sobota, 26 października 2019

Smok w krainie lessowych wąwozów.

Przejście Smoka jest jedną z flagowych imprez naszego klubu i na ogół odbywa się w randze Pucharu Polski lub/i Pucharu Polski Młodzieży w turystycznych marszach na orientację, a przynajmniej jako impreza ogólnopolska. W tym roku jednak organizatorzy poszli po całości i oprócz wspomnianych pucharów dołączyli jeszcze Puchar Maratonów na Orientację.  Chociaż... w sumie to jeszcze się trochę ograniczyli bo mogli przecież dołączyć PP w wyciskaniu sztangi leżąc, czy PP w akrobacji samolotowej, że nie wspomnę o piłce.
Bardzo, bardzo chcieliśmy iść na rogaining 8 godzinny, ale wiadomo, że przy takim nagromadzeniu imprez to wszystkie ręce na pokład, więc z bólem serca zgłosiliśmy organizatorom naszą chęć pomocy. Nasz ból musiał być bardzo widoczny, bo Pani Prezes oddelegowała nas do.... robienia frekwencji  w PMnO. Nasza impreza w tym pucharze debiutowała, więc ważne było zebranie tych przepisowych dwudziestu kilku uczestników. A przy nowej, nisko punktowanej imprezie to nigdy nie wiadomo czy ludzie się zapiszą. Ostatecznie okazało się, że i bez nas by się obyło, ale przecież wiadomo, że my nie obylibyśmy się bez tego startu.
Do Bochotnicy ruszyliśmy w piątek po pracy. Tak gdzieś godzinę drogi od domu zorientowałam się, że zapomniałam wziąć swoich leków na nadciśnienie, więc od razu zdenerwowałam się co będzie jak mi w sobotę rano skoczy i nie będę w stanie iść na trasę? I tak już byłam w marnej kondycji po grypie, więc zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że mogę nie wystartować. W bazie nawet nie wyjmowałam z torby kawy i piwa, żeby sobie nie zaszkodzić i jako jedna z pierwszych położyłam się spać. Oczywiście uprzednio zaliczając Mini InO, no bo bez przesady. Mini InO wyglądało prześmiesznie, bo co chwilę grupy ludzi obmacywały okoliczną roślinność, co wyglądało jak by czule obejmowali tuje, cyprysy, czy co to tam rosło. Do dziś zastanawia mnie PK 23, który trzeba było potwierdzić na pandzie. Zastanawialiśmy się czy musimy potwierdzić punkt siedząc na pandzie (jedyna znaleziona panda to była huśtawka), czy wyryć nożem potwierdzenie na obiekcie? Na wszelki wypadek siedząc na pandzie wpisałam do karty słowo "potwierdzam" i dodatkowo na taśmie, którą huśtawka była poklejona dopisałam numer punktu :-)
W dniu przyjazdu otrzymaliśmy wszyscy mapy na sobotni rogaining. Mapa była wielką płachtą w formacie A-2 i skali 1:15000, czyli bardzo nietypowa jak na imprezę PMnO. Ale jaka to była piękna mapa! Wyraźna, czytelna, pełna szczegółów - istne arcydzieło sztuki kartograficznej. Mapę od podstaw wykonał Michał i chwalę nie dlatego, że Michał jest moim kolegą (duma, duma, duma), ale uroda mapy stanowi fakt obiektywny.
Otrzymanie mapy dzień przed startem niczego nikomu nie ułatwiło, bo wagi punktów mieliśmy poznać dopiero w sobotę na odprawie. Ale przynajmniej mogliśmy oczy nacieszyć:-)
Startowy poranek powitał nas dość chłodno, ale wiedzieliśmy, że za chwilę rozgrzejemy się aż nadto. Po otrzymaniu rozpiski z wagami poszliśmy popodpisywać sobie nimi punkty i ustalić jak idziemy. W zasadzie mieliśmy dwa pomysły - albo na północ, albo na południe. Na północ rozciągały się szersze perspektywy, bo więcej punktów było w tej części mapy, więc wybraliśmy północ. Oczywiście wiadomo było, że i tak nawet z połowy mapy nie zbierzemy wszystkiego. Moje samopoczucie na szczęście było całkiem dobre, więc żwawo ruszyliśmy. To znaczy żwawo do pierwszego podejścia, które zaczynało się niedaleko bazy.

To gdzie idziemy? (Fot. B. Szmyt)

Zaczęliśmy od 391, ale zamiast zaraz od startu wejść do wąwozu, polecieliśmy drogami, najpierw nabierając wysokości, potem gwałtownie ją tracąc schodząc na dno jaru. Bo wiecie - mieliśmy taki bezsensowny plan, że nie łazimy wąwozami, tylko drogami. Skąd nam się to wzięło - nie wiem, bo teren znaliśmy z ubiegłorocznej Hały i powinniśmy pamiętać jak chodziliśmy.
Przy drugim punkcie niedokładnie popatrzyliśmy na mapę i zamiast szukać charakterystycznego drzewa, uparliśmy się na granicę kultur. Doszliśmy niemal do samego punktu i zawróciliśmy na drogę. Odległość była nieduża, ale za to roślinność na tym odcinku - wyższa ode mnie.

Cztery razy przeszliśmy przez te chabazie w tle.

Wąwóz którym szliśmy do 438 był przecudnej urody, tyle tylko, że lampion nie wisiał na dnie wąwozu, a na grzbiecie rozdzieląjącym kilka jarów. Oczywiście na górę wdrapaliśmy się w najbardziej stromym miejscu, nie dość ze czterokończynowo, to jeszcze Tomek mnie wciągał kiedy zaczynałam się osuwać w dół. Do drogi wróciliśmy już górą - było szybciej i łatwiej.
413 uczciwie stało na dnie jaru, którego jedną odnogą weszliśmy, a drugą wyszliśmy. Punkt 398 był wyjątkowy, bo wyobraźcie sobie - nie w jarze, a w szczerym pole, na samotnym drzewie. Dziwne - prawda?:-)
Potem już były jary i jary i jary i w końcu przestałam je rozróżniać, bo w zasadzie jedyne co je różniło to mniej lub bardziej bujna roślinność.
 Punkt 421 okazał się najbardziej niebezpiecznym. Weszliśmy do jaru jak normalnie, Tomek leciał przodem, biegł, bo w dół i nagle stanął jak wryty - przejście się kończyło, a po prawej stronie ziała wielka, głęboka na co najmniej kilkanaście metrów dziura. Gdyby zrobił jeszcze ze dwa kroki, jak nic spadłby na dno. Aż mi ciarki przeszły po kręgosłupie kiedy to sobie uświadomiłam.  Ponieważ w żaden bezpieczny sposób nie dawało się ominąć dziury, nie pozostało nam nic innego jak wdrapać się po niemal pionowej ścianie na brzeg wąwozu i dalej iść górą. Tak po prawdzie to od razu powinniśmy iść górą i zejść dopiero do punktu, ale mądry Polak po szkodzie.

431 - po raz trzeci nie w wąwozie!

 Po PK 431 w polu, kolejne trzy PK - 404, 415 i 407 były znowu w jarach. Jedyne co pamiętam, to że było pięknie i ciężko. A jak już wyszliśmy z jarów, to udało nam się zabłądzić. Na serio - mimo tak dokładnej mapy i w sumie prostego terenu. Straciliśmy czujność przy obchodzeniu nieprzebieżnego jaru i zamiast po wyjściu na pole iść jeszcze 200 metrów na wschód, my uczepiliśmy się pierwszej napotkanej granicy kultur. Coś nam się wydawało, że za długo idziemy do jej końca, ale dopiero kiedy nie znaleźliśmy lampionu, a tego co widzieliśmy dookoła w ogóle nie było już na mapie, zaczęliśmy coś podejrzewać.



Przy PK 450 spotkaliśmy Mateusza i Tomka, którzy wspólnie biegli po zwycięstwo. My nadeszliśmy od północy, oni od południa i spotkaliśmy się przy płocie.To nawet nie był płot, tylko ogrodzenie z siatki z cienkiego drutu, z dużymi okami i jeszcze do tego mało stabilny. I my i oni byliśmy po złej stronie ogrodzenia i musieliśmy zamienić się miejscami. Usiłowałam jakoś wdrapać się na siatkę, ale cała konstrukcja kiwała się na boki i ciężko było złapać choćby ciut stabilności. Widząc, że marnie mi idzie, panowie postanowili mnie wspomóc - Tomek pchał z jednej strony, Mateusz ciągnął z drugiej. Jakoś dotarłam do krawędzi, po czym błyskawicznie znalazłam się po drugiej stronie ogrodzenia. Romantycznie byłoby powiedzieć, że wpadłam w ramiona Mateusza, ale prawda jest taka, że zwaliłam się na niego jak worek cementu. Jak przystało na dżentelmena, którym jest (niech was jego startowy wygląd i ksywka nie zmylą), udawał, że ale co tam, ale lekko to mu na pewno nie było. Tomka w każdym razie już nie chciał łapać:-)
Od jakiegoś czasu, to na punktach, to gdzieś w terenie, co chwilę spotykaliśmy patriotyczną, biało-czerwoną parkę (on biały, ona czerwona). Uśmiechaliśmy się do siebie, coś tam zagadywaliśmy i w końcu przy kolejnym punkcie postanowiliśmy dopełnić formalności i dokonać kurtuazyjnej prezentacji. Akurat było to spotkanie na szczycie, więc i okoliczności jakby oficjalne:-) Przedstawiliśmy się sobie wzajemnie, wymienili wizytówkami, wypili bruderszafta - wiecie, te rutynowe czynności zapoznawcze.

PK 410 - Dominika i Marek

Kolejne punkty niby były w jarach, ale autor trasy wykazał się wyjątkową złośliwością, bo co doszliśmy na miejsce, to okazywało się, że lampion wisi owszem - w jarze, czy na rozwidleniu jarów, ale w najwyższym możliwym punkcie, na który trzeba się wspiąć i z powrotem zleźć do wąwozu. Nie powiem - trasa była bardzo widowiskowa, oczy latały mi dookoła głowy, żeby nic z widoków nie przegapić, ale ciężko było cholernie.W pewnym momencie nawet niewielkie wzniesienia i niezbyt strome zbocza pokonywałam na czworaka, bo po prostu nie miałam siły robić tego w pozycji wyprostowanej. Czułam się mniej więcej tak:


Z każdego kolejnego punktu pamiętam coraz mniej. Po 424 weszliśmy na złą drogę, która co prawda doprowadziłaby nas do mety, ale ominęlibyśmy dwa punkty. Nadłożyliśmy jakieś 400 metrów w jedną stronę i drugie czterysta żeby wrócić na rozwidlenie. Całe szczęście, że w miarę po równym, a nie pod górę.
Przed 418 spotkaliśmy Ulę i tak już do mety szliśmy w bliskiej odległości. Przy PK 444 przejechaliśmy się jej po ambicji i wzięła ten punkt, chociaż twierdziła, że go pominie. Ale jak my bierzemy, to ona też:-) Punkt na szczęście był łatwy, ale tuż przed metą, to już z siłami krucho.  Jeszcze na ostatnim rozwidleniu zamiast polecieć prosto, my skręciliśmy w lewo i do bazy pobiegliśmy naokoło. Na szczęście było w dół i po porządnej utwardzonej drodze.

Meta w zasięgu wzroku (Fot.: M. Kamiński)

Kilka minut przed końcem limitu oddaliśmy karty startowe i już. Koniec. Tomek od razu co prawda zaczął namawiać mnie na TRInO i na marszowe etapy nocne, ale jedyne gdzie zgodziłam się pójść to do restauracji gdzie mieliśmy zamówione obiady. Po obiedzie szybka kąpiel i od razu zaszyłam się w śpiworze, a Tomek... zaczął przygotowywać się na nocne wyjście do lasu.

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz