Widząc niedaleko startu punkt podpisany 17 ucieszyliśmy się, że nie musimy zbierać wszystkiego, bo potrzeba nam tylko trzynaście PK. Tak gdzieś w połowie drogi zorientowaliśmy się w perfidii nazewnictwa, które wprowadzało w błąd, bo zebrać jednak musieliśmy wszystko. Ponieważ ja już ledwo powłóczyłam nogami, Tomek zostawił mnie w środku lasu i wrócił po opuszczone punkty. Wykorzystałam czas na krótką drzemkę i nawet nie obchodziło mnie, czy nie zaatakuje mnie jakiś głodny lew, czy inne zwierzę. W ogóle, tej nocy spanie przy każdym drzewie, o które można się oprzeć podczas choćby sekundowego przystanku opanowałam do perfekcji. W krótkich chwilach bezsenności czytałam sobie mapę i dzięki temu jako jeden z dwóch zespołów mieliśmy zrobione zadanie. Pozostałe zespoły nie miały tyle determinacji, żeby doczytać długi i abstrakcyjny tekst do końca:-)
Miałam wrażenie, że ten upiorny marsz w górę i w dół nigdy się nie skończy, kręgosłup zwinie mi się w precel, kolana odpadną, a ja w końcu padnę trupem, ale w pewnym momencie Tomek oznajmił, że meta blisko. Ustawił mnie twarzą do kierunku marszu, wydał komendę:
- Idź na metę! - a sam pobiegł podbić jeszcze jeden punkt.
Musiałam wyglądać jak kupka nieszczęścia, bo zespól młodych ludzi idących w tym samym kierunku, zainteresował się, czy żyję i czy dojdę. Na metę to ja zawsze dojdę, więc uspokoiłam ich, że nie planuję zejścia śmiertelnego i mogą skupić się na mapie.
Na metę nadeszłam równo z Tomkiem, choć każde z innej strony. A co czekało na mecie? Oczywiście, że buły drożdżowe z cukrem. Oraz perspektywa półtorakilometrowego spaceru do bazy.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz